RODO, RODO, kum, kum
Gerd Leonhard CC BY-SA 2.0

7 minut czytania

/ Obyczaje

RODO, RODO, kum, kum

Michał R. Wiśniewski

Szanowny użytkowniku, oto kolejna ściana tekstu, której nie przeczytasz, a która wytresuje cię do bezmyślnego klikania we wszystkie wyskakujące okienka, w tym instalatory radzieckich trojanów i północnokoreańskich kopalni bitcoina

Jeszcze 2 minuty czytania

Może po mnie nie widać, ale z wykształcenia jestem informatykiem. I chociaż nie pracuję w branży, gdyż serce oddałem literaturze, od czasu do czasu robię coś przy komputerach. Czasem napiszę jakiś nieduży program, ale zwykle zajmuję się najtrudniejszym działem komputerowej nauki. Programowanie mechaniki płynów w wirtualnym środowisku opartym o woksele jest przy tym dziecinną igraszką. Szukanie i naprawianie błędów w niskopoziomowych aplikacjach rozległych systemów czasu rzeczywistego to bułka z masłem. Zarządzanie korporacyjną siecią to betka. Pisanie systemów operacyjnych – nic. Moje zadanie jest o wiele bardziej skomplikowane. Otóż zapewniam wsparcie techniczne rodzinie, w tym – seniorom, którzy choć pełni zapału i dobrych chęci, od 15 lat nie mogą pojąć, jak działa system plików w Windows. Stąd moje pierwsze spotkanie z RODO było telefonem od mamy, która powiedziała, że Interia do niej napisała i czegoś chce. I czy ma coś klikać, czy nie, bo – całkiem słusznie – wygląda to podejrzanie. Podejrzliwość to bardzo zdrowa reakcja na krętacze komunikaty, mętne maile i wszechobecne wyskakujące okienka.

RODO, czyli rozporządzenie o ochronie danych osobowych, (po angielsku GDPR, General Data Protection Regulation), to kolejny krok Unii Europejskiej w celu uporządkowania dzikiego kapitalistycznego internetu, w którym mniejsze i większe firmy gromadziły dane użytkowników. Teraz, kiedy wolna ręka rynku znów będzie grzebać w naszej kieszeni z danymi, musi nam pokazać, co wyjęła i co zamierza z tym zrobić, a także zareagować (pod groźbą kary finansowej) na komendę „oddaj to”. Korporacje powołały specjalne oddziały zajmujące się sprawą, małe firmy założyły facebookowe grupy wsparcia („RODO dla fotografa” 3,5 tys. członków, „RODO/GDPR – NAJWAŻNIEJSZE INFORMACJE” – 11 tys., „RODO – Poradnik dla Przedsiębiorców” – 4,1 tys., „RODO - Grupa Wsparcia dla zainteresowanych Danymi Osobowymi” – 11 tys. itd.). Zaś zbombardowani tymi obowiązkowymi powiadomieniami i prośbami o udzielenie zgody użytkownicy odczuli głównie niepokój, znużenie i rozbawienie.

Wydawać by się mogło, że to dość prosta sprawa – i większość serwisów, które miały rzecz ogarniętą (damoklesowy miecz rozporządzenia wisiał nad nami przecież od 2 lat), wysłała jedynie informację o zmianach w regulaminie. Jak w dowcipie Raczkowskiego o święcie Trzech Króli: „jedni są za, inni przeciw, a człowiek mądry sprzedaje korony z papieru” – niektórzy zwęszyli interes. Gdzieś mignęła szafka na skoroszyty (niezbędna do RODO!), a jeden z dostawców oferując komercyjną wersję swojej usługi pocztowej, zareklamował ją hasłem „POCZTA DLA FIRM ZGODNA Z RODO”, tak jak reklamuje się jajka trójki „BEZ GMO”. Jak wiadomo, korporacje nie mają sumienia, ale mają to takie przedziwne poczucie korporacyjnego wstydu i dbania o markę, obowiązek poinformowania o grzebaniu w danych potraktowały więc jako okazję do działań pijarowych. Okazało się więc, że „w trosce”, że „dbamy”, że „dla nas jest najważniejsze”, a że gdzieś tam za rogiem czai się Unia Europejska z pałką i pilnuje, to cicho sza! Chociaż RODO obowiązuje w UE, jego zasięg jest globalny – Europejczycy stracili chwilowo dostęp do witryn kilku amerykańskich dzienników, których wydawca nie zdążył wdrożyć RODO, więc na wszelki wypadek odciął cały region od treści.

Po drugiej stronie barykady „dni RODO” stały się okazją do nostalgicznej wycieczki. Wszystkie serwisy, które się odwiedzało przez lata, zostawiając swój mail, ten newsletter, który kiedyś przychodził, a potem przestał, bo zaczął wpadać do spamu (większość maili o RODO znalazłem w folderze z niechcianymi wiadomościami) – niektórych nie poznawałem, jak dawnych znajomych spotkanych przypadkiem na ulicy: „Cześć, cześć, co u ciebie, a, pomału, cześć, cześć”, KIM BYŁ TEN KOLEŚ? Czy ta dziwna firma, której adresu nie poznaję, odpowiada za dostarczanie informacji o zespole, którego namiętnie słuchałem dekadę temu, czy to jakaś strona, gdzie zapłaciłem podaniem maila za usługę, która przestała mi być potrzebna po kwadransie? Nie mam pojęcia.

Śmiesznie – i przerażająco – zrobiło się w internecie rzeczy, kiedy owe rzeczy przestały działać w oczekiwaniu na udzielenie zgody. Sterowane internetem żarówki przestały świecić, a lodówki wyświetlały monity. Co bardziej spektakularne przygody z RODO zaczął rejestrować serwis Hala wstydu RODO. Jakby to był odcinek „Czarnego lustra”, to o zgodę poprosiłby autonomiczny samochód na środku skrzyżowania, a potem umarłoby jakieś dziecko.

Ale przede wszystkim wejście w życie RODO stało się komiczne, co nie powinno dziwić. Do udanego żartu potrzeba jest wielu rzeczy – takich jak pomysł, wyczucie czasu czy niespodzianka – ale najważniejsza jest wspólnota doświadczenia. Internauci zareagowali jak zwykle – memami i parodiami, które w pewnym momencie stały się równie męczące, co prawdziwe komunikaty o RODO. Im bardziej patrzysz w RODO, tym bardziej RODO patrzy w ciebie.


Cała sytuacja mówi wiele rzeczy o współczesnym świecie. Przeciętny człowiek nie kuma, jak działa internet i czego właściwie od niego chcą te wszystkie firmy, bo sam chce tylko, żeby obrazki z kotkami się wyświetlały, a maile od wnuczków dochodziły. Poprzednia regulacja, która nakładała obowiązek informowania o ciasteczkach, okazała się apokalipsą ze względu na UX (doświadczenie użytkownika) – nużące i mętne informacje w zasłaniających treści okienkach, które jak najszybciej trzeba zamknąć – wytresowała mniej doświadczonych użytkowników, żeby klikali we wszystko dla świętego spokoju. Stąd wzięła się np. plaga facebookowych wirusów wysyłających spam w imieniu użytkownika – ktoś musiał odruchowo kliknąć w instalator. Dziś mało kto czyta ściany tekstów (regulaminy czytają chyba tylko autorzy regulaminów) przed kliknięciem, a bomba megabitowa RODO pewnie sprawi, że odsetek podejmujących próbę przeczytania czegoś przed kliknięciem „zgadzam się” spadnie.

Śmieszkowe reakcje pokazują zaś, jakie są prawdziwe relacje użytkowników i korporacji. Jako osobę o poglądach lewicowych cieszy mnie ta schadenfreude, którą okazują użytkownicy obserwujący firmy miotające się na smyczy RODO. Wszyscy używają Facebooka, ale nikt go nie lubi. Może tak samo nikt nie lubi kapitalizmu, chociaż używa go do zdobywania słoików z Nutellą i oglądania seriali na Netflixie.