SŁOWA: Paczuszki i pojemniki
CREST Research CC BY-NC-SA 2.0

19 minut czytania

/ Obyczaje

SŁOWA: Paczuszki i pojemniki

Pantofle, banieczka, dyskurs, gruczoł, tomik, ała, słowo i lol – pisarki i pisarze o słowach ulubionych i znienawidzonych

Jeszcze 5 minut czytania

Dominik Bielicki
PANTOFLE, zaprzeczenie wszystkiego, co fajne

Włóż pantofle – mawiali dziadkowie mimo moich protestów, tłumaczeń, krzyków i próśb, żeby to były „kapcie”. Zdaje się, że odbywało się nawet jakieś wściekłe, desperackie rzucanie tym obuwiem. Nic nie pomagało. „Włóż pantofle, nie chodź w samych skarpetkach”.

Pantofle były zaprzeczeniem wszystkiego, co fajne: coca-coli, sportu, drapaczy chmur, które wtedy jeszcze nie powstały, ale przecież miały powstać, już budował się Marriott. Unicestwiały zagraniczną koszulkę, zegarek z kalkulatorkiem i umiejętność liczenia po angielsku do czterdziestu. W pantoflach mogłem sobie liczyć najwyżej po rusku. Miały w sobie coś z akcentu, jakim rusycystka wymawiała „adin”. Dało się w nich wypatrzeć łuki. Rozglądały się po świecie z naiwnym, głupawym uśmiechem. Zadzierały nosy, były bowiem niedeptane. A także nieinnowacyjne i wsteczne. Cofały z epoki lotów w kosmos i hamburgerów w czasy radia w skórkowym pokrowcu i zsiadłego mleka. Czułem, że jeśli zgodzę się nosić pantofle, nie doczekam się mikrokomputerów. Pantofle były też dziewczęce. Ludzie w pantoflach są grzeczni, myślałem, jak dziewczynki. Grzeczny chłopczyk, krzywiłem się. Wbrew temu, o czym miałem dowiedzieć się później, pantofle wydawały mi się dużo bardziej nieodwołalne od kapci. Człowiek w pantoflach był jedną nogą w piżamie. Włożył pantofle, więc się już nie wymknie, będzie nocować u dziadków. Umarł w pantoflach.

Przy pantoflach moje kapcie na Bemowie wydawały się szybkobieżne, zrywne, a przy tym jakie neutralne! Można było w nich wyskoczyć na klatkę, przed dom, kopnąć kapsel. Niczego nie zdradzały. Można się było poślizgnąć, owszem, nawet wypierdolić, ale na pewno nie rymsnąć czy złapać zająca.

Posunąłem się do tego, że zacząłem karać dziadków. Jeżeli to są pantofle, to ja ich nie włożę. Paradowałem w samych skarpetkach. Nie zaważając na lamenty, namowy i sprostowania: „Kapcie, chodziło nam o kapcie; załóż kapcie”.

Po latach miałem się dowiedzieć, że pantofel może oznaczać również lepszy but, właśnie wyjściowy, galowy. A jeśli chodzi o drapacze chmur i resztę, cóż, nowoczesność spełniła się dokładnie w takiej formie, jakiej pragnąłem jako dziecko. Jakby zmajstrowali ją moi równie mało rozgarnięci rówieśnicy, którzy, co gorsza, zatrzymali się w rozwoju. Mimo tych błędów stosunku do pantofli nie zmieniłem. Nadal ich nienawidzę. Mam tylko jeden powód więcej: pantofel zawiera pana. Widocznie to pański but. Niech więc to sobie pan w nim chodzi na swoje ważne spotkania, walne zebrania i uroczyste obchody; pan dyrektor, pan hrabia, pan proboszcz.

Olga Drenda
BAŃKA albo co gorsza jeszcze ten toporny, trujący jak azbest przekąs: BANIECZKA

W okolicach 2010 roku teoretyk internetu Eli Pariser rozpowszechnił termin filter buble – chciał zaznaczyć problem wynikający z filtrowania informacji przez algorytmy, co prowadziło do izolacji użytkowników od przekazu innego niż ten, w który najczęściej klikali. Okazało się to pomocne w pozbyciu się pięknej iluzji, jakoby internet, a zwłaszcza społecznościówki, był autonomiczną strefą wolności opinii. A także jakoby nasze zdanie brało się wyłącznie z niezależnej refleksji. Termin, szybko spolonizowany na „bańkę”, okazał się też przydatny w sytuacjach, gdy należało sobie uświadomić rzecz niby oczywistą, ale jednak trochę obrazoburczą, mianowicie że osoby należące do tzw. kręgów opiniotwórczych, publicyści, komentatorzy, mają psychikę wcale nie bardzo odmienną od reszty. I również uwiera ich dysonans poznawczy. A skoro uwiera, to znaczy, że mimowolnie ciążą w kierunku towarzystwa, które myśli i mówi podobnie jak oni sami – wszyscy podążają znanym szlakiem inżyniera Mamonia. To był przydatny kubeł zimnej wody na niejedną głowę, owszem, i zdecydowana korzyść z pojawienia się „bańki” w popularnym słowniku użytkowników social mediów.

Tyle plusów, teraz drugi koniec kija; okazało się bowiem, że również i z tym dysonansem poznawczym należało sobie jakoś poradzić. Zrobiono to w sposób przewrotny – kooptując słowo „bańka” (albo co gorsza jeszcze ten toporny, trujący jak azbest przekąs: „banieczka”) i nadając mu nieco inny wektor. Ten zatem, kto dziś mówi „to opinia tylko z mojej bańki” albo „chyba w twojej bańce”, chce wyglądać jak obiektywny prorok chłodnego rozumu, najczęściej jednak bierze jedynie udział w niekończącej się grze w świętszego od papieża. „Twoja bańka” znaczy tak naprawdę „Twoje zdanie się nie liczy, jakieś domniemane prawdziwe życie jest gdzie indziej, matriksiarzu, ja ujrzałem prawdę”. Angela Nagle, autorka „Kill All Normies”, pisała o podobnym zjawisku w tekście poświęconym przekleństwu internetowej samokrytyki: krytyka teoretycznie skierowana przez autora przeciwko sobie samemu w rzeczywistości ma pokazać innym, gdzie jest ich miejsce, i wyznaczyć nowy standard tego, co Nie Wypada. Niby kładę broń na ziemi, ale przede wszystkim chcę wytrącić ją z ręki tobie, aby zyskać punkty. Ten sport, zabawa w posłannictwo maksymalizmu moralnego, jest równie niebezpieczny jak informacyjna izolacja. Właśnie dlatego, mimo pełnej świadomości, jak formatują informację algorytmy i z jaką lubością nasze mózgi (mój też) poddają się wygodzie tańca do znanych melodii, na hasło „W mojej, twojej, naszej bańce” przerażony Prosiaczek w mojej głowie krzyczy: „Puchatku, uciekajmy”.

Darek Foks
TOMIK, to słowo wkurwia mnie od dziesięcioleci

Jestem raczej typowym Polakiem, więc radzę sobie jakoś ze słowami typu „popiół”, „patriotyzm”, „Piłsudski”, „okopy”, „prawo”, „żyd”, „komunizm”, „Żyd”, „sprawiedliwość”, „Broniewski”, „zagranica”, „Agamben”, „metro”, „Pynchon”, „ballada”, „noblistka”, „nazizm”, „postmodernizm”, „Holokaust”, „przerzutnia”, „Wajda”, „strofa”, „Zanussi”, „zgłoska”, „Kieślowski”, „chuj”, „narracja”, „Sonderkommando”, „dupa”, „Janda”, „cycki”, „sonet”, „Deleuze”, „sjużet”, „diament” etc. Tylko ze słowem „tomik” sobie nie radzę. Kiedy je słyszę lub czytam, widzę otępiałą twarz poezji, w którą za chwilę uderzy kij bejsbolowy nieznanego sprawcy, młodego i silnego osobnika działającego w słusznej sprawie. Od czasu do czasu podejmuję próbę pojednania. Na przykład teraz, na użytek tego akapitu. Sprawdzam w sieci, co wyskoczy mi na dzień dobry. Wyskakuje takie coś: „W podtoruńskiej gminie powstał oryginalny tomik”. Albo coś takiego: „Młody, zdolny, pisze wiersze. Kuba wydał swój tomik”. Wciąż jest kurewsko daleko do pojednania. Na moich oczach twarz poezji codziennie zmienia się w krwawą miazgę. To słowo wkurwia mnie od dziesięcioleci, a dokładnie od 1984 roku, kiedy to przytrafiły mi się pierwsze wiersze i zacząłem myśleć o własnej książce poetyckiej. Nie potrafię tej nienawiści racjonalnie wytłumaczyć, więc mam przynajmniej jakieś poetyckie zadanie na te zapewne i niestety nadchodzące dziesięciolecia.

Olga Hund
Beta, Betka, Betuch, Alžbetka, BETUŚ

Ta złośliwsza część mnie chciałaby napisać o słowie znienawidzonym, a tym jest „posesja” i wszystko, co z nim związane. „Uwaga! Tej posesji pilnuje pies”. „Ja tu pilnuję. Wejście na posesję na własną odpowiedzialność” – i zdjęcie baby z wałkiem w ręce. Mam posesję. Nie dom, nie domek, ale posesję. Mam! Rezydencję. Jest tam domek, garaż, oczko wodne, murowany grill, a więc: Get off my property. Rany, ile zła. A possession to też opętanie. Demony statusu, posiadania, diabły. Egzorcyzmy i chałupki, domki wokół, jak rekonstrukcje historyczne domu, jak podręcznik do ekonomii, jak socjologiczny wstęp do „posesji”.

Chciałam być złośliwa. Ale jest przed pełnią, ludzie i zwierzęta są nerwowi, podejmują impulsywne decyzje. Jest Marsz Niepodległości, to dla mnie za dużo. I chciałabym napisać o czymś milszym, żeby zrównoważyć napięcia, o słowie chwilowo ulubionym, bo nie mam słów ulubionych na zawsze, o słowie „ała” – bo łupie mnie w krzyżu, bo miewam bolesne okresy, bo przez tydzień bolał mnie żołądek. Naprawdę lubię to słowo.

I nagle patrzę na Alžbetkę, która leży obok mnie i jest najpiękniejszą czarną plamą z najpiękniejszych czarnych plam, chyba nawet na całym osiedlu. I jest to większe „ała” niż moje, bo Betka ma 14 lat, chore serduszko, raka i najpiękniejsze oczy ze wszystkich najpiękniejszych oczu, chyba w całym mieście. W jednym oku ma świeczkę (a może to tylko odbicie moich własnych świeczek), a w drugim energię szczeniaka, którym była 13 lat temu. Patrzymy na siebie.

Elżbieta Bathory była okrutną królową, ale Betka taka nie jest. Bathory kąpała się w krwi swoich służek, a Betka przychodzi do kuchni patrzeć, co gotujesz, i macha długim, czarnym skundlono-labradorzym ogonkiem. Lubi, gdy poświęca się jej dużo uwagi. Nazwałabym ją attention wiadomo co, ale mówienie brzydkiego słowa o Betce to grzech. Gdyby miała Instagram, spamowałaby postami co godzinę. Wrzucałaby sto zdjęć i instastory dziennie – a każde takie samo. Z Patrikiem, z którym dzieli pokój.

Betka nie pilnuje posesji, Betka mieszka z nami, a my z nią, w zwyczajnym mieszkaniu, na czwartym piętrze, w pokoju obok mojego. Jest koleżanką Patrika. Chodzą razem do parków, na piwo, a czasem na próby, bo Patrik gra w zespole na perkusji. W ich pokoju wiszą plakaty Nausea i zdjęcie Calvina – to psi kolega Betki.

Patrik nie od zawsze był najważniejszym kolegą Elżbiety. Wcześniej był nim ktoś, kogo nie znam, i nie wiem, czy jest szansa, że kiedykolwiek poznam. Stało się tam coś bardzo smutnego i bardzo trudnego i Elżbieta trafiła na dwa dni do schroniska. Dowiedział się o tym Patrik i pojechał po nią. I tak od dwóch lat są kumplami. Czasem słyszę, że Betuś ma oczy jak ten ktoś, kto się z nią kolegował kiedyś, na pewno ma, ja wierzę w takie rzeczy.

Patrzymy na siebie. Betka leży na posłanku z pieluch, pęcherz zapełnia się błyskawicznie, mięśnie są zbyt słabe, żeby trzymać mocz. Nic nie szkodzi, Betty, że nie jesteś „moja”. Moje serce zapełniło się tobą błyskawicznie, nie ma mięśni, które umiałyby je skurczyć. Mieszkamy razem. Leżymy. Puściłam ci Eminema. Beta, Betka, Betuch, Alžbetka, Betuś, moje ulubione z ulubionych słów.

Adam Kaczanowski
SŁOWO, nie wierzę w ani jedno

Żadnego słowa nie kocham. Wydaje mi się czymś absurdalnym kochać jakieś słowo. Pieścić się ze słowem? Podniecać się nim? Mruczeć z rozkoszy? Te odruchy wydają mi się infantylne, ciocine, pasują do kawki i maczanego w kawce, rozmemłanego ciasteczka. Wystarczy powtarzać przez minutę jakiekolwiek słowo, by przekonać się, że jest ono niczym, co najwyżej niestrawną papką. Kult słowa jest mi obcy. Nie wierzę w ani jedno pojedyncze słowo. Nie kupuję tego: „Na początku było słowo”, słowo nie jest dla mnie bogiem. Wierzę dopiero w spotkanie się kilku słów, wierzę w zdanie. Dlatego nienawidzę słowa „słowo”. Nie lubię kapłanów słowa, nie chcę być człowiekiem słowa, zawsze z przyjemnością podstawię człowiekowi słowa nogę i będę z radością patrzył na jego upadek. Rządzi zdanie.

Barbara Klicka, DYSKURS, zaopatrzony w lusterko pojemnik na różne różności

Słówko „dyskurs”, zwłaszcza w towarzystwie przymiotnika odrzeczownikowego. Spójrzmy na użycie w zdaniach: „Kolo, ty masz zerowe pojęcie o politologii i nie wiesz, że lewacki dyskurs od wielu lat leci w książkach naukowych?” albo „Chyba nikt nie będzie płakał za «Playboyem». Pomijam, że przy ogromie golizny w necie gazetka z «gołymi babami» trzyma się ostatnim korzeniem rynku, to jeszcze tam teraz rządzi dyskurs feministyczny”. (Oba fragmenty znalazłam w serwisie www.wykop.pl, który to wykop powinien się, moim zdaniem, szybko przemianować na www.cytat.pl).

Powyższe przykłady oraz tak zwane życie codzienne skłaniają mnie do przekonania, że słówko, o którym tu mowa, pojawia się w zdaniach najczęściej wtedy, kiedy autorka lub autor wypowiedzi chcieliby odwołać się do przekonań, o których już ty, czytelniku, sam wiesz, czym one są, ale są zbyt nieśmiali, by odesłać odbiorcę wprost do powszechników. Dyskurs byłby zatem wygodnym, bo zaopatrzonym w lusterko, pojemnikiem na różne różności, co prowadziłoby chyba do przekonania, że poszczególne jego odmiany różnią się zazwyczaj głównie odbiciem patrzących w jego stronę oczu. Spójrzmy na przykład na paczuszkę z dyskursem feministycznym: rozpakowana przez – dajmy na to – prezesa TVP zawierała będzie przecież zgoła inne treści niż ta sama przesyłka wysłana pod adres KrytPolu.  

Szczególnym przypadkiem dyskursu jest oczywiście dyskurs literacki, który odbywa się – rzecz jasna, rzecz jasna – w polu literatury, a konkretnie rzecz biorąc, czasem w polu poezji, czasem w polu prozy, a najczęściej w krytyki literackiej polu. Co ciekawe, stanowiska co do tego, czym jest dyskurs literacki w polu, różnią się zasadniczo nie tylko w zależności od przynależności pokoleniowej i formacyjnej, ale również od regionu kraju. Spójrzmy na dyskursy literackie południa i północy – czy poszłyby razem na kawę? Nie sądzę.

Grzegorz Uzdański
LOL, przeciąganie wszystko zmienia

Kiedyś nie lubiłem słowa „lol”. Ale to się zmieniło. Na samym początku nawet nie tyle go nie lubiłem, ile nie rozumiałem. Kiedy w internetowym dzienniczku szkolnym w szkole, w której pracowałem, jeden uczeń napisał „lol”, myślałem, że napisał bez polskich znaków polską wersję ,,wow”, czyli ,,łoł”. Tak zapisane „łoł” robiło na mnie przykre wrażenie, przez swoją twardość. Ostre, kanciaste „l” zamiast puchatego „ł” jakoś mnie odpychało, do tego miałem dziwne wrażenie, że uczeń wcale nie użył tego „łoł” w sensie entuzjastycznym. Przeciwnie, w tym, co napisał, czuło się zimną ironię czy też nieprzyjazne rozbawienie. To był wątek na forum ogólnym (wtedy jeszcze dzieci dyskutowały na forach na naszym dzienniczku szkolnym, potem przestały) ze śmiesznymi cytatami z lekcji, i było akurat o tym, jak jeden śpiący na lekcji kolega obudził się na słowo „gibony”, a nauczyciel wytłumaczył mu z rezygnacją: „Gibony to też takie małpy”. I tu następowało napisane wielkimi literami LOL. 

Potem, kiedy zrozumiałem już, co „lol” znaczy, dalej nie lubiłem jego twardego brzmienia, tego że wygląda, zapisane, jakoś pusto i sucho, jak najmniej atrakcyjne krótkie słowo ze wszystkich nieatrakcyjnych krótkich słów po angielsku, tych jednosylabowców, które są super do pisania piosenek, ale gdzie im oczywiście do naszych pasiek, koszyczków i szuwarów. 

Dopiero potem usłyszałem, jak „lol” się mówi. I wtedy je pokochałem, bo okazało się, że można – mniej lub bardziej – przeciągać „o”, że zawsze wymawia się coś w stylu „loool”, „lool” albo „looool”, i to przeciąganie WSZYSTKO ZMIENIA. A jak jeszcze do tego wznawiamy „lool” zimnym, beznamiętnym, bezbarwnym i pogardliwym tonem, to robi się z tego coś wspaniałego. Wspaniałe jest też to, że sporo osób używa „lol” nie jako radosnego wykrzyknika na zasadzie „oooo lol, ale się uśmiałem!!!”, tylko raczej jako wyraz ironicznego, wzgardliwego rozbawienia innymi („Patrz, co w tej recenzji napisali: «Tarantino szuka bolesnych, pełnych ekscesywnej przemocy szczelin w automatonie narracji kulturowej i zmienia je w czystą przyjemność fantazmatu». Looool”) albo sobą („Ostatnio chodzę na treningi dwa razy w tygodniu, żeby być prawdziwą maszyną do zabijania. Loool”).

Mój przyjaciel Norbert powiedział wręcz, że często wymawia „lol” z eye rollem, czyli przewracając oczami (w dodatku „lol” i „eye roll” się rymują). Więc tak – bardzo lubię „lol”, używałem go nawet czasem, prowadząc lekcje, i wtedy dzieci patrzyły na mnie jak w filmie „Shrek Trzeci” Artur na Shreka, kiedy Shrek chciał do niego przemówić językiem młodych ludzi.

Urszula Zajączkowska
GRUCZOŁ, twardo-miękkie fonetyczne granie

Poza poezją, wszystkimi dramatami i rozdarciami egzystencjalnymi, poza trudnymi pytaniami zawartymi w ciężkich, naukowych rozprawach – a nawet poza awangardą – człowiek od zawsze tworzył również wydzieliny. Czasem nie da się ukryć, że one są.

Wydzieliny są tworzywem gruczołów. Nie chcemy ich za bardzo znać. Ukrywamy je pod marszczonymi tkaninami, zasypujemy pudrami albo zalewamy przeróżnymi substancjami z kwiatami na etykiecie, nazywanymi zwykle przyrodniczo, np. Rexona 24 h sexy buquet. Szkoda. Już dla samego brzmienia słowa warto gruczoł wypowiedzieć. Jeśli zrezygnujemy z całej treści, jaka za gruczołem leży (wysiąkuje i wsiąka), jeśli powtarzać będziemy to hasło jak mantrę, jak różaniec – to okaże się, że jest ono łagodnie brzmiące, że budzi całkiem ciepłe, domowe skojarzenia. Dlatego od dawna sympatyzuję z gruczołem. Wypowiadam gruczoł i widzę dziwnego ptaka (pewnie od kwiczoł) albo roślinę z owocami bulwkowymi, tak mogłoby się też nazywać jakieś ciasto. Poza tym to twardo-miękkie fonetyczne granie gru-czoł działa mi w uchu niemal idealnie, tworząc pięknie dobraną parę, jak sos słodko-kwaśny, jak czarno-biały film.

Oprócz fonetyki jest z gruczołu również wiele pożytku. Gruczoły tworzą nam osobiste mikstury, wedle naszych wag i wymagań. Czysty szamanizm. Wlewy wewnętrzne hormonów bez recepty albo wysięki prywatnych wydzielin. Te ostatnie w dzisiejszych czasach są nader niedoceniane i deprecjonowane. Wstydliwa plamka spod pachy uformowana przez pot lub wodnista ślina, gdy mówimy o polityce, jedząc, nietwarzowy, połyskujący łój, żółć czy śluz.

Gruczoł, który tworzy w skórze pot, wciąż czeka na naszą wdzięczność. I stale jej nie dostaje. A przecież my w skórze możemy mieć nawet pięć milionów gruczołów potowych. I one wciąż działają, pot ciągle jest. Wyciskany, wypierany dyszeniem płuc i skurczem mięśni towarzyszy nam przez całe życie. Istnieje cichy pot stresowy, strużki lękliwe, kropelki nieśmiałości, tryskawki wściekłości – każdy wprost z gruczołów. Podobno Jan Kowalski wydziela dziennie szklankę potu. Gruczoł nie opuści nas w ciężkich chwilach, a wręcz pomoże, postara się, wydzieli, co należy wydzielić. Ale przede wszystkim gruczoł dobrze brzmi. Przeto mówię sobie czasem gruczoł. Powiedz gruczoł.

Prawda?