Karnawał
fot. karkik, Star 660 Papamobile, CC BY-NC-ND 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

Karnawał

Michał Rauszer

Żaden antyklerykał w Polsce nie mógł sobie z pewnością wyobrazić, że najwięcej na rzecz sekularyzacji i zniszczenia autorytetu papieża w Polsce zrobią jego gorliwi obrońcy

Jeszcze 5 minut czytania

Obrońcy Jana Pawła II lubią mówić: „nasz papież”. Ale co to właściwie oznacza? Przecież dla różnych grup społecznych figura papieża niesie ze sobą inne treści: inne dla tych, dla których był (i pozostaje) ważny, inne dla jego przeciwników, dla których symbolizuje obronę pedofilii i zabetonowanie Kościoła. Dla pewnej, całkiem sporej części młodzieży symbol papieża składa się ze słynnego „żółtego zdjęcia” i reakcji na koszmarny estetyczny kult w przestrzeni publicznej. Jeszcze inaczej używają figury Jana Pawła II politycy, którzy wykorzystują go do osiągania własnych celów. Smutnym, ale bardzo wymownym tego przykładem jest niedawna sytuacja, kiedy Lasy Państwowe dokonały rabunkowego wycięcia lasu w Celestynowie pod Warszawą. Wcześniej we wspólnej inicjatywie z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa wystawiły tam tablicę z napisem: „Las Pamięci Jana Pawła II”. Postawienie tej tablicy ma chyba w domyśle twórców działać jak kibicowskie barwy: dla swoich są one nienaruszalną wartością, której się nie krytykuje.

Ludzie, dla których papież jest postacią ważną, odwołują się przede wszystkim do tego, że był i jest podstawą ich tożsamości. Stąd to „nasz”. Tymczasem przeciwnicy papieża podkreślają jego ciemne strony oraz niegodne uczynki. W toczącej się ostatnio dyskusji nietrudno zauważyć, że te porządki się rozchodzą: obrońcy odwołują się do wartości, a przeciwnicy do argumentów. Moim zdaniem podstawowa różnica w postrzeganiu papieża wynika z subtelnej różnicy pomiędzy sposobami kształtowania się sfery publicznej oraz jej ludowego odpowiednika.

Swoi i tamci

Sfera publiczna to – zgodnie z jej oświeceniową definicją – miejsce, gdzie ścierają się ze sobą opinie i narracje, które omawia się w oparciu o racjonalne argumenty. Postrzeganie spraw w sferze publicznej można zmienić za pomocą odpowiedniej argumentacji – dzieje się tak oczywiście niezmiernie rzadko, co nie zmienia faktu, że takie jest założenie. Jakkolwiek górnolotnie (i czasem myląco) by to nie zabrzmiało, w sferze tej istotne jest odniesienie do wypracowanych i ukształtowanych tradycji myślenia opartego na rozumie. Na przykład podanie jakiegoś twierdzenia wymaga dowodu albo wskazania okoliczności powstania tego twierdzenia. Uczą tego uniwersytety: jeżeli ma się poglądy takie i takie, to jest to taka i taka tradycja, wiąże się z taką i taką postawą ideologiczną, polityczną, światopoglądową czy nawet gustem kulturowym. Dlatego w sferze publicznej ważna jest przynajmniej deklaratywna spójność z wypracowanymi tradycjami: komunista nie może być religijny, neoliberał powinien być wolnorynkowy, i to zawsze, a nie tylko czasem.

Zupełnie inaczej wygląda jednak sprawa w „ludowej sferze publicznej”. Można o tej sferze – czy raczej sferach – mówić w odniesieniu do dyskusji w miejscu pracy, przy spotkaniach rodzinnych, w pubie, na tzw. plotkach. To tam lud głównie omawia i dyskutuje swoje myślenie o świecie, o polityce. Myślenie nie opiera się tu na argumentach wynikających ze spójnych tradycji myślenia, bo te tradycje w niej nie funkcjonują, a od tekstów pisanych ważniejsze są różne formy oralności. Kiedy na ulicy spotykają się kibice dwóch przeciwstawnych drużyn, ich spór nie rozstrzyga się na bazie argumentacji rozumowych, a za pomocą innych form dowodzenia, bardziej skoncentrowanych na cielesności. Prawda nie wynika tu z argumentacji opartej o tradycje logiczne czy rozumowe (kształtowane na uniwersytetach), ale w oparciu np. o to, czy wypowiada je ktoś, kto jest „swój”, kto zbudował sobie wśród nas autorytet (także dzięki sile), jako osoba, której się słucha. W tej sferze prawdziwość wypowiedzi oparta jest na tym, kto je wypowiada i jakimi środkami się posługuje, a nie na racjonalnych argumentach, choć i takie tam się zdarzają. W efekcie myślenie w „ludowej sferze publicznej” może składać się z wielu sprzecznych ze sobą elementów, ale one są sprzeczne wyłącznie z perspektywy oświeceniowej sfery publicznej odnoszącej się do rozumu.

Kiedy więc w ludowej sferze publicznej antyklerykalizm łączy się z klerykalizmem, to wcale nie jest żadna sprzeczność. Ten sam lud, który w niedziele gorliwie uczestniczył w mszy świętej, wieczorem niszczył księdzu zabudowania. Wynikało to z faktu, że ksiądz na mszy niejako był uświęcony miejscem i samą uroczystością, poza kościołem był dla chłopów jednak panem pańszczyźnianym. Poza pańszczyzną, świadczoną na ziemiach należących do Kościoła, chłopi byli zobowiązani oddawać na Kościół dziesięcinę, czyli dziesiątą część zbiorów, oraz tzw. meszne, czyli specjalny podatek na msze. Spory o oddawanie mesznego i dziesięciny zdarzały się regularnie i były czasem bardzo gwałtowne. Przykładowo pleban ze wsi Wojcina oskarżał gromadę o to, że zatrzymuje sobie te opłaty i nie chce ich oddawać, „przez co powoda i kościół wojciński niemało skrzywdzili i do ruiny doprowadzili”. Pleban podał więc chłopów do sądu duchownego, ale sąd skargę oddalił. Nie mogąc się z tym pogodzić, pleban nałożył na gromadę ekskomunikę, za co chłopi wójcińscy napadli na kościół, „drzwi tegoż kościoła wybili i uciążliwości ważyli się”.

Podobna historia zdarzyła się z Pleszewie, gdzie chłopi chcieli oddawać dziesięcinę w pieniądzu, a nie w naturze, gdyż taka forma była dla nich korzystniejsza. Natomiast pleban chciał wprowadzić tzw. dziesięcinę wytyczną, która polegała na tym, że po zbiorach ktoś od księdza chodził po polach i „wytyczał”, co należy oddać. W tym sporze nawet dwór stanął po stronie chłopów. Wobec krnąbrnej postawy chłopów pleban oddał sprawę do sądu i wygrał, ale gromada nie chciała dopuścić wysłanników do egzekucji wyroku. Co więcej, kiedy próbowano odbierać dziesięcinę siłą, dochodziło do pobić, chłopi napadli nawet na kościół i rozbili dzwon, a w nocy organizowali się i zwozili plony, żeby nie dało się przeprowadzić owego „wytyczania”. Jednocześnie, żeby się zabezpieczyć prawnie, złożyli dziesięcinę w pieniądzu, jak notował nieszczęsny ksiądz: „teraz przyszli do mnie z chłopską furią «Księże, bierz, co dajemy (…) jeśli nie weźmiesz, to nic nie damy, pójdziemy do grodu, złożymy pieniądze, dziesięciny nie damy»”. Spór trwał około 11 lat, kiedy po wielu represjach i pobiciach kolejnemu plebanowi udało się doprowadzić do jego pacyfikacji.

Po uwłaszczeniu główne osie sporu dotyczyły władzy nad chłopami. Hierarchii kościelnej nie bardzo podobała się chłopska niezależność i każdy jej przejaw był surowo traktowany. Kiedy chłopi próbowali na przykład organizować się w ruchu ludowym, ten obłożony został ekskomuniką, a działaczy wyklinano i szkalowano z ambon na potęgę. Chłopi oczywiście nie pozostawali bierni i na przełomie XIX i XX wieku bastionem ludowego antyklerykalizmu była Galicja, gdzie ruch ludowy rozwinął się najszybciej i spotkał się z najostrzejszą reakcją.

Samuel Adalberg, historyk i folklorysta, pod koniec XIX wieku zanotował takie przysłowie: „Księdza nie szkoda, pana nie grzech, a Żyda – zasługa okraść”. W czasach, kiedy zostało ono zarejestrowane, ksiądz był osobą pomiędzy światami pana i chłopa, ale ze wskazaniem na ten pierwszy. Był więc poniekąd traktowany jako ktoś „spoza”, co wynikało z faktu, że korzystał (mówiąc delikatnie) z owoców chłopskiej pracy. Jeżeli tak, to kraść od księdza nie było grzechem, bo oznaczało odzyskiwanie tego, co zostało ludowi zabrane. Podobnie wyglądały sprawy z panem: kraść od pana to nie grzech ani nawet nie kradzież. Co innego, gdyby ktoś ukradł coś innemu chłopu, wtedy oczywiście spotkałaby go zasłużona kara za sprzeniewierzenie się zasadom wspólnoty.

Ważnym aspektem takiego myślenia jest postrzeganie pewnej symbiozy z innymi członkami naszej grupy, której nie przekreśla nawet przestępstwo przeciw prawu. To nie jest tylko logika chłopów pańszczyźnianych. Bo to nie tak, że w ludowej sferze publicznej funkcjonuje lud, a w tej oświeceniowej – elity. Zależy to raczej od okoliczności – raz myślimy rozumem, a raz ciałem, niezależnie od tego, do jakiej klasy przynależymy. Gdy w 2019 roku Roman Polański miał odebrać nagrodę na łódzkim Forum Kina Europejskiego „Cinergia”, studenci i studentki łódzkiej filmówki ostro przeciwko temu zaprotestowali, odnosząc się do oskarżeń reżysera o wykorzystanie nieletniej. Rektor bronił wtedy reżysera słowami: „Roman Polański jest wielkim artystą sztuki filmowej, naszym najwybitniejszym absolwentem. Wielokrotnie dawał wyraz ogromnego szacunku wobec naszej uczelni”. Czy to nie ta sama logika? Zupełnie jak w ludowej sferze publicznej – jeżeli nie sprzeniewierzymy się wspólnocie, nasze konkretne uczynki nie mają aż takiego znaczenia. Dokładnie ta sama logika działa w odniesieniu do postaci Jana Pawła II.

W PRL różnego rodzaju narracje i opowieści, które można odnaleźć w artykułach prasowych, wspomnieniach, a nawet w zwykłych rozmowach, dotyczące znaczenia papieża dla Polek i Polaków w PRL odnosiły się właśnie do tożsamości. Choć oczywiście mówiono też o religijności, to jednak przeważały takie określenia jak: „Dał nam nadzieję, godność” itp. I używały ich osoby wywodzące się zarówno z klas ludowych, jak inteligencji, bo z pewnością papież był symbolem pewnej tożsamości, łączył i spajał przeróżne środowiska antykomunistyczne, ludowe, inteligenckie itd. To właśnie ten aspekt jest niezmiernie ważny dla osób, które dzisiaj występują w obronie papieża – i to niezależnie od tego, czy robią to dla własnych celów politycznych czy z autentycznej potrzeby.

Spuszczanie pary

Antropolog Victor Turner zauważył, że normalne funkcjonowanie społeczeństwa musi opierać się na okresowym rozluźnianiu napięcia spowodowanego hierarchicznym porządkiem władzy. Nie zawsze decyzje tych, co na górze, nam się podobają, a to generuje w nas napięcia. By porządek przetrwał, okresowo musimy dokonywać „spuszczenia pary” – a to obśmiać władzę, a to ją sparodiować. Na tym właśnie polega karnawał. Jeżeli na co dzień władza prezentuje się jako poważna i stateczna, to lud w karnawale celebruje głupotę, obśmiewa władzę, wybiera świnię na miejsce króla, odprawia parodystyczne msze, profanuje wszystko, co święte. Ale takie karnawałowe spuszczenie pary działa nie tylko na lud. Także władzy karnawał przypomina, że jest zastępowalna, że można ją obalić.

Turner wyróżniał dwa współistniejące porządki społeczne: strukturę i communitas. Struktura to porządek oparty na hierarchii władzy – w tym układzie ktoś rządzi, a ktoś jest poddanym, ktoś jest panem, a ktoś sługą, ktoś księdzem, a ktoś wiernym. Tymczasem w porządku communitas wszyscy są równi. Communitas ma przypominać władzy, że nie jest wieczna, że może zostać obalona, że jej przedstawiciele nie różnią się na pewnym poziomie między sobą. Problem się pojawia, kiedy struktura zaczyna dominować, kiedy świadomość communitas zaczyna się zacierać. Dzieje się tak oczywiście wtedy, kiedy władza nie dopuszcza karnawału, a więc nie dopuszcza możliwości podważenia swojej pozycji, spuszczenia społecznej pary. Struktura, a więc władza oparta na hierarchii, zaczyna kostnieć, ale jednocześnie karnawał, który wcześniej pozwalał podtrzymać system, przeradza się w bunt. Communitas przekształca się z elementu porządku władzy w coś osobnego – w tożsamość naprzeciw tej władzy, w antystrukturę.

Kościół na ziemiach polskich właściwie od początku był związany ze strukturą – i miało to swoje konsekwencje w postaci okresowych buntów, oddolnego antyklerykalizmu, najczęściej w formie karnawalizacji. Dopiero w okresie PRL, po raz pierwszy w dziejach, przynajmniej formalnie, Kościół nie był częścią warstwy rządzącej. Tę sytuację zmienił wybór Karola Wojtyły na papieża. To właśnie wtedy Kościół coraz mocniej zaczął wchodzić w rolę antystruktury wobec partii, w rodzaj communitas obróconej przeciwko strukturze władzy. Tym silniej ona działała, im silniejsze spadały na społeczeństwo represje. Kulminacją tych napięć był najpierw „karnawał” Solidarności, a potem jego brutalna pacyfikacja.

Tymczasem to, co było karnawałowym spuszczeniem pary, przerodziło się w opozycyjną tożsamość, już nie w ramach systemu, a na przekór niemu. Dla wielu ta opozycyjna tożsamość łączyła się z Kościołem, nawet jeżeli byli niewierzący. Tę opozycyjną tożsamość ucieleśniał Jan Paweł II, to on był jej symbolem. Dla pokolenia osób, dla których tamte wydarzenia miały największe znaczenie, papież jest częścią tożsamości. I to dlatego tak trudno podważyć jego pozycję.

Zamiana ról

Sytuacja zmieniła się jednak po 1989 roku, kiedy władzę przejęły osoby, które kształtowały się w tym obszarze communitas. To wtedy papież, a raczej jego kult, jako święta podstawa tożsamości, przeszedł z pozycji communitas na pozycję struktury władzy. Wydawało się, że momentem kulminacyjnym tej zmiany była śmierć Jana Pawła II, kiedy obwieszczano narodową zgodę i prorokowano powstanie pokolenia JP2. Symbolem tego zjednoczenia miało być pogodzenie się będących w odwiecznym konflikcie kibiców Cracovii i Wisły Kraków. Ta zgoda szybko znikła, a pokolenie JP2 zaczęło nosić na koszulkach JP oznaczające „jebać policję”. Im bardziej kult papieski był przez władze (różnych opcji) zagarniany, wykorzystywany w uroczystościach, do budowy niezliczonych pomników, nazywania ulic, pisania setek bałwochwalczych tekstów i naukowych książek, tym bardziej dla kolejnego pokolenia stawał się on po prostu jednym z elementów tej władzy.

Kult papieża zrośnięty mocno z władzą zaraża się wszystkimi złymi skojarzeniami z nią. Ten proces nasilił się po zdobyciu władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Do tego czasu żarty z papieża i Kościoła bywały raczej dość niewinne albo pojawiały się w subkulturach. Jednak im więcej było papieża, im bardziej był on prezentowany jako nienaruszalny, tym ostrzejsza stawała się satyra wobec niego.

Jednym z jej przejawów są tzw. cenzopapy, czyli krótkie, celowo dość prymitywne wierszyki i rymowanki: „Jan Paweł II gwałcił małe dzieci”, „Ty Janie DHL-u – paczek wielu niszczycielu”, „Jan Paweł II zajebał mi szlugi” czy „Rewelacja znad Bałtyku – papież Polak na patyku” – jako podpis pod memem ze słynną „żółtą mordą” papieża jako właśnie loda na patyku. W sieci ponadto można znaleźć filmiki „Z cyklu seryjni mordercy – bestia z Wadowic”, na których przedstawia się papieża jako autora najgorszych zbrodni (rzeź wołyńska, Holocaust). Symboliczna stała się też godzina śmierci papieża – 21.37 – to wtedy na imprezach śpiewa się ironicznie „Barkę” albo urządza maratony „szkalowania”. Tego typu internetowego folkloru (czasem wykraczającego poza sieć) jest sporo i wyraźnie ma on charakter karnawałowego odwrócenia. A stopień jego obelżywości jest odwrotnie proporcjonalny do stopnia kultu papieża w przestrzeni publicznej.

Karnawalizacja kultu papieskiego wśród młodzieży nie pojawia się więc w próżni, jest reakcją na to, co dzieje się w przestrzeni publicznej. Jan Paweł II nie jest już symbolem związanej z Kościołem katolickim sfery wolności w PRL. Dziś to tylko śmieszny żółty papaj, do którego wizerunku dołączyła teraz obrona pedofilii. Młodzież, w reakcji na narzucane przez dorosłych twierdzenia o „wielkości i autorytecie”, reaguje dokładnie tak, jak młodzież reagowała od wieków na tego typu stwierdzenia wypowiadane przez starszych – śmiechem, drwiną, ironią.

Diabły

Zdarza się, że z wiekiem wraca się do poszanowania „wielkich autorytetów”, jak w biblijnej przypowieści o synu marnotrawnym: kiedy się wyszumi i powróci na łono ojca, będzie jeszcze bardziej oddany niż ten, który pozostał w domu. W latach 80. i 90. jednym z niewielu jawnie antyklerykalnych środowisk była subkultura punk (oprócz metalu oczywiście). Punkowcy w piosenkach wyszydzali kler, ale bardzo często jednocześnie wcale to nie prowadziło do zerwań z Kościołem. Wielu antyklerykalnych punkowców po czasie goliło irokezy i wracało na łono „normalnego” społeczeństwa.

Co jednak w momencie, kiedy tę młodzieżową (i zdrową!) reakcję na autorytety potraktujemy nie jako objaw młodzieżowej karnawalizacji, pozwalającej spuścić powietrze, a jako poważny objaw „kulturowego neomarksizmu”, „zachodniej zgnilizny”? Podziała to jak gaszenie pożaru benzyną, co doskonale ujęte zostało w popularnym memie odwołującym się do katastrofy w Czarnobylu: „Więcej papieża, młodzież wytrzyma!”. Takie potraktowanie młodzieżowej karnawalizacji powoduje, że przestaje ona być po prostu spuszczaniem pary, a staje się pewną postawą, elementem tożsamości. I nie chodzi o samo szydzenie z papieża, ale o zerwanie z Kościołem. Zwłaszcza że ten, poza pomnikami papieża, osobliwymi lekcjami religii i uroczystościami ku czci, nie ma młodzieży nic do zaoferowania, co doskonale obrazują bijące rekordy liczby rezygnacji z religii w szkole i uczestnictwa w mszach.

Teoretyk mediów Stanley Cohen w latach 70. opisał zjawisko „paniki moralnej” i „ludowych diabłów”. Po zamieszkach spowodowanych przez modsów i rockersów w Anglii z przerażeniem zaczęto opisywać te „diabelskie siły” panoszące się wśród młodzieży. Kwiecistym językiem opisywano szaleństwo, jakie ogarniało młodzież, i poważnie debatowano o zagrożeniach z tego wynikających – Imperium miało się od tego zawalić. Taka „moralna panika” spowodowała, że powstało wyobrażenie o jakiejś niewidzialnej armii, a w efekcie, jak można się domyślić, szeregi tych dotąd lokalnych subkultur zaczęły się gwałtownie rozrastać. Im bardziej media panikowały, tym więcej młodzieży garnęło się do opisywanych grup, kuszonej wyobrażeniem uczestniczenia w „symbolicznej” potędze. Wniosek z tego taki, że kiedy na niewinny karnawał władza reaguje z przesadą, może się on przekształcić w jakiś rodzaj interesującej tożsamości.

„Szkalująca” papieża młodzież nie wykonuje dziś karnawałowego gestu po to, żeby wrócić po wszystkim do Kościoła. On już dla niej nie ma żadnego znaczenia. Jedyna władza, jaką jeszcze nad nią sprawuje, to władza wynikająca ze zbliżenia z rządzącą partią.

Kremówki bez smaku

Papież jako symbol dla różnych osób składa się z różnych elementów, to jasne. Ale trudno dziś sobie wyobrazić, żeby te elementy mogły się zmienić. Nie ma już dziś miejsca na dialog z papieżem jako symbolem. A przecież jeszcze niedawno nawet ludzie wierzący potrafili także do figury papieża zastosować logikę karnawałową, co go uczłowieczało, pozwalało oswoić, było też formą zabrania głosu. Zdarzało się dowcipkowanie o papieżu, jak w tym dowcipie: „Pewien członek Hitlerjugend przyłapuje młodego Wojtyłę w trakcie wojny na jakimś przestępstwie: «Nie zabijaj mnie – mówi młody Wojtyła – ja mam zostać kiedyś papieżem». Na co członek Hitlerjugend: «Nie zabiję cię pod warunkiem, że ja będę następnym!»”.

Takie niewinne dowcipkowanie było lekką formą karnawalizacji, odreagowania świętości papieża po to, żeby ta jego świętość się nie wypaliła. Podobnie działały opowieści o nieszczęsnych kremówkach, ostatnio upaństwowionych i rozdawanych wyłącznie w najdroższych w Polsce pociągach. Jednak polityczne użycie symbolu papieża sprawiło, że takie zabieranie głosu stało się niemożliwe. Każde słowo wobec papieża, które nie polega na chwaleniu jego zasług, jest uważane za „szkalowanie”. Przez to symbol papieża dla osób wierzących coraz bardziej staje się czymś jak kibicowski szalik, orężem. Wywołuje to reakcję odwrotną do zamierzonej, bo powoduje, że symbol papieża przestaje być uniwersalny, a coraz bardziej staje się częścią tożsamości pewnej grupy, najczęściej dość jednoznacznie określonej politycznie.

Innymi słowy, najwięcej dla obniżenia znaczenia symbolu papieża w Polsce robią ci, którzy mienią się jego obrońcami, bo nie pozwalają na ludowe, karnawałowe przetworzenie religijności, i to właśnie im możemy zawdzięczać tak szybko postępującą sekularyzację. Dla sporej części ludzi, którzy pamiętają PRL, papież pozostanie częścią tożsamości i nie zmieni tego żaden reportaż. Jednak dla wielu urodzonych już w III RP będzie on co najwyżej pustym symbolem, w jaki przekształcają go polityczne użycia. Pozostanie co najwyżej kibicowskim znakiem pewnej grupy, pozbawionym swojego uniwersalnego znaczenia. Żaden antyklerykał w Polsce nie mógł sobie z pewnością wyobrazić, że najwięcej na rzecz sekularyzacji i zniszczenia autorytetu papieża w Polsce zrobią jego gorliwi obrońcy.