Nieznośny ciężar skojarzeń
il. Gustav Söderström, "Wall", CC BY-NC 2.0

17 minut czytania

/ Obyczaje

Nieznośny ciężar skojarzeń

Piotr Forecki

Bez uwzględnienia tego, co mówiono i pisano w ostatnich latach w Polsce na temat migrantów, trudno zrozumieć dramat na granicy z Białorusią

Jeszcze 4 minuty czytania

Zanim wraz z początkiem sierpnia 2021 roku w Usnarzu Górnym doszło do kolejnej odsłony tzw. kryzysu migracyjnego, niebiali uchodźcy z krajów centralnej Azji, Bliskiego Wschodu oraz Afryki zostali zdefiniowani jako zagrożenie dla Polski i poddani dehumanizacji. Nie tylko pod wpływem dobrze znanej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, który podczas spotkania z wyborcami w Makowie Mazowieckim straszył, że uchodźcy przenoszą różnego rodzaju pasożyty i pierwotniaki. Lidera partii rządzącej wspierały już wówczas zastępy polityków, dziennikarzy i duchownych. „Strach polityczny – mówił w jednym z wywiadów Zygmunt Bauman – nie jest już strachem naturalnym. Trzeba ludzi najpierw zastraszyć w taki sposób, aby państwo jawiło się niczym Bóg. Władza oficjalna wzbudza strach i zaraz spieszy z obietnicą wybawienia od grożącego niebezpieczeństwa”.

Od roku 2015 w Polsce mówi się donośnie o tym, że przybywający są zagrożeniem dla ładu społecznego i porządku publicznego, narodowych i europejskich wartości, kultury i cywilizacji, życia i zdrowia, chrześcijaństwa. Są odrażający, brudni i źli, czego można było się dowiedzieć na przykład z pamiętnej konferencji w sprawie migrantów na granicy z Białorusią, zorganizowanej przez Mariusza Błaszczaka i Mariusza Kamińskiego, albo ze spotu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości emitowanego podczas wyborów samorządowych w 2018 roku.

Trwająca aktualnie kampania wyborcza dostarcza nowych przykładów, bo straszeniem migrantami partia rządząca ponownie zabiega o głosy elektoratu. Między innymi kobiet, do których zwrócił się premier Mateusz Morawiecki, kreśląc scenariusz piekła, jakie polskim matkom, żonom, siostrom i córkom zgotują szturmujący granice „młodzi muzułmańscy imigranci”. Obcy, „przyzwyczajeni do zupełnie innej kultury, do zupełnie innego społecznego obcowania”, do przemocy wobec kobiet. Kolejny raz powiało wizją gwałtów, bo przecież o tym, że na polskie kobiety czyhają niekontrolujący swoich popędów „najeźdźcy” można już było wielokrotnie czytać i słyszeć. „Panie lewaczki, panie lewicowe, panie liberalne – krzyczał z sejmowej trybuny Przemysław Czarnek – łapy precz od polskich kobiet! Bo polskie kobiety są bezpieczne w Polsce, bo nie ma nielegalnych imigrantów. W Polsce kobiety są szanowane w kulturze chrześcijańskiej. A wy nie zwracacie uwagi na zagrożenie i chcecie, żeby były gwałcone, jak we Francji czy w Belgii”. O tym, że Polska rządzona przez PiS przyjęła więcej imigrantów z Afryki i Azji niż Francja i Niemcy, informuje w najnowszym spocie wyborczym Platforma Obywatelska, a jego fabuła i reżyseria nie odstaje od produkcji TVP. Najwyraźniej także partia Donalda Tuska w strachu przed migrantami widzi szansę zdobycia dodatkowych głosów.         

Gotowe matryce

Na temat poprzedzającej Zagładę dehumanizacji Żydów, nadanego im stygmatu obcości i płynących z ich strony rzekomych zagrożeń napisano dotychczas sążniste książki i artykuły. Można w nich znaleźć gotowe do użytku matryce stosowane w retoryce wobec migrantów na granicy z Białorusią. W poszukiwaniu analogii najlepiej jednak sięgnąć do źródeł. Choćby do przywołanych przez Zbigniewa Ziobrę nazistowskich filmów propagandowych. Premiera jednego z nich miała miejsce na Biennale w Wenecji 5 września 1940 roku. Zgromadzonej publiczności został wówczas pokazany „Żyd Süss” (Jud Süss) w reżyserii Veita Harlana, a zatem film, który uchodzi obecnie za kluczową produkcję antysemickiej kinematografii. Opowiedziana w nim historia została luźno oparta na losach osiemnastowiecznego żydowskiego bankiera Süssa-Oppenheimera, doradcy księcia Wirtembergii Karola III Aleksandra. W końcu nie o jego biografię w filmie chodziło, tylko o przekonanie publiczności, że wszystkie problemy i nieszczęścia mieszkańców Wirtembergii spowodowane zostały napływem żydowskich przybyszów. Egzotyzowanych, demonizowanych, pokazanych odstręczająco, by wzbudzić niechęć i wstręt, nienawiść i strach. Kluczowa scena filmu to scena gwałtu dokonanego przez tytułowego Żyda na uosabiającej wszelkie cnoty bohaterce. Jedynej córce szacownego obywatela miasta i narzeczonej nieskazitelnego młodzieńca, którego perfidny gwałciciel uprzednio zamyka w więzieniu, by nikt nie popsuł mu niecnych planów. Zgwałcona dziewczyna popełnia samobójstwo. Wśród wielu innych antysemickich fantazmatów Veit Harlan wyświetlił więc i ten, według którego lubieżni Żydzi, niekontrolujący wybujałego seksualnego pożądania, stanowią zagrożenie dla kobiet. Reasumując, piekłem kobiet straszył na długo przed Mateuszem Morawieckim.

Słowa i obrazy wielokrotnie już w przeszłości poprzedzały przemoc, kształtowały dla niej przyzwolenie, wytwarzały obojętność, zmieniały porządek wartości i geometrię stosunków społecznych. Dlatego bez uwzględnienia tego, co mówiono i pisano w ostatnich latach w Polsce na temat migrantów, trudno zrozumieć dramat na granicy z Białorusią. Podobnie, jak trudno jest mówić o postawach Polaków wobec zagłady Żydów, abstrahując od przedwojennego antysemityzmu. No właśnie, słowem, które zbliża do odpowiedzi na pytanie, dlaczego jednym się pomaga, a przeciwko drugim wznosi ponad pięciometrową zaporę, jest rasizm. Jest nim także „selekcja”, słowo z holokaustowego słownika. Aktualnie jest ona dokonywana na podstawie koloru skóry, oczu, włosów, języka i wyznania ludzi, którzy na wsparcie mogą liczyć lub zostają go pozbawieni i trafiają za płot. Zdają sobie z tego sprawę rozmówcy i rozmówczynie Mikołaja Grynberga zaangażowani w pomoc na granicy:

„Tamtych [z Ukrainy – przyp. aut.] wiele osób chce przyjąć, a naszych, niebiałych, prawie nikt”;  

„Tu trwa teraz wielkie polowanie. Biali polują na czarnych. Tak ja to odbieram. Tropią ich i ścigają, mają wojsko, służby, helikoptery i wszystko, co chcesz. A potem pod sklepem opowiadają”;

„Wiesz, co ja myślę, jak w Warszawie widzę czarnego faceta grającego w centrum miasta na bębnie? Myślę, że muszę go natychmiast zaciągnąć w krzaki i schować”;

„Jezu, a w Białowieży to każda osoba z ciemniejszą karnacją jest od razu zatrzymywana i sprawdzana”.

Sformułowania takie jak dobry i zły wygląd ponownie nabrały znaczenia, a jego posiadanie zarówno tam i wtedy, jak tu i teraz decyduje o losach ludzi. Dysponują nim uchodźcy z targanej wojną Ukrainy, nie mają go migranci na granicy z Białorusią. Reguły selekcji dotknęły zresztą także Romów i Romki, próbujących wydostać się z Ukrainy. O tym, że nie chciano ich do Polski wpuszczać, a w ośrodkach recepcyjnych i punktach pomocowych odnotowano przypadki dyskryminacji oraz stosowania wobec nich podwójnych standardów, informowała m.in. organizacja Amnesty International. Rozpoznanie i nazwanie rasizmem tego panującego reżimu identyfikacyjnego z trudem przechodzi przez usta także w liberalnym centrum. Znacznie łatwiej jest przecież rozmawiać o pożytkach płynących z przyjęcia migrantów dla polskiej gospodarki albo o wojnie hybrydowej, w której są oni pionkami na szachownicy Putina i Łukaszenki.

Wojna polsko-polska

Na granicy z Białorusią toczy się jednak inna wojna. Poniekąd nie nowa. To polsko-polska wojna o życie i los migrantów. Prowadzili już ją między sobą Polacy o Żydów podczas II wojny światowej, co celnie ujęła Joanna Tokarska-Bakir w eseju „Sprawiedliwi niesprawiedliwi, niesprawiedliwi sprawiedliwi”. Odnotowała w nim, że „ratowanie Żydów można opisać w kategoriach realnej wojny polsko-polskiej, w którą byli zaangażowani samotni ratujący”, których otoczenie postrzegało „jako odwróconych od lojalności rodzinnych, wioskowych”, a według prawicowych definicji również „od lojalności narodowych i konfesyjnych”. Niosący pomoc na granicy mają przeciwko sobie zwłaszcza polskie państwo ze wszystkimi jego agendami i służbami, Straż Graniczną, Wojska Obrony Terytorialnej i oddelegowane na miejsce jednostki policji.

Z wywiadów przeprowadzonych przez Mikołaja Grynberga wynika, że obawiają się także najbliższego otoczenia, a wsłuchując się w te głosy, odbywamy podróż w czasie. Na planie wydarzeń pojawiają się kolaboranci i denuncjatorzy, a przede wszystkim strach. Ratujący odczuwają zagrożenie ze strony sąsiadów, przypadkowo spotkanych grzybiarzy, bo w każdej chwili ktoś może zadzwonić do Straży Granicznej i donieść:

„Podajesz komuś butelkę wody i się rozglądasz, czy nikt nie widzi”;

„Tak tu jest. Jedna stodoła pomaga, druga wydaje. Jedna chowa, druga pali”;

„Większość dzwoni, ale są i tacy, którzy w wolny od pracy dzień idą do lasu tropić ludzi tylko po to, żeby ich zakablować. Na dziewiątą do kościoła, a potem na polowanie do lasu. Niektórzy tak żyją, kultywują najgorsze polskie tradycje”.

Warto w tym miejscu sięgnąć do innych źródeł. Jak wynika z portali lokalnych narodowców i kiboli, w polowaniu tym uczestniczą również oni. Wzywają do współpracy ze Strażą Graniczną i monitorowania okolicy, czym także sami się zajmują. „My robimy swoje! Obrona granic to podstawa! Chwała Wielkiej Polsce” – czytamy na facebookowym profilu Narodowa Hajnówka. Ten trwający wariant „judenjagd” nie dotyczy tylko migrantów, ale też osób przychodzących im z pomocą. By nie pozostać gołosłownym, wróćmy do rozmów Grynberga:

„Były jakieś ganianki na leśnych parkingach. Nie brałam w tym udziału, ale wiem, że mieli kije i byli bardzo podekscytowani. Zniszczyli kilka samochodów, postraszyli kilka osób”;

„Skrzykiwali się na swoich stronach i pisali o tym, że idą szukać ludzi. Niekoniecznie tych, którzy przekroczyli granicę, ale także tych, którzy próbują pomagać”.

W atmosferze tej wojny polsko-polskiej ludzie dający chwilowe schronienie ściganym migrantom zasłaniają okna, nasłuchują i wyglądają, czy przypadkiem nie podjechała Straż Graniczna. Tymczasowe kryjówki to częstokroć domy na uboczu, wolne od wścibskich oczu sąsiadów. Wszyscy przecież tam się znają choćby z widzenia. Wiedzą, kto jest kto, na kogo można liczyć, a kogo się wystrzegać. Twarze swoich znajomych ze Straży Granicznej niosący pomoc rozpoznają pomimo skrywających je masek. Zdarza się, że dzieci jednych i drugich chodzą razem do szkoły. Całkiem możliwe, że kiedyś, przy jakimś wspólnym stole, gdzieś na Podlasiu padną słowa z „Kartoteki” Różewicza, choć w zgoła innym kontekście: „Pani ojciec i ja polowaliśmy w lasach… Na siebie”. Tymczasem wielokrotnie przywoływani już rozmówcy i rozmówczynie Mikołaja Grynberga sami mówią o swoich skojarzeniach z Holokaustem. W domu jednej z nich ukrywano czterech chłopców z Syrii. Akurat wtedy odbywał się zaplanowany wcześniej remont elewacji. Poproszono więc chłopców, by tego dnia byli cicho i nie opuszczali swojego pokoju. Budowlańcom powiedziano natomiast, by nie wchodzili do domu z powodu panującego tam covidu. „Wiesz, co było najsmutniejsze? Przez cały dzień nie było słychać żadnego dźwięku z pokoju chłopaków. Żadnego. I wtedy wszyscy mieliśmy holokaustowe skojarzenia. To porównanie było nieuniknione” – wyznaje Grynbergowi gospodyni. „Czego się nauczyliście przez ten czas?” – pyta autor innego z rozmówców. „Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Z takich oczywistych rzeczy to zrozumiałem, co czuli i jakimi bohaterami byli ci, którzy ukrywali Żydów w czasie wojny. Zupełnie inaczej czytam teraz tamte relacje” – pada odpowiedź.

Obrazy i słowa

W świadectwach z czasu Zagłady nie brakuje relacji o strachu i zagrożeniu odczuwanym ze strony najbliższego otoczenia przez Polaków niosących pomoc Żydom. Częstokroć w pierwszej kolejności to właśnie swoich sąsiadów, dozorców, przypadkowych przechodniów, granatowej policji obawiano się bardziej niż Niemców. To oni utrudniali heroiczny wysiłek, potęgowali zagrożenie, zmuszali do zmiany kryjówek, szantażowali i denuncjowali. Chcąc się o tym przekonać, można na przykład sięgnąć do kolekcji jednego z działów Żydowskiego Instytutu Historycznego, który w latach 1979–2004 zajmował się kompletowaniem dokumentów niezbędnych do nadania tytułu „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” przez Yad Vashem. Na zbiór ten składają się głównie relacje Polaków, którzy nieśli pomoc, oraz tych, którzy jej doświadczyli i ją potwierdzali. Podobnych świadectw można zresztą szukać w innych kolekcjach dostępnych w archiwum ŻIH, a zwłaszcza w zbiorze relacji ocalałych z Holokaustu. Wśród nich znajduje się choćby ta złożona przez Stanisławę Bussold, która podczas wojny współpracowała z Ireną Sendlerową, zaś obie pracowały dla Żegoty. Wspomina ona o okolicznościach, w jakich zmuszona była opuścić mieszkanie, gdzie ukrywała kilkumiesięczne dziecko: „Wzięłam dziewczynkę i przez jakiś czas zostałam z nią w Warszawie. Potem, ponieważ sąsiedzi prześladowali mnie, grożąc, że mnie zadenuncjują Niemcom, musiałam wyjechać z Warszawy. Pod pretekstem, że dziecko cierpi na koklusz i konieczna jest zmiana klimatu, przeniosłyśmy się do Michalina, gdzie mieszkam do dzisiaj”. Wspomnianą dziewczynką była Elżbieta Ficowska, wieloletnia szefowa Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, a przykłady podobnych świadectw można mnożyć. Zapisana jest nimi historia o pomocy i ratowaniu.

Myślenie o sytuacji na granicy nasuwa wiele skojarzeń holokaustowych, choć nie są to proste analogie. Podpowiada je jednak sugestywność nakładających się obrazów, w których przeszłość styka się z teraźniejszością. Łatwo więc w wielokilometrowym płocie ze stalowych przęseł, u którego szczytu rozpościera się drut żyletkowy, zobaczyć mur okalający warszawskie getto. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w pasie ziemi pomiędzy tym polskim płotem a białoruskimi zasiekami z concertiny powstało getto przeznaczone dla ludzi zdefiniowanych w oparciu o kryteria rasowe i poza nim rozpościera się strona aryjska. Z kolei dokumenty wydawane przez Europejski Trybunał Praw Człowieka, zwane interimami, które przez trzydzieści dni chronią przed powrotem za druty, przynoszą na myśl aryjskie papiery. W tej szczelinie pomiędzy granicami można też dostrzec obóz w Zbąszyniu funkcjonujący w latach 1938–1939. Ponad głowami uwięzionych i cierpiących tam tysięcy ludzi, pozbawionych obywatelstwa i wyrzuconych z Niemiec polskich Żydów, władze II RP toczyły dyplomatyczny spór z III Rzeszą, co z nimi zrobić, kto ma ich przyjąć.

Przygnębiające skojarzenia budzą zresztą nie tylko obrazy, ale i język, który nieoczekiwanie powrócił z dawnych lat: ukrywanie, wydawanie, donos, szmalcownicy, wywózki. Mroczna przeszłość obecna w języku dała o sobie znać również podczas wprowadzonego na Podlasiu przez polskie władze stanu wyjątkowego. „Obszar objęty stanem wyjątkowym” – informowały umieszczone tam tablice. „Stój! Strefa zakazana” – przed wejściem na teren likwidowanego getta ostrzegały plakaty w Warszawie. Wstępu tam strzegły także tabliczki z napisami „Obszar zagrożony tyfusem”, „Obszar zagrożony epidemią”. O takiej kalce językowej oraz o innych asocjacjach z Zagładą wokół wydarzeń na granicy mówił Jacek Leociak w wywiadzie udzielonym „Krytyce Politycznej”.

Działania podjęte przez państwo polskie na granicy są jednak także powodem do dumy. Dał jej wyraz Błażej Poboży, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji, który podczas lipcowych obrad sejmowej Podkomisji ds. Modernizacji i Rozwoju Policji, Straży Granicznej, Państwowej Straży Pożarnej i Służby Ochrony Państwa powiedział m.in.: „Symbolem mówienia o bezpieczeństwie Polski jest ta zapora inżynieryjna. Jestem przekonany, że w podręcznikach do najnowszej historii politycznej Polski za 10, 20 lat będzie jednym z najważniejszych symboli. Mamy tę inwestycję, która jest najnowocześniejszym tego typu rozwiązaniem w zakresie zabezpieczenia granicy państwowej na świecie”. Bez względu na to, kto te podręczniki kiedyś napisze, to minister raczej się myli. Nawet dla obozu politycznego, który reprezentuje, getta ławkowe albo zasady numerus claususnullus na polskich uniwersytetach nie są dziś powodem do chwały. W szkolnych podręcznikach nie znajdziemy słów aprobaty wobec stosowanej przez państwo dyskryminacji i rasistowskiej przemocy. Nie przeczytamy w nich o Zbąszyniu. Na ich stronach obecna jest natomiast duma ze Sprawiedliwych, których liczbę instrumentalnie pomnaża się w Polsce pod dyktando polityki historycznej. Symbolicznego drzewka dla Polski w Yad Vashem domagał się przecież premier Mateusz Morawiecki. To na Polakach ratujących Żydów „wyjętych spod prawa, zagrożonych donosem” koncentruje swoje działania Instytut Pileckiego w ramach programu „Zawołani po imieniu”. Być może więc za te 10 czy 20 lat dowiemy się, że na granicy z Białorusią cała Polska pomagała migrantom, a w Usnarzu Górnym powstanie Muzeum Polaków Ratujących Migrantów im. Grupy Granica. Póki co na Podlasiu giną ludzie. Próbującym ich ratować grożą mandaty i sądy, bo pomoc w ojczyźnie Sprawiedliwych została tymczasowo zakazana i poddana penalizacji.

O ile nie zostało to inaczej zaznaczone, wszystkie cytaty pochodzą z książki Mikołaja Grynberga „Jezus umarł w Polsce”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2023.

Tekst powstał w ramach cyklu „Państwo na granicy” przygotowywanego we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.

logo

Tekst na licencji Uznanie autorstwa. Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe (CC BY-SA 4.0).