Już tam byłyśmy
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

20 minut czytania

/ Media

Już tam byłyśmy

Magdalena Mips

Mimo że pierwszy algorytm został stworzony przy udziale matematyczki jeszcze w XIX wieku, mimo że to kobiety wysyłały pierwszych kosmonautów na Księżyc – wiele osób wciąż uważa, że dziewczyny nie nadają się do pracy z komputerami

Jeszcze 5 minut czytania

Z kobietami w branży IT jest podobnie jak z feministkami, które walczyły o nasze prawo do głosowania czy samostanowienia – działały od setek lat i zawdzięczamy im wiele, jednak wymazywanie z historii sprawia, że mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Tymczasem przełomowe kroki informatyki nie zostałyby postawione bez wybitnych programistek i inżynierek. Na polskim rynku wychodzą właśnie książki, które o tym przypominają.

„Nawet jeśli kobiety były niewidzialne, to wcale nie oznacza, że ich nie było”, pisze w „Cyfrodziewczynach” Karolina Wasilewska. Trudno się z nią nie zgodzić. Dowodów na to dostarczają też „Algorytm Ady” Jamesa Essingera – biografia uznawanej za pierwszą programistkę, żyjącej w XIX wieku, Ady Lovelace – i „Pionierki internetu” Claire L. Evans, pokazujące wielowarstwowy i zróżnicowany wkład kobiet w branżę IT w Stanach Zjednoczonych.

Role do odegrania

Zacznijmy od zarysowania tła, na którym owe publikacje się ukazują. Obecnie kobiety stanowią około 30% osób zatrudnionych w sektorze technologicznym w Unii Europejskiej. Jeśli chcemy mówić tylko o rolach technicznych, takich jak programistki czy analityczki danych, ten odsetek oscyluje poniżej 20%. Dziewczyny są też w mniejszości na studiach informatycznych, według raportu „Kobiety na Politechnikach 2019”, dotyczącego polskich uczelni wyższych, na kierunkach takich jak informatyka czy automatyka i robotyka było około 10% studentek. Warto zaznaczyć, że większość kobiet pracujących zawodowo w IT nie trafia tu po studiach kierunkowych, a mniej więcej połowa z nich wykonywała zupełnie inny zawód, zanim związała się z programowaniem.

Kogoś, kto dorastał w Polsce na przełomie XX i XXI wieku, te statystyki raczej nie dziwią. Mimo że pierwszy protoprogramistyczny algorytm został stworzony przy udziale matematyczki jeszcze w XIX wieku, mimo że powojenne komputery były programowane przez grupy programistek i to właśnie kobiety wysyłały pierwszych kosmonautów na Księżyc – wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy i uważa, że dziewczyny nie nadają się do pracy z komputerami. Dla większości społeczeństwa stereotypowe role społeczne to przezroczyste, acz praktyczne i warte powielania wzorce. Tymczasem gender nie ma nic wspólnego ze zdolnościami logicznego myślenia ani informatyczną wynalazczością i zarówno mężczyźni, jak i kobiety mają możliwości nauczenia się świetnego pisania kodu czy rozwiązywania zagadek inżynieryjnych. Podobnie jak wszyscy bez względu na płeć mogą zdobyć umiejętności miękkie i zdolność do współpracy, których dziewczyny uczą się od małego, przystosowując do nakładanych na nie ról społecznych. Świetnie, że historie pionierek nauk komputerowych wydobywane są z zapomnienia, bo ich potrzebujemy – i dla pełniejszego obrazu dziedziny, i dla udowodnienia światu, że skoro już tam byłyśmy, to możemy być znowu.

Maszyna analityczna

Wiek XIX przyniósł w Europie Zachodniej silną industrializację, jej częścią okazał się rozwój maszyn obliczeniowych i analitycznych, uznawanych za babki współczesnego komputera. Już w pierwszej połowie wieku w Wielkiej Brytanii uprzywilejowane damy mogły rozwijać swoje zainteresowania naukowe, a nawet zdobywać dyplomy wyższych uczelni. Była wśród nich Ada Lovelace, żyjąca w latach 1815–1852, córka lorda Byrona i lady Anny Isabelli „Annabelli” Milbanke. Lovelace zapisała się w historii jako pierwsza programistka.

James Essinger, „Algorytm Ady”. Przeł. Jerzy Wołk-Łaniewski, Znak Horyzont, 352 strony, w księgarniach od stycznia 2020James Essinger, „Algorytm Ady”. Przeł. Jerzy Wołk-Łaniewski, Znak Horyzont, 352 strony, w księgarniach od stycznia 2020„Algorytm Ady” skupia się na jej życiu, i choć nie znajdziemy w nim dokładnych zapisów tytułowego algorytmu, to autor w obrazowy sposób pokazuje, czym była „informatyka” w czasach przed pierwszymi komputerami, i kreśli ciekawy portret epoki. Z książki dowiadujemy się na przykład, że choć wymagające zagadki matematyczne można było znaleźć w wiktoriańskich czasopismach poświęconych haftowi, to jeszcze w 1831 roku „w całej Wielkiej Brytanii (...) elektorat składał się z zaledwie około trzech procent dorosłych mężczyzn”.

Ada jako nastolatka przejawiała żywe zainteresowanie matematyką i mechaniką (zwłaszcza maszynami latającymi). Matka, przestraszona, że dziecko pójdzie w ślady ojca, poety i hulaki, dopingowała Adę i wręcz wymagała od córki opowiedzenia się po stronie rozumu. Ada miała zapewnioną dobrą edukację domową i towarzyski dostęp do najbłyskotliwszych umysłów epoki, m.in. wybitnej matematyczki Mary Somerville czy astronoma, matematyka i mechanika, zwanego „ojcem komputerów”, Charlesa Babbage’a.

Dziewczyna była zafascynowana maszyną różnicową, którą skonstruował Babbage, a on zgodził się, by współpracowała z nim przy kolejnym wynalazku, maszynie analitycznej. Ta druga ostatecznie rozbudziła w Lovelace wizjonerskie nadzieje na urządzenie, które może wykonać obliczenia ze zmiennymi, co umożliwiłoby obróbkę każdej informacji. Między innymi tego dowodziła w 1843 roku w notatce do tłumaczenia artykułu Menabrei, do niej też dołączyła algorytm do obliczenia liczb Bernoulliego, który stał się potem słynnym „algorytmem Ady” i uznawany jest za pierwszy program komputerowy.

Ku połączeniom sieciowym

Po dokonaniach Lovelace i Babbage’a przyszedł czas na dalszy rozwój technologii, kroki w kierunku powszechnej edukacji wyższej kobiet i zmiany na rynku pracy. Warto przy tym zaznaczyć, że działania te miały (i mają) odmienną dynamikę w zależności od kraju, pozycji, jaką kobiety zajmowały w danym społeczeństwie, i dostępu do edukacji. Co więcej, historia kobiecego wkładu w informatykę, jaka jest nam dostępna, stanowi fragment fragmentu. Ciągle nie mamy pełnych danych ze Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, nie wspominając o Polsce, Indiach, gdzie dziewczyny częściej zostają programistkami (według najnowszych danych zajmują około 35% stanowisk deweloperskich), czy Nigerii. Powszechna wiedza ogranicza się do niepełnych statystyk i dobrowolnych, ankietowych odpowiedzi na pytania dotyczące motywacji do podjęcia lub porzucenia pracy w nowych technologiach, rzadko kiedy pokazuje się je w głębszym, krytycznym społecznym kontekście. Ponadto kiedy mówimy o „kobietach w IT”, najczęściej mówimy (i myślimy) o krajach Europy Zachodniej i Ameryki Północnej.

W „Pionierkach internetu” Claire L. Evans dopisuje ustęp do rozdziału o Stanach Zjednoczonych, pokazując czasy od połowy XIX do końcówki XX wieku. Zaczyna od niezbyt cyfrowej anegdoty: „Poszukuję komputera” – brzmiało ogłoszenie zamieszczone w prasie w 1892 roku przez Obserwatorium Astronomiczne Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Nie chodziło jednak o maszynę, a osobę – przez długie lata „komputer” oznaczał kogoś, kto parał się obliczeniami (od angielskiego computing). I kto na ogół był kobietą. Zawód ten był tak silnie sfeminizowany, że czas obliczeń ujmowano w „kilodziewczynach”. W kolejnych dziesięcioleciach to zajęcie ewoluowało w obsługę maszyn liczących i przetwarzających dane.

Pierwszy „prawdziwy” komputer, ENIAC, powstał w latach 1943–1945. I właśnie w latach 40. zaczyna się gęsta historia dziewczyn kształtujących informatykę i internet, jakie znamy dziś. To kobiety pisały programy do obsługi maszyn obliczeniowych wspierających operacje wojskowe, następnie kosmiczne, aż w końcu działania komercyjne; to kobiety rozwijały pierwsze społeczności komunikujące się w sieci i tworzyły pierwsze gry, nie tylko dla mężczyzn.

Claire L. Evans, „Pionierki Internetu”. Przeł. Magdalena Rabsztyn-Anioł, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 336 strony, w księgarniach od lutego 2020Claire L. Evans, „Pionierki Internetu”. Przeł. Magdalena Rabsztyn-Anioł, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 336 stron, w księgarniach od lutego 2020Evans pisze m.in. o karierze Grace Hopper i jej wkładzie w powstanie nowych języków programowania oraz demokratyzację kodowania; o zespole oddelegowanym do pracy nad ENIAC (Kathleen „Kay” McNulty, Betty „Jean” Jenkins, Elisabeth „Betty” Snyder, Marlyn Wescoff, Frances Bilas i Ruth Lichterman) czy o Radii Perlman, nazywanej przez niektórych matką internetu, która stworzyła protokół komunikacyjny STP wykorzystywany przez sieci komputerowe. Evans przypomina, że programistkami były nie tylko białe dziewczyny – już od lat 40., przy wciąż obowiązującej segregacji rasowej, częścią NACA (poprzednika NASA) były Afroamerykanki, a jedna z nich, Katherine Johnson, znalazła się w Grupie ds. Zadań Kosmicznych, gdzie obliczyła trajektorię pierwszych lotów suborbitalnych i orbitalnych. Autorka nie pomija tych, które działały w mniej oficjalnych obszarach: Mary Janowitz, Mya Shone, Joan Lefkowitz – twórczyń Katalogu Adresowego Służb Socjalnych, pomagającego w uzyskaniu pomocy najsłabszym mieszkańcom San Francisco, Stacy Horn – założycielki serwisu czatowego, czyli BBS-u ECHO (East coast hangs out), czy Brendy Laurel – tworzącej gry komputerowe z myślą o dziewczynach.

Bogaty katalog postaci udowadnia, że języki programowania i internet powstały przy znaczącym udziale kobiet. Warto zaznaczyć, że Evans koncentruje się na tych, które ostatecznie miały swój udział w stworzeniu sieci, i pomija niektóre wybitne programistki rozwijające ówcześnie IT. Na przykład wysyłającą pierwszych astronautów w kosmos Margaret Hamilton czy Evelyn Boyd Granville, drugą Afroamerykankę, która zdobyła doktorat z matematyki (w 1949 roku) i która wspierała m.in. program Apollo.

Jeszcze w 1967 roku artykuł na łamach „Cosmopolitan” przekonywał, że miejsce kobiet jest przed komputerem. Ale już wtedy stawki programistek były znacznie niższe niż programistów, a rok później nie zaproszono ani jednej kobiety na konferencję NATO o kryzysie programowania. Mniej więcej wtedy dziewczyny zaczęły powoli, ale konsekwentnie, znikać z IT. Przyczyn tego można szukać w dyskryminującej polityce płacowej, wprowadzonym wówczas wymogu formalnej edukacji kierunkowej, braku wsparcia w zakresie opieki nad dziećmi oraz dobrego mentoringu w samych zespołach. Wzrost prestiżu programowania i początki tworzącego się stereotypu idealnego programisty okazały się przekonującymi sygnałami dla większości kobiet, że nie pasują do dziedziny, którą współtworzyły. W latach 80., kiedy odnotowywano zbliżony do parytetowego udział kobiet w amerykańskim IT (ok. 40%), te zmiany były już silnie zauważalne i konsekwentnie prowadziły do proporcji, które znamy dziś.

XYZ, Odra i Logan

A jak to wszystko wyglądało w Polsce? W „Cyfrodziewczynach” Karolina Wasielewska opisuje kariery kilkunastu kobiet – związanych głównie z ośrodkami informatycznymi w Warszawie (Instytut Maszyn Matematycznych utworzony w 1948 roku) i Wrocławiu (Wrocławskie Zakłady Elektroniczne „Elwro” działające od 1959 roku) – które zarówno konstruowały, jak i programowały maszyny cyfrowe. Historia kobiet w polskim IT zaczyna się w latach 50. XX wieku, prawie dwadzieścia lat przed tym, zanim słowa takie jak „informatyka” czy „komputer” zaczęły być używane w kraju. Na tyle wcześnie jednak, by pierwsze komputery (m.in. XYZ rocznik 1958, ZAM2 z 1961, K-202 z 1970 czy MERA-404 z 1976) powstawały przy ich udziale, podobnie jak języki do ich obsługi, takie jak SAKO i ALGOL czy Logan’82. Mimo że polskie rozwiązania pozostawały raczej w tyle za zachodnimi i były produkowane na niewielką skalę, stanowiły ważne kroki ku informatyzacji społeczeństwa. A podobnie jak w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii tamtego czasu, do technologicznej gry dopuszczano każdą i każdego, bez względu na płeć.

Karolina Wasielewska, „Cyfrodziewczyny”. Krytyka Polityczna, w księgarniach od 1 czerwca 2020Karolina Wasielewska, „Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki”. Krytyka Polityczna, w księgarniach od 1 czerwca 2020„To było ciekawe, nikt w Polsce nie robił nic podobnego. Oczywiście później już wiedzieliśmy, że to było trochę wyważanie otwartych drzwi, bo wszystko to ktoś wymyślił już wcześniej na Zachodzie” – mówiła Jowita Koncewicz, prawdopodobnie pierwsza programistka PRL-u. Wraz z Ewą Zaborowską, Zofią Zjawin-Winkowską, Jadwigą Łącką otwierają książkę wspomnieniami z pracy nad maszynami cyfrowymi w latach 50. i 60. W ich relacjach nie pojawiają się problemy związane z płcią, przeciwnie – podkreślają, że były traktowane na równi z mężczyznami. Bliżej lat 90. ta narracja zacznie się zmieniać.

Większość komputerowego „babińca” miała wybitne dokonania: Elżbieta Płóciennik pracowała w latach 70. nad technologią umożliwiającą przesyłanie plików między komputerami; Alicja Kuberska współtworzyła przełomową Odrę 1003; Grażyna Mirkowska była współautorką „Logiki algorytmicznej” i uznaną programistką; Lidia Zajchowska współtworzyła języki programowania dla komputerów wrocławskiego Elwro; Elżbietę Jezierkę-Ziemkiewicz nagradzano za osiągnięcia informatyczne, m.in. za kierowanie zespołem, który zbudował komputer Mera 400; Barbara Wiśniowska przyczyniła się do powstania modeli 1305 i 1325 Odr, które były używane jeszcze do roku 2010. Co ciekawe, do grona kobiet w ówczesnym IT należała himalaistka Wanda Rutkiewicz – pracowała jako elektroniczka we wrocławskim Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych, a od lat 70. w warszawskim Instytucie Maszyn Matematycznych.

Warto pamiętać, że polska informatyka kształtowała się za żelazną kurtyną. Współpraca z brytyjskimi ośrodkami informatycznymi została umożliwiona po odwilży w 1956 roku, ale komputerowe ośrodki, niegdyś pionierskie, zaczęły chylić się ku upadkowi w latach 80., kiedy zachodnie komputery pojawiały się w polskich domach, ale też ze względu na niestabilną, niesprzyjającą inwestycjom sytuację polityczną. Niektóre z programistek, Elżbieta Jezierka-Ziemkiewicz czy Hanna Oktaba, wyjeżdżały z Polski u schyłku PRL-u i pracowały w zawodzie we Francji czy Meksyku. Inne z nich, jak Jolanta Bysiek, odczuły dziki kapitalizm lat 90. na własnej skórze, kiedy warunki pracy informatycznej znacząco się zmieniły. Dziewczyn w IT było już mniej.

Więcej

Choć od jakichś dziesięciu lat pojawia się wiele inicjatyw mających zachęcić kobiety do podejmowania pracy w sektorze technologicznym, wciąż kiedy myślimy o osobie kodującej, dzięki zbiorowej wyobraźni widzimy mężczyznę. Tym większe znaczenie ma przywracanie pamięci o kobietach współtworzących „maszyny cyfrowe”, języki programowania i internet.

Ale po co w ogóle kobiety w branży IT? Mam silne przekonanie, że technologie, które są tak ważną częścią naszej codzienności, nie powinny być budowane tylko przez połowę społeczeństwa. Jest to mało korzystne dla samych produktów (albowiem bez zróżnicowanych zespołów technologicznych kończymy z produktami tworzonymi głównie dla wąskiej grupy użytkowników i użytkowniczek) i dla biznesu (jak pokazują badania, firmy z parytetowym rozłożeniem osób w zarządach mogą pochwalić się o około 30% większym sukcesem). IT to też jeden z nielicznych sektorów, który nadal – mimo standardowego uśmieciowienia umów – oferuje względne bezpieczeństwo finansowe i zawodowe. Trudno mu odmówić społecznego prestiżu i znaczenia. Jeszcze trudniej, nawet w niepandemicznym czasie, zanegować jego wpływ na rzeczywistość. To cyfrowe produkty, takie jak Facebook, Amazon, Airbnb czy Uber, zaczynają wpływać na gospodarkę i społeczeństwo w nieznany jeszcze jakiś czas temu sposób. Z tych względów powinniśmy dążyć do tego, by IT przestało być ekskluzywnym klubem dla uprzywilejowanych.

Oczywiście nie ma co fetyszyzować firm technologicznych jako najlepszych pracodawców na kuli ziemskiej. Z doświadczenia mojego i moich znajomych pracujących zarówno w Polsce, jak i za granicą wynika, że niektóre dążą do tworzenia dobrych, zróżnicowanych zespołów, inne mimowolnie kreują toksyczne środowiska pracy. Tworzą je ludzie i to od nich, zwłaszcza kadry zarządzającej, ale i każdej jednej osoby w zespole, zależy, jakim środowiskiem pracy będzie dane miejsce, jakie zachowania będą w nim promowane, a na jakie nie będzie przyzwolenia.

Mimo że korporacyjne giganty wyznaczające trendy, takie jak Google czy Microsoft, wdrażają programy równościowe i zapewniają o swojej inkluzywności, to do parytetowych statystyk jest daleko. Rzeczywistość mówi „uwaga, sprawdzam” i pokazuje, że między zasadami a ich przestrzeganiem jest dziura. Widać to było wyraźnie w niezbyt dobrym dla Doliny Krzemowej 2017 roku, kiedy w Uberze wybuchł seksistowski skandal, a pracownik Google’a opublikował notatkę, z której wynikało, że kobiety i mężczyźni mają różne możliwości umysłowe. Choć już parę lat upłynęło od tych wydarzeń i kryzysy wizerunkowe zostały złagodzone, niesmak pozostał.

Sytuacja jest o tyle ciekawa, że tam, gdzie próbuje się wprowadzić jak najbardziej obiektywne zasady oceny pracowników i pracownic, dochodzi do „paradoksu merytokracji” – przekonane o swojej wyższości i podążaniu słuszną ścieżką organizacje raczej powielają niż zwalczają stereotypy. To z kolei pokazuje, że samo wprowadzenie (lub wykonanie) określonych zasad stanowi dopiero początek sukcesu, a jego osiągnięcie wymaga często głębokiej zmiany myślenia. Niektóre organizacje potrzebowały do niej np. zasłaniania imienia i nazwiska kandydata czy kandydatki na dane stanowisko, tak by skoncentrować się na umiejętnościach i doświadczeniu, albo angażowania zarówno kobiet, jak i mężczyzn w proces oceny pracowników. Niezwykle istotne jest samo zdawanie sobie sprawy z własnej stronniczości, uważne przyglądanie się odruchowym osądom i podważanie ich, jeśli są tendencyjne.

Zbyt silnie zaufaliśmy idei opryskliwego geniusza za klawiaturą, któremu wszystko uchodzi na sucho, bo pisze świetny kod. Niestety, polskie IT ma sporą lekcję do odrobienia. Nie każda organizacja ma odpowiednią politykę antydyskryminacyjną, choć można założyć, że jednoznaczne określenie, co wolno, a czego nie, przyczyniłoby się do rozpoczęcia zmiany tam, gdzie jej potrzeba. Nie każdy menadżer przeszedł trening równościowy i jest skłonny tworzyć włączającą przestrzeń dla wszystkich, a nie tylko najbardziej ekstrawertycznych i pewnych siebie osób. Nie w każdym zespole deweloperskim rozumie się, że seksistowskie, homofobiczne czy rasistowskie żarty są śmieszne tylko dla części zatrudnionych – tej, która może je opowiadać. Nie wszyscy przełożeni są na tyle uważni i świadomi, aby awansować nie tylko podobnych sobie, choć mogliby to zrobić i tym samym zakomunikować, że siła leży w mądrym, niekoniecznie jednolitym, zespole. Nie każda firma dopuszcza oficjalne nazwy stanowisk również w formie żeńskiej. Te pozornie mało znaczące dla końcowego produktu rzeczy pełnią funkcje gatekeepingu – sygnalizują, że miejsce w organizacji jest tylko dla jednej, widocznej grupy.

O ile firma świadomie nie dba o to, by była przestrzenią dla wszystkich, silna maskulinizacja z zasady sprzyja syndromowi „męskiej szatni”, mansplainingowi czy nierównemu traktowaniu tych, które są w mniejszości. Często nawet nie dlatego, że większość ma taką intencję, tylko z najzwyklejszego braku wiedzy i empatii. Wielu mężczyzn to świetni współpracownicy, którzy nie chcą zamykać się w swoim gronie. Nie zmienia to jednak faktu, że na skutek wykluczających zachowań sporo dziewczyn nie czuje się dobrze w technologicznym środowisku pracy – doświadcza ograniczeń możliwości rozwoju albo szans na awans. Wynikające z tego zawód i frustracja prowadzą z kolei do tego, że część kobiet po kilku latach rezygnuje z podążania tą ścieżką kariery. W przypadku mniejszości, choćby LGBTQ+ czy osób z odmiennych niż polski kręgów kulturowych, sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana. Wspaniale, że podejmowane są działania na rzecz zachęcenia ich do wejścia do IT. Zmiana nie może się jednak ograniczać tylko do otwarcia drzwi – kluczowe jest, kto się za nimi znajduje i jakie ma nastawienie.

Łatwo byłoby przyznać, że choć stopień niedoreprezentowania powoli się zmienia, IT jest i będzie zdominowane przez mężczyzn. Ponarzekać, że nic się nie da zrobić, bo dziewczyny nie korzystają z dostępnych szans, nie interesują się matematyką i nie chcą być programistkami czy inżynierkami. Stwierdzić, że nie ma w tym nic złego, bo feminizm oznacza wolny wybór, a genderowa równowaga w sektorze technologicznym to mrzonka. Jednak, jak mawiała Karen Spärck Jones, praca z komputerami jest zbyt ważna, by zostawić ją mężczyznom. Pionierki komputerowe opisywane przez Jamesa Essingera, Claire E. Evans i Karolinę Wasielewską przekonują, że może być inaczej. Nikt tak jak one nie udowadnia, że stać nas na więcej.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).