Zdzwońmy się

Adelajda Truścińska

Czasem w obronie kogoś przed hejtem hejtuje się kogoś innego, i to zazwyczaj nie jest traktowane jak hejt, chociaż z definicji jest hejtem

Jeszcze kilka lat temu, gdy przypadkiem spotkałam kogoś znajomego i ten ktoś po krótkiej rozmowie o niczym mówił: „Musimy się koniecznie spotkać i pogadać dłużej!”, naprawdę myślałam, że spotkamy się i pogadamy dłużej. W zależności od osoby martwiło mnie to lub cieszyło. Ale gdy potem zagadywałam, wszystko wskazywało na to, że przypadkowo spotkana znajoma lub znajomy wcale nie chce się spotkać. Okazało się, że ludzie tak po prostu mówią. Bez żadnego powodu. To nie było tak, że pytałam, czy się spotkamy, a ten ktoś musiał skłamać, żeby nie robić mi przykrości. O nic nie pytałam, to po prostu kłamstwo na stałe wpisane w small talk. Gdy to zrozumiałam, sama zaczęłam tak robić. Widziałam się przypadkiem z kimś znajomym, rozmawialiśmy dwie minuty o niczym, a na koniec, którego nie mogłam się już doczekać, radośnie mówiłam: „Musimy się zdzwonić! Koniecznie musimy się spotkać! Cudownie byłoby pogadać dłużej przy kawie!”. A potem odchodziłam i śmiałam się. Bo wiecie, ja tak naprawdę nie zadzwonię.

Przez większość życia nie wiedziałam, że jestem czubkiem. Po prostu co dzień rano budziłam się i tym sposobem znajdowałam się w świecie chaosu, pełnego niezrozumiałych słów, bezsensownych zasad i wymagań, niepotrzebnych dźwięków. Byłam cały czas zmęczona i zestresowana. Kojarzycie te młode pary, co mają dziecko i są takie biedne, bo czasem nie daje im ono spać? Mnie wybudzał każdy dźwięk każdej nocy przez siedemnaście lat. Dopiero w wieku 32 lat zaczęłam kłaść się bez strachu, że ktoś mnie obudzi. I myślałam, że każdy tak żyje, że każdy jest zmęczony i nikt nigdy nie odczuwa radości.

To zrozumiałe, że w takim chaosie trudno mi było cokolwiek zrozumieć. Dopiero gdy pojawił się internet, zaczęłam na poważnie obserwować ludzi, siedząc daleko od nich w bezpiecznym miejscu. To były czasy, w których dobrze było mówić: „Nienawidzę chamstwa i głupoty” lub „Mam pięciuset znajomych na Gronie i z każdym zajebisty kontakt” albo „Jak chcesz mi włożyć nóż w plecy, najpierw spójrz mi w twarz”. Większość tych zdań nie przechodziło mi przez gardło, ale o wiele lepiej rozumiałam już „normalny” język. Oczywiście, jak z każdym językiem, to nie było tak, że wyszłam na ulicę i perfekcyjnie nim się posługiwałam. Czasem nie używałam slangu, tam, gdzie trzeba było go użyć, czasem z odpowiednich słów wychodziły mi dziwne zdania, innym razem zapominałam o wszystkim i mówiłam w „nienormalnym” i nikt nie wiedział, o co mi chodzi. A szkoda, bo na pewno było to bardzo zabawne, skoro ja się śmiałam.

Jednak wracałam do domu i dalej dzielnie studiowałam internet. Czytałam rozmówki, powtarzałam sobie słówka, wyciągałam wnioski, poznawałam schematy. Z czasem przyłapywałam się na tym, że chciałam przerwać wymianę zdań osób, które się nie rozumiały (dyskutowały, kłóciły) i wytłumaczyć im, o co im chodzi. Ale od dziecka staram się trzymać zasady „jeśli chcesz coś powiedzieć, nie mów tego”, i chociaż nie zawsze mi się udaje nie mówić, i tak uważam, że to lepsza zasada niż carpe diem.

W międzyczasie grałam też w „The Sims”, ucząc się, czym są emocje i uczucia. Zmęczony Sim nie chce malować obrazu. Wesoły Sim opowiada dowcipy. Gdy Sim nie je cały dzień, jest głodny. A rozmowy to ograniczona liczba schematów. Doczytałam na szybko kilka książek psychologicznych i testowałam je na innych w internecie. Wszystko odbywało się tak, jak podane było w przykładach. Kto by przypuszczał, że czasem wystarczy kogoś nie obrażać, żeby chciał rozmawiać.

Język „normalny” i kultura wokół niego zmienia się, ale bez problemu jestem ze wszystkim na bieżąco. Wiem, że nie mówi się już, że „nienawidzi się chamstwa i głupoty”, tylko mówi się: „stop hejtowi i brakowi tolerancji”. Czasem w obronie kogoś przed hejtem hejtuje się kogoś innego, i to zazwyczaj nie jest traktowane jak hejt, chociaż z definicji jest hejtem.

Większość ludzi nie wie, dlaczego coś sądzi, ale nie zmieni zdania. Inni opierają się na tym, co widzieli raz, a nie na statystykach. Dlatego są ludzie, którzy zobaczywszy jednego konia w życiu, a pech sprawił, że był to akurat koń bez jednego kopyta, są w stanie przejść internet wzdłuż i wszerz, przekonując wszystkich, że konie mają tylko i wyłącznie trzy kopyta. A jeśli spytasz ich, czemu chodzą przez cały internet i informują o tym obce osoby, zamiast dać sobie spokój, mówią, że robią to dla dobra dzieci. I wtedy przychodzi osoba, która twierdzi, że koń ma cztery kopyta i obraża za myślenie o koniu jako trzykopytnym zwierzęciu. Co ciekawe, rozmowa dalej trwa.

I bez urazy, nie chcę powiedzieć, że z waszym językiem i sposobem, w jaki z niego korzystacie, jest coś nie tak, więc nie powiem, ale czasem wolałabym go znowu nie rozumieć. Wiecie, tak jak wy jeszcze trzy lata temu chcieliście rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady.