Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Najder

ZAMĘT: Agronauci

Łukasz Najder

Łukasz Najder

Odkąd zacząłem uprawiać agroturystykę rodzinną, obserwuję, jak przemożny, magnetyczny, a do tego leczniczy wpływ ma tego rodzaju przestrzeń arkadyjska na ludzi z miasta

W tym roku pojechaliśmy tak daleko w Polskę, że wyglądało to prawie jak ucieczka. Sześć godzin samochodem i już można cieszyć się pewną formą anonimowości, którą wzmacnia SMS o treści „Witaj w Rosji”. Dokoła kraina tajemnicza i piękna. Niegdyś były tu Prusy, potem Niemcy i PRL. Dzisiaj – nasza ojczyzna. Nasza ojczyzna, dom z obszerną werandą, na której tylu zostawiło swoje klamoty. Przez co rozumiem bunkry, dworce, kości i miasta.

Pokój w starej gajówce, więc las gdziekolwiek nie spojrzeć. Zając o świcie, szerszeń koło południa, trele przez cały dzień. Po zmroku – skowyty i pohukiwania na zewnątrz, w środku równie niepokojący pisk komarów, ta piła rozcinająca zbitą w galaretę parną ciemność. Zasadniczo okolica, która wciąż ma do zaoferowania różne warianty dzikości. Para kruków wznosząca się opieszale, gdy przejeżdżamy obok. Sarny po szyje w pszenicy, żurawie na łąkach, potrącone małe ssaki. Ptak drapieżny wiszący w błękicie niczym dron. Jeziora natomiast bulgotały od ryb i dzieci – doświadczało się tam prawdy o życiu w wodzie: muł sięgający pachwin, nogi pętane włoszczyzną wodorostów, czujne, bezlitosne pijawki. I wszędobylski zapach, odurzająca woń gęstwy nawożonej burzami i podgrzanej letnim skwarem. Pożar w Herbapolu, mniej więcej.

Agro, gdzie mieszkaliśmy, zdobywało serce i szacunek autentyzmem. Piętrowy obiekt z cegieł, ani chybi pruskich, w kuchni piec węglowy, taki z fajerkami, pogrzebaczem i makatką, na której wyhaftowano stymulujące hasło „zimna woda zdrowia doda”. Dałbyś słowo, że ledwie chwilę temu krzątała się tu babuleńka, doglądając prużących się w piekarniku jabłuszek. W jadalni masywny kredens wprost z pozytywistycznej noweli o przebiegłej służbie wykradającej państwu cukier. Nad drzwiami rozwieszono poroża jeleniowatych wraz z wytrawionymi czaszkami – symbol obfitości pobliskich borów i pielęgnowania tradycji pradziadów taksydermistów. Wzdłuż wyłożonego żużlem miniparkingu falował warzywnik, to stąd goście rwali szczypior i rzodkiewkę do własnego użytku. Na opartej o zachodnią ścianę skorodowanej z lekka damce w kolorze zielonym zbierała się o poranku krystaliczna rosa. Rower ów był niemobilną atrapą, ale zachowywał wszelkie atrybuty roweru.

Od paru lat – odkąd zacząłem uprawiać agroturystykę rodzinną – obserwuję, jak przemożny, by nie powiedzieć: magnetyczny, a do tego jeszcze i leczniczy wpływ ma tego rodzaju przestrzeń arkadyjska na ludzi z miasta, miastem zatrutych, rok cały uwięzionych w mieście, z miasta zbiegłych na tydzień bądź dwa. W takich miejscach stajemy się lepszą wersją siebie. Wrażliwszą, refleksyjną. Oswobadza się z nas ten człowiek pierwotny, którego okiełznaliśmy garniturem i makijażem, któregośmy uciszyli gonitwą w ulach metropolii i jazgotliwą popkulturą. Już dosłownie po kilkunastu godzinach wyrzucamy sobie, że w ferworze karier i konsumpcji zerwaliśmy połączenie z naturą, w rezultacie – z wartościami podstawowymi i zwykłym, a więc prawdziwym, życiem.

Próbujemy natychmiast to odzyskać. Ty nosisz wianek, ja chodzę boso. Co tylko się da, jemy rękoma. W dodatku wszystko nam smakuje. Lokalny chleb na zakwasie bez chemii i z pokrzywami, etyczne jaja, mleko od krów, które widujemy na pastwiskach, nabiał aż połyskujący świeżością, nawet i mięso. Rozgrzeszamy się konstatacją, że kiełbasa i szynka nie z bezlitosnej produkcji przemysłowej, ale od Janka, trzy domy dalej – u niego każda świnia ma ludzkie imię. Faktem staje się nasza jednia z naturą. Albo przynajmniej silne przeczucie tej jedni.

Czas bez makijażu, wyrafinowanych perfum, maszynki do golenia, staników, jednodniowych tiszertów i sukienek. Rezygnujemy z ironii, wybieramy monosylaby i patos. Odkrywamy radość z potu, wysypu piegów, żrącej opalenizny. Niejako bezwiednie i spontanicznie wspominamy dzikie wyprawy z rodzicami – ryzykowne ekskursje w nieznane, ubi chłopi et leones, gdy kierunek sugerowały jeno mapy i drogowskazy, pierwsze kolonie, licealne biwaki, podróże za granice na studiach – południowa Francja o bagietce i melonach, skwar Andaluzji neutralizowany sangrią z kartonu. Ubogo, ale godnie, dwugwiazdkowo, lecz intensywnie.

Chodzi nam po głowie, a bywa, że i pojawia się w rozmowach przy trzeszczącym wieczornym ognisku, wręcz watrze, zuchwały pomysł, żeby zlikwidować naszą ukorzenioną obecność tam i osiąść tutaj, pośród akwenów i pól, w Polsce osób uczynnych, mrukliwych, prostych. Jakże podziwiamy ich sylwetki i rozkład dnia. Oni zawsze mają coś do roboty! Nie gnuśnieją, zapewne dlatego nie czują bólu i obywają się bez chorób. Zazdrościmy im też nielimitowanego dostępu do kniei, wglądu w noc, substancję prymarną, której nie rozcieńcza blask lamp ulicznych, łuny z sześćdziesięciocalowych telewizorów, szperacze aut. W przeciwieństwie do nas są krzepcy i szczęśliwi.

Nie jesteśmy jednak oczyszczeni i doskonali – demony wielkomiejskich nawyków wciąż umieją nas podejść, wniknąć w nas i skusić. Przyłapujemy się na zdradach, seryjnych wykroczeniach, elastyczności moralnej prawie nie do odróżnienia od hipokryzji. Robimy na przykład zdjęcia temu, co miało być intymne i nasze – czarno-pomarańczowy motyl na obeschłym pniu, bagienne oczko w lesie, wiekowa żeliwna pompa – i ślemy czym prędzej komuś w Warszawie czy Wrocławiu. Chwalimy w duchu gospodarzy za to, że pamiętali o pięciu osobnych pojemnikach na odpady. Pryzma gnoju za chatą byłaby autentykiem, tyle że segregowanie jest ważne, a spokój naszego ekosumienia chyba nawet bardziej. Dzieci objadają krzaczki porzeczek i dotykają szorstkich polan zmagazynowanych w szopie – i jest to wspaniałe – ale miło, że ustawiono trampolinę. Chyże wi-fi też nie wadzi, podobnie jak telewizja, bo akurat trwa Euro.

Potem niestety wracamy. Opuszczamy funkcjonalną głuszę z zapasem kulinarnych prowincjonaliów i myśli o pryncypiach. Starczy na miesiąc, może krócej. A kiedy zostanie wypity ostatni kwas chlebowy, zjedzone ostatnie płaty sękacza i sera korycińskiego z czarnuszką, ockniemy się znowu za biurkiem, między zoomem a dedlajnem, z głową w twitterkowej inbie, ciężkim łbem nabitym pandemią, apokalipsą klimatyczną, późnym kapitalizmem i resztą wyzwań dnia codziennego. Przegrani, sfrustrowani, wypaleni. Pociechą będzie nam wizja, że już za rok wyrwiemy się z tego piekła, by przez tydzień bądź dwa zaznać idylli, innej wersji naszego życia, tej, w której jesteśmy uspokojeni i spełnieni. Choć tak naprawdę chodzi o żałośnie krótki pobyt w spreparowanej rzeczywistości niby-wiejskiej, symulakrum-pułapce na nieszczęśliwych mieszczuchów.