Twoja waifu nie istnieje

14 minut czytania

/ Media

Twoja waifu nie istnieje

Michał R. Wiśniewski

Miquela Sousa robi karierę, nagrywa piosenki, ma 1,6 miliona obserwujących. To perfekcyjnie wystudiowana normalność wprost z doliny niesamowitości. Sieć pełna jest dziewczyn z komputera

Jeszcze 4 minuty czytania

Uwielbiam dowcip Andrew Nadeau, komika z Chicago, który znalazłem kiedyś na Twitterze: „Jaka jest pierwsza zasada Klubu Brzuchomówców? Nie mówić o Klubie Brzuchomówców… poruszając ustami! Ha, ha, to taki żart na przełamanie lodów. Pierwsza zasada oczywiście brzmi: «Nie zakochaj się w lalce»”. Nie tylko za to, jak zręcznie bawi się zgranym popkulturowym cytatem, ale i za mimowolne oddanie Zeitgeistu – w 2019 roku ludzie naprawdę kochają „lalki”.

Żyjemy w otoczeniu cyfrowych androidów – postaci, które znany z animowanych filmów, mniej lub bardziej realistycznych gier, wreszcie internetu. I chociaż mamy świadomość sztuczności tych bytów, w żaden sposób nie przeszkadza to rodzeniu się uczuć. Nie musi to być miłość na całe życie, jak w przypadku Akihiko Kondo, młodego Japończyka, który stał się internetową sensacją, gdy poślubił hologram Hatsune Miku, z którym mieszkał. Animowany obraz wirtualnej boginki rodem z anime generował sterowany głosem komputer Gatebox, podobny do Google Echo i Alexy Amazona.

Można się podśmiewać, współczuć lub unosić brew na wieść o tym, że człowiek zakochał się w nieistniejącej idolce, ale cóż w tym dziwnego? Czy nie płakaliśmy, gdy umierał tragiczny bohater „Harry’ego Pottera”? Czy nie drżymy o los postaci z filmów i powieści? Dlaczego inaczej ma być z miłością? To wszystko sny, które śnimy na jawie. Sny nie istnieją, ale uczucia tak.

Holograficzna miłość

11 września 2019 roku – za dwa miesiące od momentu, w którym piszę te słowa – na świat przyjdzie Lumi. Wokalistka zespołu Genki Rockets, grającego muzykę elektroniczną i house. Pierwsze dziecko urodzone na stacji kosmicznej. To wirtualna idolka, którą stworzył Tetsuya Mizuguchi, znany twórca gier muzycznych, takich jak „Rez” czy „Space Channel 5”. Gdy w 2006 roku pisał futurystyczny życiorys Lumi, rok 2019 wydawał mu się bardzo odległą datą. I chociaż w prawdziwym 2019 roku dzieci wcale nie rodzą się na stacjach kosmicznych, to sieć pełna jest dziewczyn z komputera.

Dziesięć lat przed powstaniem Genki Rockets świat poznał Kyoko Date, nazwa kodowa DK-96 (skrót od Digital Kids). Wedle przekazanej mediom legendy miała urodzić się w 26 października 1979 roku i została odkryta, gdy pracowała w smażalni hamburgerów. Siedemnaście lat to idealny wiek dla idolki, zwłaszcza takiej, która niczym wampir ze „Zmierzchu” wcale nie musi się starzeć. Kyoko zrodziła się z pragnienia, by stworzyć wirtualną dziewczynę, która będzie prawdziwa. Chociaż została wygenerowana komputerowo, tak jak w przypadku Lumi do jej stworzenia był potrzebny ludzki głos. Użyczyły go dwie aktorki, osobno od mowy i śpiewu. Ciałem wirtualnej lalki poruszał kosztowny wówczas system śledzenia ruchu tancerek. Kyoko wydała płytę i singiel, wystąpiła też w paru sesjach zdjęciowych, ale nie odniosła sukcesu i wkrótce o niej zapomniano.


Dlaczego? Może dlatego, że chciała być prawdziwa. A tego wcale nie oczekuje się od wirtualnych idolek. W Japonii narodziły się z popularności postaci z seriali anime i gier wideo. W latach dziewięćdziesiątych można było kupić płyty CD z piosenkami wykonywanymi przez rysunkowe bohaterki, traktowane tak, jakby istniały naprawdę. Temat podjęli fantaści. W anime „Macross+” z 1994 roku ważnym elementem fabuły był „virturoid” Sharon Apple, holograficzna dziewczyna napędzana przez sztuczną inteligencję zamkniętą w komputerze przypominającym słynnego HAL9000 z „2001” (i, jak się okaże, głosem i emocjami prawdziwej dziewczyny). Pokazane w filmie koncerty Sharon przekraczały granice fantazji dzięki zastosowaniu grafiki komputerowej; pomysł dopełniała muzyka Yoko Kanno (kultowa kompozytorka, znana ze ścieżki do serialu „Cowboy Bebop”) – futurystyczny pejzaż łączący muzykę techno, jazz i religijne chóry.

Na tym tle blado wypada młodsza o dwa lata książka „Idoru” Williama Gibsona (cóż może proza wobec prawdziwej muzyki), w której tytułową aidoru jest wirtualna Rei Toei. To ciekawe, że nazywają się podobnie – imię żeńskie i nazwisko kojarzone z korporacją – komputerową firmą Apple i rozrywkowym konglomeratem Toei. Japończycy patrzyli na zachód, Gibson – na Japonię.

Być jak Hatsune Miku

Hatsune Miku, ta sama, której „inteligetny” hologram poślubił Akihiko Kondo, to wirtualna idolka, która różni się zarówno od Kyoko Date, jak i od marzeń o Sharon Apple. Nie udaje prawdziwej, ludzkiej dziewczyny jak Kyoko, ale nie jest też kosmicznie ekstrawagancka jak Sharon. To zwykła postać wyjęta wprost z anime, wielkooka, o turkusowych włosach; ot, animka, jakich wiele. Ale w tej stworzonej w 2007 roku dziewczynie jest coś niezwykłego. Jej głosu nie podkłada żadna żywa piosenkarka – powstał przy pomocy oprogramowania Vocaloid. Postać Miku jest jego awatarą, animowaną twarzą softu pozwalającego na syntezowanie śpiewu. Próbki głosu, na bazie których działa syntezator, pochodziły od piosenkarki i aktorki Saki Fujita. Jak każda wirtualna idolka, Miku ma swoją legendę – ma 16 lat (na zawsze), 158 centymetrów wzrostu, waży 42 kilogramy. Nagrała ponad 100 tysięcy piosenek, występowała na całym świecie – na scenie jej hologram występuje w otoczeniu prawdziwych muzyków, zupełnie jak kreskówkowy zespół Gorillaz.

Na Facebooku strona Miku (prowadzona przez Crypton Future Media, firmę zajmującą się licencjonowaniem idolki) ma 2,3 miliona fanów. Hatsune Miku bywa hologramem albo komputerową animacją w wirtualnej rzeczywistości PlayStation VR, albo rysunkową postacią z anime – zawsze nierzeczywista, co podkreśla jej wygląd. Fanom to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. W zachodnim żargonie animowane faworyty nazywa się waifu (od wymawianego z japońska słowa wife). Poza skrajnymi przypadkami fani są dość ironiczni i traktują swoje uczucia z dystansem. Widać to w tradycji „randki otaku” – zwyczaju, by różne romantyczne święta spędzać ze swoją wirtualną ukochaną. W sieci lądują później wzbudzające śmiech i zażenowanie zdjęcia walentynkowych kolacji, na których przed talerzykiem z tortem siedzi laptop z animowaną dziewczyną na ekranie. Trwają wojny fandomowe – która waifu jest best girl. Zgoda panuje w jednej kwestii: „trójwymiarowe dziewczyny są obrzydliwe niczym świnie”. Trójwymiarowe, czyli realne.


Wirtualna idolka to idolka idealna. Z żywymi są same kłopoty – fani i menadżerowie oczekują, że będą zachowywać się jak boginie, które nie dotykają ziemi stopami. W kontraktach mają zakaz randkowania, więc tabloidowe zdjęcia, na których idą z chłopakiem za rękę, są przyczyną skandali. Jedna z dziewczyn z megagrupy AKB48 przyłapana na takiej „zdradzie” została zmuszona do przeproszenia fanów i zdegradowana na mniej prestiżowe miejsce.

Jedyny dopuszczalny kontakt fizyczny z płcią przeciwną to spotkania z fanami, podczas których płacą oni (gotówką, ale częściej zakupami płyt) za możliwość uściśnięcia dłoni gwiazdki. Hatsune Miku nie można oczywiście uścisnąć, ale można kupić sobie jej maskotkę. W internecie łatwo znaleźć pokój otaku, który na pamiątki związane ze swoją ukochaną postacią wydał trzy miliony jenów (około stu tysięcy złotych).

Los Angeles i Disneyland

Ideałem kapitalistycznej wirtualnej krainy jest MovieStarPlanet (Planeta Gwiazd Filmowych), połączenie Facebooka z grą komputerową. Prosta zabawa w kreowanie i przebieranie wirtualnych idolek okazuje się bitwą okrutniejszą niż Mortal Kombat – dzieci walczą o pozycję społeczną. Rzecz jest oparta na systemie mikropłatności. Za drobne opłaty można uzyskać na przykład dodatkowe luksusowe ubrania, które zrobią wrażenie na koleżankach i kolegach. Oto ostateczna forma kapitalizmu – sprzedaż rzeczy, które nie istnieją, a przy okazji przygotowanie do życia na prawdziwych planetach gwiazd, takich jak TikTok czy Instagram.

Sieciowe idolki – influencerki – nie muszą śpiewać czy tańczyć, wystarczy, że ładnie wyglądają w ciuchach i makijażu na tle egzotycznych lokalizacji. Posiadanie sponsora to dowód odniesionego sukcesu i niekwestionowany wyznacznik zajmowanej pozycji. Niektórzy działają więc zgodnie z zasadą fake it till you make it (udawaj, aż się uda) – kupują ubrania, telefony, kosmetyki czy gadżety za własne pieniądze, żeby pokazywać je na Instagramie jako prezenty od sponsorów. Świat stanął na głowie. Nic dziwnego, że właśnie w tej krainie sztuczności, jaką jest Instagram, pewnego dnia pojawiła się wirtualna influencerka. I podobno nikt się nie zorientował.

Miquela Sousa, znana lepiej jako Lil Miquela, założyła konto w kwietniu 2016 roku. Jednym z pierwszych wrzuconych obrazków był skan czarno-białego zdjęcia ze szkolnej księgi pamiątkowej Paris Hilton z podpisem „moja mama w liceum”. Miguela jest naprawdę dzieckiem celebrytek, ideą, by stworzyć idealną influencerkę, która – zupełnie jak te japońskie – nie będzie sprawiać problemów, które wciąż ściągają na siebie gwiazdki pokroju Hilton czy sióstr Kardashian.

Nie śledziłem wtedy Instagrama, więc gdy dziś przeglądam fotografie przedstawiające Miquelę, trudno mi uwierzyć, że ktoś dał się, jak twierdzą media relacjonujące sprawę, nabrać. Jest ewidentnie sztuczna, patrząc na nią, czuję to samo co przy oglądaniu lalek z serii Real Doll albo nowej, tej bardziej naturalnej Lary Croft. Chyba właśnie bohaterki gier wideo są tu najlepszym tropem – nie te hiperseksualne heroiny z przełomu wieków, ale te z ostatnich gier, zaprojektowanych bardziej realistycznie i przyziemnie, jak dziewczyny z serii „Life is Strange”. Wspominam o niej, bo to gra mocno angażująca emocjonalnie, której rozgrywka wymaga od graczy nie zręczności i sprytu, ale empatii i otwarcia. Można zakochać się w lalce, gra pozostawiła mnie w emocjonalnym rozbiciu.

Piękne dziewczyny i brzydkie chłopaki

Ale czy można zakochać się w Migueli? Jest atrakcyjna i sympatyczna (pewnie przez piegi), ale jej życie relacjonowane na Instagramie jest puste, jak wszystkich celebrytek. Jej coming out z 2018 roku: „Jestem robotem!” – to najciekawsza rzecz, która się tam wydarzyła, i jedyne, co sprawia, że w ogóle chce mi się oglądać jej fotki. Mam słabość do robotów.

 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.

Post udostępniony przez Miquela (@lilmiquela)

Miquela osiągnęła to, czego nie udało się Kyoko Date – wirtualna dziewczyna z sąsiedztwa, która robi karierę, zaczęła nagrywać piosenki, fotografuje się z celebrytami, ma 1,6 miliona obserwujących. Perfekcyjnie wystudiowana normalność wprost z doliny niesamowitości. To hipoteza japońskiego robotyka Masahiro Mori, wedle której robot o bardzo ludzkich, ale nie stuprocentowo ludzkich cechach, będzie budził odrazę u ludzi z powodu uczucia, że coś jest nie tak. Hipoteza ma już prawie 50 lat i o ile kiedyś potwierdzałem ją empirycznie, o tyle dziś mam wrażenie, że wraz z rosnącą ekspozycją na wirtualne byty jesteśmy coraz bardziej otwarci na stworzenia takie jak Miquela. Tak samo jak po 50 latach filmów o zombie żywe trupy przestały robić na kimkolwiek wrażenie.

Miquela mnie nie niepokoi, wręcz nudzi. Natomiast zupełnym przypadkiem odkryłem fascynującego twórcę na TikToku. Pod adresem @jasonebeyer3D można znaleźć generowane komputerowo dziewczyny, które nie przypominają żadnej z idolek, o których pisałem. Ani uroczo mangowej Miku, ani naiwnie słodkiej Kyoko, ani zbiegłej z Sim City Miqueli. To przedziwne kosmitki o karykaturalnych cechach, olbrzymich ustach, wielkich oczach, wciągniętych policzkach, olbrzymich piersiach i niezwykle błyszczącej, plastikowej skórze. Są odstręczające, a jednocześnie nie mogę oderwać od nich wzroku. Tańczą do TikTokowych przebojów, a ich dziwactwu przygląda się prawie 40 tysięcy użytkowników.

 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.

Post udostępniony przez Jason Ebeyer (@jasonebeyer)

Mimo wszechobecnych kamer współczesny internet stał się miejscem, w którym cielesność jest umowna. Popularne konto na TikToku to brzydki koreański chłopak (mam wrażenie, że specjalnie się pobrzydza), który przy pomocy makijażu zamienia się w prześliczne dziewczęta. Wirtualne japońskie youtuberki, dziewczyny z anime mówiące słodkimi głosikami, w realu mogą być facetami używającymi oprogramowania zmieniającego głos (wyszło to na jaw, gdy pewnej „idolce” przestał działać program generujący postać i oczom zdumionych widzów ukazał się niezbyt atrakcyjny japoński nerd).

Sieć, o której w starym seksistowskim porzekadle mówiło się, że nie ma w niej dziewczyn, jest faktycznie pełna nieprawdziwych dziewczyn. Zamknięte już G+ było pełne atrakcyjnych dziewczyn w bikini, które chciały przyjaźnić się z użytkownikami, wciąż można takie fejkowe konta spotkać na Facebooku, gdzie polują na naiwniaków w kryzysie wieku średniego. Twitterowe konta politycznych spamerów chętnie korzystają z kobiecych person, jakby miało to dodać wiarygodności prawicowym poglądom i nieustannemu szerowaniu postów popierających władzę (na podobnej zasadzie w Ameryce plagą staje się digital blackface, czyli chowanie się za awatarami zdjęć przedstawiających czarnoskóre osoby w celu głoszenia na przykład protrumpowskiej propagandy). Nie trzeba już nawet kraść zdjęć lub pobierać ich ze stocka – można skorzystać z opartego o sieci neuronowe generatora nieistniejących ludzi This Person Does Not Exist.

Tak wygląda prawda o wirtualnych idolkach – celem ich istnienia jest użycie lalki do manipulacji. Lalka, czyli sztuczna kobieta, nad którą mamy totalną kontrolę. Tak jak nad każdym, kto się w niej zakocha.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).