Jeszcze 4 minuty czytania

Ziemowit Szczerek

RZEŹ POSPOLITA: Upał, a potem najazd barszczu Sosnowskiego

Ziemowit Szczerek

Ziemowit Szczerek

Spikerzy w radiach pocieszają, że niedługo spadnie deszcz, Polska wróci do swojego stanu naturalnego – czyli do chlupania, opatulania się i narzekania, że brzydko, szaro, nieprzyjemnie. Bo w tym narzekaniu Polska nie jest, co prawda, szczęśliwa, ale jest sobą

Ale gorąc, ale gorąc, ło ludzie, kiedy toto łodpuści. Tak sapie Polska, Polska sapie w gorąc i płacze, mimo że gdy nie ma gorąca, to Polska płacze, że nie ma gorąca. Polacy są tak agresywni, śpiewał pan Kazimierz „Kazik” Staszewski, a to dlatego, że nie ma słońca, przez coś tam coś tam miesięcy w roku, a lato nie jest gorące. Śpiewał Kazik, śpiewał, aż w końcu przyszedł ten gorąc wypragniony, od narodu wymodlony, wynękany u niebios za pośrednictwem Facebooka, na którego wszyscy Polacy, jak jedna rodzina, wrzucali cały rok memy: jak to się zima kończy i nie chce skończyć, jaka to jesień błotnista i depresyjna, jaka to wiosna nie ciepła, tylko zimna, jakie to lato niegorące. No i w końcu przyszedł gorąc, przyszedł do Polski ten kawałek tropiku, który nam los ochłapem rzucił – i już w TVN24 kuźniaroid siedzi, udaje, że się poci, i stęka-kwęka, że jeszcze parę dni i może zelżeje, że tyle i tyle w cieniu, a w słońcu to łokurwa, że żyć się nie da. Już w RMF Maxxxie czy Radiu Złote Przeboje didżej radzi pić dużo wody, nie wychodzić z domu, i w ogóle – przeczekać. Już w TOK FM-ie dyskusja z udziałem czterech klimatologów, dwóch kardiologów i Jacka Żakowskiego: klimatologowie przekonują nieprzekonanych, żeby się jednak nie bać, że to normalne, że co roku jest taki upał, że być może słuchacze nie pamiętają, ale w zeszłym roku też był, kardiologowie mówią o zgonach wynikających z wysokiej temperatury i jak ich uniknąć, a Jacek Żakowski zauważa, że te zgony to najpewniej głównie ze zdziwienia i szoku, bo dla Polaka jednak jest nienaturalne, żeby ot tak, po prostu, było słońce i ciepło. Rozumem, objaśnia Jacek Żakowski, być może człowiek to i obejmuje, ale nasz organizm się broni. Spikerzy we wszystkich radiach pocieszają, że niedługo będzie lepiej, niedługo spadnie deszcz, Polska wróci do swojego stanu normalnego, naturalnego, w którym się najlepiej czuje – czyli do chlupania, opatulania się i narzekania, że brzydko, szaro, nieprzyjemnie. Bo w tym narzekaniu Polska nie jest, co prawda, szczęśliwa, ale jest sobą, jest jej naturalnie. Gdy ziąbi i mży – Polak wie co robić, jak narzeknąć, jak się ubrać, kędy smyknąć, gdzie nie patrzeć, bo za brzydko. A gdy przychodzą tropiki, gdy Polska na tych parę dni w roku staje się tropikiem, Indiami, Bali, Karaibem – to Polak trochę nie bardzo się odnajduje jednak. Bo z Polską jest jak z Barackiem Obamą. W zasadzie to on jest tak samo czarny, jak i biały, ale cały świat widzi w nim czarnego. Mówi się o nim „pierwszy czarnoskóry prezydent USA”, a nie „czterdziesty czwarty biały prezydent USA”. W Polsce, niby, jest lato, ciepło i zielono, i trwa to mniej więcej tyle samo, co zimno i ponuro, ale nikt  Polski nie kojarzy z tym lato, ciepło i zielono, tylko wszyscy, że „zimno i ponuro”. W tym Polacy.

No ale no dobra. No ale bez przesady. Są też tacy Polacy, co się cieszą z upałów, co się nie chowają przed nimi do klimatyzowanych wnętrz Żabek i autobusów marki Solaris, za firanki i story zaciągnięte, co nie cupają gdzie w cieniu – tylko z szeroko rozpostartą klatą, szerokimi ulicami popierdalają z fajkami, popatrz, o popatrz, tylko wystawiają się na żar i promienie, tylko pocą się, jak się należy, w japonkach, bermudach, w bermudach, japonkach.

Achhh, tropiki. Ach, Kuba wyspa jak wulkan gorąca, ach, kąsi-kąsa, ach na plażach egzotycznej wyspy Bali, ach cykady na Cykladach. Polska raz w roku staje się krajem tropikalnym, przez chwilę nie trzeba jechać, lecieć, na równik, na podzwrotnik, do stref subtropikalnych, to wszystko przychodzi tutaj, wraz z całym ąturażem, z całym duchowieństwem, z tym światłem, w którym wszystko wygląda lepiej, z zapachem świeżości i kwitności w powietrzu, z mentalem, który się zmienia na tych kilka dni gorąca, z rozleniwieniem i poczuciem, że życie może jednak nie jest takie potworne, przypierdalające do ściany, spuszczające wpierdol, lejące na odlew kredytem we frankach, nakurwiające debatą w TVN24, w której biorą udział Artur Zawisza, Stefan Niesiołowski i Armand Ryfiński. Że może jednak można żyć i nazywać to życie – życiem, a nie, kurwa, z reklamówką na głowie od deszczu skakać przez kałuże całe życie, całe życie po płaskim, pod Łodzią, po brzydkim, bo Polska, kurwać twa, przez tysiąc lat od chrztu Polski, tysiącletnia Polska, Korona Królestwa, Rzeczpospolita, nie umiała się dostosować do tej wiecznej polskiej chlupoty i nie potrafiła stworzyć się w taki sposób, żeby ten zawszejszy polski listopad jakoś zasymilować, jakoś wykorzystać – bo listopad sam w sobie nie jest brzydki, jest, owszem, ponury i ciemny, ale można przestrzeń też tak zaprojektować, żeby z tym listopadem grała, żeby przypominała nastrój gotyckiego horroru. A to się w Polsce udaje tylko w niewielu miejscach,  między innymi w Krakowie, gdzie późna jesień jest cudowna, bo żółta, zasmożona mgła wypełnia ciasno koryta liszajowatych kamienic, a na parterach tych kamienic są przyjemne knajpy, w których, o tak, można palić, i to jest piękne, i nad tym wisi często żółty księżyc, i wtedy to jest jeszcze piękniejsze, i dlatego właśnie mieszkam w tym mieście, i dlatego schowałem się w nim przed Polską. No, ale Polska to nie Kraków, a Kraków to nie Polska. Kraków to Kraków, to wersja Polski, która nie obowiązuje na terenie całego kraju. Ta, ta, już słyszę to wasze marudzenie, że „na szczęście nie obowiązuje”, no okej, może i na szczęście, ale jeśli na szczęście, to męczcie się w tej antyestetyce polskiej jesieni, zimy i przedwiośnia, patrzcie, jak autobus tapla się w śniegu i jak piękny jest świat bez narkotyków i nie narzekajcie.

No, ale przyszły tropiki, przyszły, od morza do Wisły, i jadę sobie przez Polskę, jadę lokalnymi drogami, pierdolę autostrady, pierdolę Pendolino, pierdolę Polskę w budowie, autostrady, Pendolino i Polska w budowie były mi, osobiście, potrzebne tylko po to, żeby odciążyć lokalne drogi, bo teraz można jeździć lokalnymi drogami i nie stać co chwila w korkach, nie wlec się za długim ciągiem tirów, a już nie daj boże na poradzieckich blachach, bo tirowie na poradzieckich blachach lubią se jeździć zderzak w zderzak, połączone miłością braterskich narodów, i, kurwa, nie ma jak ich wyprzedzić bez sirios hazardu tu lajf. Ale teraz – marzenie, cudeńko, drogi puste, wiją się, wiją, i gdy jadę tak, od morza na południe, czy od Warmii po Galicję, mam okna otwarte, w radiu leci Kuba Strzyczkowski, człowiek, który bardzo lubi wypowiadać swoje nazwisko, który, mam wrażenie, masturbuje się wypowiadaniem swojego nazwiska tak samo, jak Bono masturbuje się swoim wokalem, i do którego dzwoni cała Polska i mówi, jak jest.

Jadę więc sobie i patrzę, jak też wygląda ta tropikalna wersja Polski. Jak wygląda Polska w czasie, gdy na chwilę staje się Indiami, a nie Workutą. Po wsiach pełno bzów, ludzie klapią klapkami, snują się po rozpalonym asfalcie, chłopy opierają się o bramy i odprowadzają wzrokiem. W miastach nagrzany beton i tynk-baranek na blokowiskach dyszy ciepłem na przestrzeń międzyblokową, a pomiędzy blokami, na spłachetkach rozdeptanych trawników, leżą blokowe panny w bikini, kręcą się marciny w białych skarpetkach sportowych włożonych w adidasy albo wsuniętych w gumowy laczek z logo najacza. Siedzą na przystankach, w kucki czasem, na ławeczkach, piją piwo z puszki i żrą dopalacze, bo normalne narkotyki są nielegalne, a przecież człowiek by se zajarał grubego lola w taki upał, jak ziomeczki z Dżamajki, wery najs, a jeśli nie ma, to trzeba skręcać z Mocarza, a potem dostawać stanów lękowych i pocić się w tym upale zimnym potem na korytarzach osiedlowych przychodni, wyciągać numerki z samego rana, siedzieć na rachitycznych krzesłach, zbitych z tyłu listwą w jeden ciąg, i wpatrywać się tępo w paprotkę na ścianie pomalowanej do połowy olejną farbą o odcieniu kakao.

No, ale leżą, chodzą, łażą i chyba są w miarę hepi, chyba są szczęśliwi nawet trochę, no, może poza tym kolesiem, którego zobaczyłem gdzieś w Skierniewicach: szedł przez miasto, pijany jak meserszmit, w samych bokserkach i kapciach, a w dodatku był cały oblany żółtą farbą, nie mam pojęcia, jak to się stało i kto mu to zrobił, ale wyglądało to tak, jakby słońce wylało się na jego głowę, jak żółtko z jajka na miękko, i tak zostało.

Jadę więc przez Polskę, nawet dość zadowoloną ze swojej chwilowej tropikalności, oglądam polski rozpierdol, który w tym świetle nabiera cech idyllicznego rozpierdolu gdzieś na głębokim Południu, takiego, na który się z radością patrzy i którego się nie chce ogarniać, bo po co, i ja też nie chcę już tu nic ogarniać ani zmieniać, bo gdy jadę latem przez Polskę, to akceptuję Polskę w pełni, to biorę ją taką, jaka jest, i kocham, i uwielbiam, i nie chcę, żeby nigdy się zmieniała. I w głowie knuje mi się wizja jakiejś wszechpolskiej apokalipsy, bo to, co widzę, jest tak idealne, że chcę, żeby się skończyło, jak zbyt długo trwający orgazm. A poza tym ja sobie zawsze wyobrażam apokalipsę.

I wyobrażam sobie, że ze szpalt gazet wywieszonych na kioskach Ruchu i Kolporter SA w ramach sezonu ogórkowego – schodzi barszcz Sosnowskiego.
Że schodzi, i natychmiast się rozprzestrzenia. Że momentalnie zarasta dzikie trawniki, obrasta Żabki, Lewiatany, ABC Markety i punkty wymiany opon, że wystrzeliwuje spomiędzy polbruku i nowego, drobniuteńkiego kostkowania w centrach miast, wybija w górę i rośnie, rośnie wysoko, ponad smołowane dachy bloków dziesięciopiętrowych, że oplata swoim kwiatostanem wrzeszczących ludzi, unosi ich do góry, i zrzuca z wysoka, i oni spadają na dół, na budki trafo, na samochody, na fiaty punto i audi setki, i że włączają się autoalarmy od tego spadania, i cała Polska rozbrzmiewa głośnym, świszczącym autoalarmem. Że podjeżdża policja swoimi kiami, skodami i – czasem – alfami nawet, że policjanci, jak w amerykańskich filmach, ustawiają się za swoimi samochodami, wyciągają ręce z pistoletami przez dach i krzyczą do barszczu Sosnowskiego: „nie ruszaj się, barszczu! Ani drgnij, bo zaczniemy strzelać!”. Barszcz na to strzyka im na przedramiona swoim sokiem, który, jak wiadomo, powoduje oparzenia,  z którymi trzeba niezwłocznie zgłosić się do lekarza bądź lokalnej redakcji Super Ekspresu lub Faktu. Poparzeni policjanci zwijają się w konwulsjach, krzycząc „Sosnowski, ty skurwysynu”, a na to reagują osiedlowi dresiarze, którzy, generalnie, mają z policją, wiadomo, na pieńku, ale nie dzisiaj. Nie dzisiaj, gdy nie tylko ojczyzna jest w potrzebie, ale i rodzaj ludzki, a policjanci, wiadomo, wrogowie, ale tutaj trzeba solidarności ogólnoludzkiej, w końcu nieludzka siła na ludzką cywilizację napadła i w obliczu zagrożenia barszczem ludzkość się jednoczy. Jak w tej scenie z „Dnia Niepodległości”, gdy amerykański i iracki pilot pokazują sobie thumb-upy i lecą rozpierdalać kosmiczne zło, Amerykanin chyba na F-16, a Irakijczyk bodaj na MIG-u. Dresy więc podbiegają do barszczu i, krzycząc „kyrwa, gleba, ryj, pizda, cwel”, czy co tam jeszcze dresy krzyczą, „wyjebe ci zara, barszczu, wyrwa, wciągne cie nosem” – rzucają się na barszcz Sosnowskiego i kopią z półobrotu w kwiatostan, aż im gumowe laczki spadają. Barszcz jednak się nie daje i kontratakuje, kontrstrzyka. Dresy kulą się, podkoszulki na nich dymią tam, gdzie kropla barszczowego jadu spadnie, jakby kto ich kwasem skropił, i uciekają do siebie, do mieszkań, do domów, schować się w swoich blokach, przeczekać, i wyjść na ulicę dopiero wtedy, gdy barszcz już opanuje całą Polskę i gdy będzie ją okupował. Gdy się zacznie barszczowa okupacja. A Polak, myślą dresy, każdą okupację przeżyje. Siekiera, motyka, damy radę. Kto handluje, ten żyje, wiadomo.

Wtedy jednak, w każdym polskim domu, na każdym polskim ekranie komputera, włącza się skajp. Na  skajpie, w okularach, z czarnymi białkami oczu i poważną miną, pojawia się Król Albanii i Dresiarstwa Polskiego, Idol Hipsterii Polskiej – Popek Monster. I, błyskając złotymi zębami, przemawia do narodu, żeby ducha nie tracić. Żeby walczyć z barszczem, bo okupacja przez barszcz Sosnowskiego oznacza zagładę Polski. Że barszcz, gdy tylko przejmie władzę w powiatach, gminach i województwach, gdy pójdzie na Warszawę i zastrzyka jadem Pałac Prezydencki, Sejm i ministerstwa, ustanowi swoje okrutne rządy. A w ramach tych rządów Polacy zostaną zredukowani do roli żywicieli, że barszcz Sosnowskiego posadzi Polaków jak buraki, głowami w ziemię, i będzie hodował, podlewał, wysysał z nich soki, żywił się tymi sokami i przerabiał na sok własny, żeby mieć czym strzykać jadowicie.

– Ależ Wasza Skaryfikacjo – będą wyli dresiarze – próbowaliśmy! I nic! Poparzył!
Ale Popek Monster tylko brew zmarszczy, tylko huknie: huk! Kyrwa, wrzaśnie, bo jak wam zaraz wyjdę z tego skajpa, jak was przerobię na trzydzieści koła euro, do boju, kyrwa!
I dresiarze, w boju umocnieni, atakują. Straceńczo, jak polska kawaleria czołgi szablami, barszcz Sosnowskiego. Atakują, z imieniem Polski na uściech, wspiera ich poparzona policja, wspiera ich świeżo powstała Gwardia Narodowa, wspiera ich Wojsko Polskie na rosomakach, wszyscy idą, nawet Jarosław Kaczyński z małym pistolecikiem, nawet Donald Tusk, który wrócił specjalnie z Brukseli. Wszyscy, słowem, poza Januszem Korwinem Mikke, który przekonuje, że poglądy barszczu Sosnowskiego są w gruncie rzeczy zdrowe i nie ma niczego złego w tym, żeby zajmować się tkwieniem w ziemi głową w dół i produkowaniem jadu, że to w zasadzie bardzo zdrowa i naturalna dla Polaków czynność, takie produkowanie jadu.

I szerzy JKM defetyzm, i masakruje lewaków, i kuce stają przy nim murem, wysyłają posłańców do barszczu Sosnowskiego, dogadują się i stają po stronie barszczu. Formuje się piąta kolumna.

CDN.

Czy Polacy obronią się przed inwazją barszczu Sosnowskiego? Czy zagranie Janusza Korwina Mikke było rzeczywiście probarszczowskie? Czy piąta kolumna zgubi Rzeczpospolitą? Tego dowiecie się Państwo z polskiej wakacyjnej, upalnej prasy brukowej, czytając między wierszami, szukając klucza w podpisach pod zdjęciami i w horoskopach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.