SŁOWA: 2.0
CREST Research CC BY-NC-SA 2.0

13 minut czytania

/ Media

SŁOWA: 2.0

Michał R. Wiśniewski

Elo, fellow kids! Worduję ten content dla followersów vortalu Dwutygodnik, spodziewając się hejterów na fejsie i trollbotów na Twitterze, ale może ktoś da lajka albo szera, zamiast screenshotować w jakiejś piwnicy internetu?

Jeszcze 3 minuty czytania

Na początku było słowo – podstawowa porcja informacji, na której operuje system komputerowy. Ciąg zer i jedynek, czyli bitów. Długie na osiem, szesnaście, a nawet sześćdziesiąt cztery bity. Jak widać, od początku komputeryzacja wymagała nowego słownictwa i zawsze było ono dziwne. Już sam „komputer” – cóż znaczył? Etymologia łacińska, ale bezpośrednie pochodzenie z angielskiego, gdzie naturalnie pasował do czasownika to compute (wprawdzie znanego w staropolszczyźnie jako „komputować”, ale później zapomnianego). Znacznie naturalniejszy był użyty przez Lema w „Pirxie” „kalkulator”, ale gdy czytałem to opowiadanie w latach osiemdziesiątych, okropnie mnie to zdenerwowało – kalkulator był przecież mikrą maszynką, która potrafiła tylko liczyć.

Tymczasem nazwać trzeba było całą masę rzeczy. Niektóre nie sprawiały problemu: drukarka, klawiatura, ale już joystick zrobił spore zamieszanie; stosowano spolszczenie fonetyczne „dżojstik” albo wygibasy w stylu „manipulatora drążkowego”. Masz dziesięć lat, spróbuj tak mówić na poważnie, stąd brały się żarty, żeby mysz nazywać „manipulatorem stołokulotocznym”. Mysz to kolejny przykład bezbolesnej adaptacji – żałuję, że nie stało się tak z kotem, jak Japończycy nazywali trackballa, czyli mysz odwróconą do góry nogami. A potem przyszedł internet i wtedy dopiero zrobiło się wesoło.

Duch surfingu

Na początku było słowo – ciąg zielonych liter na czarnym tle terminala. I tak miało zostać przez jakiś czas. Nie oszukujmy się – wczesna sieć była nudna, przyjemna raczej dla mózgu niż dla zmysłów, nie tak jak dziś, gdy jest nie tylko cool, ale i sexy. Im bardziej była nudna, tym bardziej ekscytujące były jej hollywoodzkie przedstawienia – i słownictwo, którym opisywały ją media. Sieci się nie przeglądało, po sieci się surfowało – trudno chyba o bardziej odklejone od swojego pierwotnego znaczenia pojęcie. Szlachetna sztuka okiełznywania fal przez poruszanie się na desce po powierzchni wody, wymagająca sprawności fizycznej i kontaktu z naturą – stała się synonimem wpatrywania w literki pojawiające się na ekranie i śledzenia wzrokiem obrazków wyłaniających piksel po pikselu (wolne połączenia sprawiały, że obcowanie z dawną siecią przypominało odbieranie faksów). Co tam surfing, przeglądarka Netscape Navigator w swojej ikonografii nawiązywała do żeglowania; może było w tym odkrywaniu nowego, wirtualnego świata coś z romantyzmu dawnych odkryć geograficznych? I pyszne podobieństwo – można było odkryć tylko coś, co ktoś wcześniej tam umieścił.

Stockowe zdjęcia pokazywały więc „infostradę” (information superhigway) jako sieć połączonych cyberrurek (internet is a series of tubes, kto pamięta?), neonowych pejzaży wyjętych wprost z niemieckich teledysków techno, przy których wizja wnętrza komputera z filmu „Tron” wydawała się nudna niczym labirynt archaicznego Pac-Mana. Na ekranach kin poczta elektroniczna zjawiała się jako animowana koperta, z której wyskakiwał list. Listel – czyli list elektroniczny, próbowano tak spolszczać słowo „e-mail”, które do normalnej rzeczy znanej z reala dodawało, w celu odróżnienia, przedrostek „e-”. Listel się na szczęście nie przyjął, a e-mailowi przedrostek odpadł niczym pępowina – dziś wszyscy wysyłają sobie maile. Adres e-mail, składający się z nazwy użytkownika i adresu serwera, połączonych tajemniczym znaczkiem @, wprowadził do polszczyzny jeden z najsympatyczniejszych neologizmów – ów tajemniczy znaczek, anglosaskie „at”, stało się swojską „małpą” (uwiecznioną w tytule powieści Janusza L. Wiśniewskiego „Smałpamotność w sieci”), bo tak jak mysz swoim kształtem przypominało zwierzę.

Nowy, wirtualny świat potrzebował nowych słów na określenie wykonywanych w nim czynności. Słów, które wywodziły się po części z mylnego przekonania, że to nie jest prawdziwy świat: tu nie ma prawdziwych ludzi, e-mail nie jest prawdziwym listem. Użytkownik Usenetu nie jest prawdziwym człowiekiem – to konstrukt skryty za kilkoma znakami alfanumerycznymi; dopiero Matrix pokazał nieśmiało, jak z zielonych glifów wyłaniają się ludzie.

W sieci nie ma zatem nienawiści, jest hejt. Nie ma bullyingu, jest cyberbullying. Jeśli zginiesz w grze, nie zginiesz naprawdę; „internety” były grą, a ikonka poczty czy przeglądarki leżała na pulpicie obok skrótu do innych elektronicznych zabawek. Pisząc w Usenecie, „grało się w listy”, aż okazało się, że po drugiej stronie kabla ktoś obraził się na serio.

Skajpowanie i guglanie

W eseju „Po piśmie” Jacek Dukaj przywołuje „odkryty przez Montemurro i Zanettego czternastoletni «cykl metaboliczny», równie silny w wielu różnych językach Zachodu. Nakarmiwszy komputery ponad czterema i pół milionem książek napisanych w ciągu ponad trzystu lat, ujrzeli oni wyraźne – niczym harmonię ciał niebieskich albo rytmy słonecznych burz – czternastoletnie okresy oscylacji częstości użycia danych słów”. Ciekawe, czy era internetu przyniosła anomalię na tym wykresie – pojawił się przecież wysyp słów związanych z siecią. Pewnego roku w Polsce wyszły trzy powieści z hashtagiem w tytule. Hashtag – kolejne nowe słowo, którego nie było, zanim nie pojawił się wynalazek klikalnego słowa klucza, które służy do organizacji wpisów w mediach społecznościowych.

Za rzeczownikami opisującymi nowe gadżety, programy i sieci przyszły czasowniki. Nie pisało się krótkiej wiadomości tekstowej, tylko esemesowało, tak samo, jak można było z kimś prowadzić korespondencję w sieci, czyli mejlować. Gdy darmowy komunikator Skype wyparł kosztowne połączenia międzymiastowe i międzynarodowe, korzystanie z tej usługi w naturalny sposób stało się skajpowaniem. Nie wiesz, co to znaczy? Wyguglaj to sobie. Do dziś zresztą trwa spór, jak należy pisać o wyszukiwaniu w sieci – jestem zwolennikiem słowa „guglać”, ale redakcje wciąż poprawiają mi na koszmarne „guglować”. Tu widać dominację witryny Google.com – od jej nazwy powstał czasownik, chociaż wcześniej istniały AltaVista czy Yahoo. Konkurencyjny Bing Microsoftu nie odcisnął się w języku, nikt nie powie „wybinguj to sobie”; zresztą to słowo byłoby zbyt podobne do „bindżowania”, czyli binge watching – kompulsywnego pochłaniania seriali w serwisach streamingowych.

Kolejne nowe słowo – streaming. Ma wiele znaczeń – przesyłanie strumienia danych (zwykle audio i wideo) to coś, co robi Netflix czy HBO GO, ale również pojedynczy użytkownicy. Nadający na żywo relacje z życia (albo grania w gry, ale może gry są jednak prawdziwsze od życia?) nazywają się streamerami, chyba że zaczynają przeklinać, przyjmować substancje i zachowywać się niegodnie – wtedy zyskują miano patostreamerów.

Proszę wybaczyć chaotyczność tego tekstu – każde słowo wywołuje skojarzenia z następnym. Jedynym wyjściem z tej matni byłoby użycie hipertekstu, czyli powiązanie słów odnośnikami – hiperłączami. Oczywiście nikt nie mówi „hiperłącze”, pojęcie hyperlink weszło do naszego języka jako link. Podlinkujcie ten tekst na swoich blogach, jeśli wam się spodobał.

Wordy i szopy

Kiedy piszę artykuł w Wordzie, nie jestem worderem, który worduje, ale jeśli piszę notkę w okienku bloga, jestem blogerem, który bloguje. Notka to felieton, który wisi w sieci. Widocznie w Wordzie, tej nudnej maszynie do pisania, nie było nic na tyle cool lub sexy, żeby powstało nowe Słowo (przepraszam). Co innego Photoshop – program graficzny firmy Adobe służący do tworzenia grafiki i obróbki zdjęć, który zyskał sławę jako narzędzie do manipulacji obrazem. Przerobiona, upiększona czy zakłamana fotografia była więc „fotoszopowana”, w skrócie „zszopowana”. This looks like a shop – mówili internetowi eksperci od fejków.

Fejk, jak i hejt, to nowe nazwy na stare pojęcia. Hejt to przecież zwykła nienawiść, tyle że w internecie. Fake news, czyli zmyślona wiadomość, to też prastare narzędzie propagandowe, istniejące zanim ktokolwiek myślał o Twitterze czy botach (skrót od robot), kiedy trolle oznaczały postacie ze skandynawskich bajek. Co ciekawe, troll to ktoś, kto uprawia trolling, co jest terminem wędkarskim (o co chodzi z tym internetem i morzem?) – to (za Wikipedią) „metoda połowu ryb drapieżnych polegająca na ciągnięciu wędką przynęty na żyłce lub lince za łodzią” (przynętą miała być kontrowersyjna uwaga wrzucona w środek dyskusji niczym granat do szamba), ale skojarzenie z mitycznymi potworkami szybko przeważyło. Jedną z odmian trollingu było przeklejanie past – bloków tekstu, które miały irytować innych użytkowników. Copy/paste, kopiuj/wklej. Dziś tak nazywa się – słowo do mainstreamu weszło za sprawą popularności Malcolma XD – opowiadania publikowane w sieci, na forach obrazkowych lub na Facebooku. Zgodnie z zasadą, że co się dzieje w sieci, powinno mieć własną nazwę.

Polskie fora obrazkowe wyrosłe z amerykańskiego 4chana to zresztą kopalnia neologizmów. Dzieciaki z polskich chanów przekładały zagraniczny idiolekt na polski. „Newfag”, określenie niedoświadczonego użytkownika („fag”, czyli „pedzio”, był na 4chanie odpowiednikiem słowa „człowiek”), zostało zaadoptowane jako „nowociota”. Wątek, czyli thread, stał się „fredem” itd.

Dzieciaki na Twitterze piszą w mieszaninie polskiego i angielskiego. Nie widzę tu żadnej reguły, raczej strumień świadomości – określenie w jakim języku wpadnie najpierw do głowy? Czy piszący w ogóle wiedzą, że czasem istnieje polski odpowiednik, czy znają tylko anglojęzyczną sieć? Czy istnieje tłumaczenie słowa stan, czyli obsesyjnego fana (stalker fan), które jest jednocześnie czasownikiem, deklaracją, że coś mi się bardzo podoba, lajkiem w wersji turbo?

Udręka pisania po polsku

Sieć połączyła nas wszystkich rurkami, po których można surfować, ale zwykle każdy siedzi ze swoimi ziomami na jakiejś mniej lub bardziej prywatnej plaży. Każda grupa wykształca własny idiolekt. Innych słów używają na Imgurze, innych na TikToku. W mojej (byłej) blogosferze żargon wyewoluował do tak hermetycznej postaci, że gdy chciałem pokazać ciekawą notkę kolegi komuś spoza naszego bąbelka, okazało się, że muszę ją przetłumaczyć na normalny polski. Jaskrawym przykładem są różne fandomy, czyli grupy hobbystyczne. Słowa „manga” i „anime” zostały zapożyczone z japońskiego (w którym po prostu znaczą kolejno „komiks” i „animacja”), podobnie jak masa wyrazów posiadających swoje odpowiedniki w języku angielskim i polskim. Ale po co mówić „aktorka podkładająca głos”, jeśli można powiedzieć seiyū (skrót od koe no haiyū). Żeby było śmieszniej, w slangu japońskim dominuje określenie CV (skrót od angielskiego character voice).

Żargon jest wygodny na co dzień, ale okazuje się koszmarem, gdy trzeba pisać do normików. Gdy nagle okazuje się, że jakieś pojęcie w ogóle nie ma sensownego polskiego odpowiednika, bo nikt nie używa go po polsku (udręką jest dla mnie zwłaszcza pisanie w poprawnej polszczyźnie o grach komputerowych). Powstają przez to równoległe języki, które nie mają odpowiednika w rzeczywistości – język istniejący tylko w artykułach o grach albo język istniejący tylko w tłumaczeniach powieści młodzieżowych – gdzie panuje zadziwiający przymus przekładania wszystkiego, zwłaszcza skrótów, których nikt potem nie rozumie, bo nigdy wcześniej nie istniały.

E-słowa 2.0 mają więc wiele funkcji. Pojawiają się, gdy trzeba opisać coś, co wcześniej nie było opisane (nowy gadżet); żeby podkreślić, że ta powszechna czynność jest wykonywana w internecie (i utrzymać złudzenie, że wirtual i real to dwa odrębne światy); żeby nazwać czynność, której wcześniej nie wykonywaliśmy (przed Tinderem nikt się nie zmatchował), lub nie istniało narzędzie do jej wykonania (skajpowanie). Sieć to żywy lingwistyczny organizm, plac zabaw słowami, w którym nowe pojęcia pojawiają się i znikają (kto dziś mówi „vortal”?), memy mutują i przenikają między wymiarami – cyberprzestrzenią i rzeczywistością (kto NIGDY nie powiedział na głos „lol”?).

I dlatego nie ma nic śmieszniejszego niż to, że właśnie w internecie, tym zmutowanym językowo międzynarodowym potworaku, zamknięci w twitterowej echo chamber – bańce, gdzie słychać tylko klakierów – siedzą sobie polscy dziennikarze i narzekają na feminatywy, czyli żeńskie nazwy zawodów. Lol, a nawet iksde.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).