Jeszcze 3 minuty czytania

Łukasz Najder

ZAMĘT: Wuj musi odejść

Łukasz Najder

Łukasz Najder

Figura imprezowego furiata, któremu najodważniejsi z gości pomagają opuścić lokal, pojawia się przed moimi oczami, gdy widzę Donalda Trumpa, 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych

Każdy z nas był świadkiem takiej sceny. Dłonie kurczowo zaciśnięte na krześle bądź uczepione stołu, nagła cisza, która wessała dźwięki rozmowy, brzęk naczyń i sztućców, muzykę towarzyszącą, zażywny mężczyzna w asyście innych mężczyzn niczym styrany Jezus podtrzymywany za łokcie i biodra przez aniołów – to z nim prowadzą oni półszeptem negocjacje, konwencja rodzinnego święta jeszcze obowiązuje, ale przemoc wisi już w powietrzu. Kimkolwiek nie jest, wujem zadymiarzem, twoim starym, jednym z braci niepocieszonym po szekspirowskiej debacie o tronie i ojcowiźnie, musi wyjść. Złamał parę zasad, przekroczył granicę. Naubliżał, załóżmy. Uchlał się. Albo po prostu od godziny dzieli się na głos swoimi demonami – uogólnioną wulgarną goryczą wobec losu, sprecyzowaną pretensją do osób wymienionych z nazwiska i miejsca pracy, lecz tutaj nieobecnych. Tyle że wyjść nie chce. Powiedział to. Powiedziawszy „nie wyjdę”, dorzucił histerycznie i gromko „nie wyjdę!”. Akcja dramatu przeskakuje więc od razu do aktu trzeciego – i ostatniego. Uda i kolana pieniacza udrapowane obrusem, bo człowiek odciągany siłą nie puszcza tego, co miał najbliżej, roztrzaskujące się talerze, imię męskie powtarzane jak zaklęcie czy hasło, lamenty kobiet, próba zatarasowania sobą drzwi poprzedzająca próbę ułożenia się na podłodze w korytarzyku, groźby i proklamacje dobiegające z parkingu, chłodny ranek gdzieś w Polsce, napisy końcowe.

Czy myślę o konkretnym przypadku ze swojej przeszłości? Nie. Figura imprezowego furiata, któremu najodważniejsi z gości pomagają jednak opuścić lokal, pojawia się przed moimi oczami, gdy widzę Donalda Trumpa, 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Ten najpotężniejszy homo sapiens na Ziemi – nie licząc, oczywiście, Sorosa i Charli D’Amelio – ima się wszelkich sposobów, by wyprzeć fakt, że przegrał wybory i musi zwolnić Biały Dom. Co jest komiczne, zważywszy nie tylko na jego pryncypialny tweet z grudnia 2014 roku: „What separates the winners from the losers is how a person reacts to each new twist of fate” („Tym, co różni zwycięzców od przegranych, jest to, jak dana osoba reaguje na każdy obrót losu”), kiedy The Donald wciąż robił w mediach za spełnionego miliardera-guru, ale zasadniczo dlatego, że na wieść o triumfie Joego Bidena wpadł w meltdown godny klasycznego polskiego wuja.

Czego tu nie było. „Złodzieje!” „Ukradzione wybory!” „Policzyć każdy głos!” „Przestańcie liczyć!” „Policzcie tylko prawdziwe głosy!” „Prawdziwe”, bo Trump i jego zwolennicy wyprodukowali i taką fantazję, w której Immortan Joe używa personaliów martwych Amerykanów, by przeważyć szalę zwycięstwa. Rzecz jasna, wszystko jest spiskiem. I jak każdy Wielki Spisek toczy się w dwóch następujących po sobie fazach: misternego, wyrafinowanego Spisku, który został odkryty wyłącznie dzięki naszej superinteligencji, i Spisku wszechobecnego, kiedy to dowody na wałek dosłownie walają się w internecie i przestrzeni publicznej. Wjeżdżają zatem demaskatorskie filmiki, zdjęcia z rozmazanym zbliżeniem, świadectwa osób znających osoby, jakieś wykresy z innych spraw, mówi się o „Sting Operation” – masowych aresztowaniach pro-Bidenowych oszustów namierzonych dzięki temu, że roztropny Trump „oznakował karty wyborcze specjalnym izotopem niepromieniotwórczym”, co więcej, zostały one „trackowane za pomocą technologii QFS-Blockchain”. Przypał, lewaki! Nie muszę chyba dodawać, że nagranie przedstawiające wynoszenie do furgonetki kart z głosami oddanymi na Trumpa okazało się nagraniem przedstawiającym wynoszenie do furgonetki klamotów ekipy telewizyjnej w Detroit, porzucone na poboczu skrzynki z głosami oddanymi na Trumpa – skrzynkami zostawionymi przez wkurzonego listonosza, który w roku 2018 rzucił tę robotę, kosze na śmieci w Kalifornii nie były wypełnione korespondencyjnymi głosami oddanymi na Trumpa i tak dalej.

Wbrew buńczucznej ofensywie na Twitterze pośród jego współpracowników, jak głoszą przecieki, dominować mają strach i marazm. Również najbliżsi robią dobrą minę do złej gry i typują ze swojego grona śmiałka, który oznajmi Królowi Learowi, że kurtyna zaraz rusza. A wraz z nią agenci Secret Service, którzy Donaldowi Trumpowi nie okażą ułamka tego respektu co prezydentowi Donaldowi Trumpowi.

Ale czy patrząc na szał Trumpa i rozpoznając w nim szał opornego wuja, którego wyprasza się z sali weselnej, widzę odniesienia do Polski? Tak. Bo przemówienie Trumpa sprzed tygodnia, które było taką alternatywną prawdą, że niektóre stacje przerwały transmisję, a inne od razu prostowały liczne prezydenckie kłamstwa i przeinaczenia, skojarzyło mi się z orędziem Jarosława Kaczyńskiego z końca października. Oba te wystąpienia były czymś pomiędzy monologiem pogubionego dyktatora a konferencją prasową Jokera, który zapowiada destrukcję Gotham i nieskończony chaos.

Prezes reagował w ten sposób na Strajk Kobiet, który wyległ na ulice, by zaprotestować przeciwko konserwatywno-klerykalnej opresji, jaką było orzeczenie przez Trybunał Konstytucyjny, że przepis zezwalający na aborcję ze względu na ciężkie i nieuleczalne wady płodu jest niekonstytucyjny. Ale paranoiczny stand-up Kaczyńskiego za cel obrał sobie nie tyle same demonstracje – Najpotężniejszy Strateg zapewne wrzucał je w koszty operacji – ile tychże ekspresję. Wielotysięczne tłumy skandujące „Jebać PiS!”, blokady rond, skrzyżowań i ulic, wszechobecne hasztagi i komentarze „wypierdalać”, numery telefonu Aborcji Bez Granic sprejowane na fasadach kościołów, pomnikach, siedzibach PiS-u, zakłócanie mszy. TSO?

Najbardziej zaszokowało władzę to, że owych aktów profanacji, nieposłuszeństwa i dobrej nihilistycznej zabawy dopuszczały się kobiety i młodzież. Stąd próby ich upupienia przez pisowskich Pimków – „O, jak ładnie jeden drugiemu podrzuca piłeczkę, jak ładnie tamten ją chwyta!” – albo tłumaczenie sobie tej sytuacji antypolskim spiskiem anty-Polaków czy udziałem sił, po których „widać pewne elementy przygotowania, być może nawet wyszkolenia”. Stąd też, na skutek kompletnego niezrozumienia, z czym rządzący mają do czynienia, kolejne histeryczne posunięcia, takie jak wzywanie na pomoc aktywu narodowo-kibolskiego, groteskowe nocne warty przed świątyniami, których nikt nie atakuje, interpretowanie czerwonej błyskawicy, symbolu Strajku Kobiet, jako runów SS.

Szybko okazało się, że społeczność urażonych taką poetyką buntu nie ogranicza się bynajmniej do pisowskich bigotów i tradycjonalistów. Liberałowie z mainstreamu odpowiedzieli na wewnętrzny zew. Prawie natychmiast uruchomili festiwal zatroskania i absmaku połączony z korespondencyjnym kursem walk ulicznych, savoir-vivre’u, feminizmu czwartej, a być może nawet i piątej fali. Lecz tym razem nie był to jednak mansplaining typowy dla sytych pluszaków z mediów, lecz wyraz pewnej bezradności wobec tego, że gniew kobiet, pogarda młodych i energia masy strajkowej wycelowane zostały również w ich stronę.

To poszerzenie pola walki – zobaczenie, że piekło kobiet nie jest autorskim wybrykiem Kai Godek i magister Przyłębskiej, ale wspólnym dziełem postsolidarnościowych elit wiszących od dekad u klejnotów episkopatu – będzie trwałym osiągnięciem jesiennych protestów roku 2020. Bo tak naprawdę cała III RP jest i zawsze była jednym wielkim projektem antyaborcyjnym. Od pierwszego seansu „Niemego krzyku” w świeckiej niby szkole, przez „kompromis aborcyjny”, działalność profesora Zolla w najntisach czy Kolendę-Zaleską, którą „uwierała” „nonszalancja” Marii Czubaszek oświadczającej publicznie, że dokonała aborcji, po 22 października 2020. Symbolicznym dopełnieniem tej kompromitacji był wywiad, jakiego Robertowi Mazurkowi tydzień później udzielił profesor Rzepliński, gwiazda antypisowskich liberałów, z którego to wywiadu mogliśmy się dowiedzieć, że na zbuntowaną, bluzgającą i antykościelną Polskę profesor „jako obywatel patrzy z obrzydzeniem, jako katolik ze smutkiem”.

Każdego, kto ma choć odrobinę rigczu w sobie, powinno cieszyć także i to wrzucenie młodych w politykę, zradykalizowanie się ich od zarania, ekspresowa lekcja świadomości, dzięki której nie nabiorą się na Zkolanpowstałą Polskę Dobrej Zmiany, jak i jej rewers, czyli Znowu Uśmiechniętą Polskę Liberalną, bo jest to uśmiech akwizytora-teleewangelisty, księdza z TVN-u. Autorytety obu stron mówią w obcym dla nich języku, odnoszą się do muzealnych wartości, istnieją w przeszłości i dla przeszłości, są ghulami wspominającymi Dni Arki i Pierwsze Powstanie Tryfidów. Na przykład profesor Bralczyk przekonujący, że wie lepiej, co dla protestujących znaczy „wypierdalać!”, czy ksiądz ze Szczecinka, któremu nastoletnie dziewczyny urządziły roast na chodniku – tak się dzieje, jeśli postać z serialu „Plebania” zaplącze się do „Mad Max: Fury Road”.

Wuj musi odejść, ni mniej, ni więcej. Przez „wuja” rozumiem dziadersów, patriarchat, populistycznych seksistowskich miliarderów, porządek medialno-polityczny uklepany przez konserwatystów i fajnych konserwatystów, stary świat. Stary świat właśnie tak powinien się skończyć – skomleniem i hukiem, gdy ten pomarańczowy klaun wyprowadzany jest z imprezy.