Dostawa z Ahmadabadu
Michael Koukoullis CC BY-NC 2.0

20 minut czytania

/ Obyczaje

Dostawa z Ahmadabadu

Agnieszka Wójcińska

Ponad rok temu na ulicach Warszawy pojawili się rowerzyści z charakterystycznymi dużymi kostkami na plecach z biało-zielonym napisem „Uber Eats”. Szybko okazało się, że wielu z nich to Hindusi

Jeszcze 5 minut czytania

Piękna kobieta z długimi włosami, w jasnym trenczu i w okularach, które dodają jej powagi, wysiada z warszawskiego metra. Stuka szpilkami po bruku. Towarzyszy jej przystojny, poważny mężczyzna. Para pije kawę na Starówce, w tle widać kolorowe kamienice na Rynku, dwóch żonglerów i akordeonistę. Oboje mają czarne włosy i ciemniejszy odcień skóry. Hindusi. Ona to lekarz psychiatra Shaina Mehra, on – inspektor policji Himanshu. Ale najważniejszy jest ten trzeci, Devi, czyli Devil, którego ona kocha, a on ściga. W kluczowych scenach Devi wyskakuje na linie przez okno Pałacu Kultury i pędzi ulicami Warszawy dwupiętrowym londyńskim autobusem. Miasto na zdjęciach prezentuje się wspaniale, lśni szkłem i nowoczesnością, sięga nieba drapaczami chmur.

To bollywoodzki film „Kick” z 2014 roku. Deviego gra w nim Salman Khan, megagwiazda hinduskiego kina, uwielbiana przez swoich rodaków. Przez Ajaya Bhutta też. Chłopak ogląda wszystkie jego filmy. Zastanawiam się nawet, czy jego zawadiacko stercząca w jedną stronę fryzura i starannie przycięta bródka to nie ukłon w stronę stylówki Khana. Jedno jest pewne, Salman Khan miał swój udział w tym, że Ajay znalazł się w Warszawie. Bo właśnie w filmie „Kick” po raz pierwszy zobaczył to miasto. Spodobało mu się. I nadal mu się podoba.

Gdy jego stopa dotknęła płyty lotniska Okęcie, Ajay nie wiedział o naszym kraju nic. Nawet, że pada tu śnieg. No ale to był wrzesień, a na dworze było ciepło i słonecznie. Z mrozem (poniżej minus 10 stopni) miał się zmierzyć dopiero za parę miesięcy. Na razie zanurzył się w szumach i szelestach języka, który był mu kompletnie obcy. Musiał czuć się zagubiony, bo wszystko było zupełnie inne: dźwięki, kolory, zapachy. Jeszcze nigdy nie wyjeżdżał z Indii. Ajay wyszedł z budynku lotniska i transportem publicznym ruszył w stronę podwarszawskiego Józefowa. To miał być pierwszy przystanek w jego nowym życiu.

Inauguracja

Ajay zaczął je od inauguracji roku akademickiego, takiej, jakiej właśnie się przyglądam. W sali siedzi około 150 osób. Połowa tych, którzy za tydzień rozpoczną tu naukę. Głównie Hindusi, głównie mężczyźni, pośród nich może kilkanaście młodych kobiet. Ci w pierwszych rzędach noszą togi i birety akademickie, reszta poubierana na sportowo – dżinsy, zwykłe, podszyte wiatrem kurtki, sneakersy. Bardziej pasują do wiosny, a tymczasem za oknem jest minus 12 stopni. Ale gdzie niby mieli kupić ciepłe ubrania, skoro właśnie przyjechali z Indii – niektórzy dwa dni temu, niektórzy dziś. Dr Tadeusz Graca, rektor Wyższej Szkoły Gospodarki Ekonomicznej w Józefowie pod Warszawą, ubrany w uroczysty czerwony strój wykończony gronostajem mówi o innej kulturze, jedzeniu, byciu daleko od domu i odwadze, na którą musieli się zdobyć. Odwaga – pomyślę o niej jeszcze wiele razy, rozmawiając z ludźmi, którzy tu dziś siedzą i w skupieniu słuchają rektora. Kilka osób wchodzi spóźnionych i tłoczy się niedaleko drzwi, gdy dr Graca pasuje wybranych młodych ludzi na studentów.

Kampus WSGE to dwupiętrowy jasny budynek z szarym dachem, położony na zalesionej działce przy spokojnej uliczce w Józefowie. Otaczają go mazowieckie sosny. Ale gdy chodzę po jego terenie, mam wrażenie, jakbym była za granicą. Na korytarzach twarze i języki z Indii, Uzbekistanu, Tadżykistanu, Wietnamu, Nigerii czy Nepalu. Polskich studentów praktycznie nie widać.

O to, skąd się wzięli Hindusi w Józefowie, pytam Iwonę Florek, pełnomocniczkę dziekana Wydziału Nauk Społecznych. Pierwsi pojawili się w 2010 roku, opowiada, ale na większą skalę WSGE zaczęła sprowadzać indyjskich studentów trzy lata temu. W Indiach szkoła ma swoich agentów, którzy w liceach szukają odpowiednich kandydatów. Przedstawiciele uczelni jeżdżą tam z prezentacjami na jej temat. Celują w Gudżarat, mocno uprzemysłowiony region (drugi pod tym względem po stanie Maharasztra, czyli tym, w którym leży Bombaj) położony w północno-wschodniej części kraju. Jest też trochę studentów z Kerali, Bombaju i okolic Delhi. Wybranych kandydatów szkoła sprawdza językowo przez Skype’a, muszą mówić dobrze po angielsku, bo w tym języku prowadzone są zajęcia. Otrzymanie wizy, gdy chcą studiować, to formalność. Większość trafia na kierunek zarządzanie (moi indyjscy rozmówcy powiedzą potem, że przyjeżdżają na MBA; każdy z nich mówi to z dumą).

WSGE, powstała, gdy w Polsce panował wyż demograficzny. Kiedy minął, władze wpadły na pomysł, by sprowadzać studentów z zagranicy, m.in. z Indii. W Warszawie sporo młodych ludzi z tego kraju studiuje także na niepublicznych Uczelni Łazarskiego i Vistula University. Z podobnych powodów. Dla Hindusów liczy się europejski dyplom (który w ich kraju waży znacznie więcej niż lokalny) w przystępnej cenie. Studia licencjackie na WSGE kosztują za rok 2,8 tys. euro, magisterskie – 3,5 tys. euro, czyli podobnie jak w Indiach, a wielokrotnie mniej niż w Stanach czy Wielkiej Brytanii, które są edukacyjnym marzeniem przyszłych indyjskich studentów i ich rodziców.

– Często cała rodzina zbiera pieniądze, żeby ich wyedukować – dodaje Iwona Florek. I zastanawia się: – Co z nimi będzie dalej? Nie śledzimy losów naszych absolwentów. Na pewno część wróci do Indii i będzie się zajmowała rodzinnymi biznesami, inni wyjadą na Zachód, korzystając z tego, że jesteśmy w Schengen, ale pewnie będą i tacy, co zostaną. Jak jeden ze studentów ostatniego roku, który dostał pracę w MoneyGram, firmie zajmującej się transferami pieniędzy. Jutro będzie miał wystąpienie dla naszych nowych studentów.

Ilu w czasie studiów pracuje i gdzie? Na to pytanie Florek nie potrafi odpowiedzieć. Na pewno część Hindusów, których widać na ulicach Warszawy na rowerach, z wielkimi kwadratowymi plecakami Uber Eats, studiuje w Józefowie.

Paczka z Gudżaratu

Zaczepiam ich na korytarzu uczelni, pod dziekanatem. Siedzą obok siebie, ten wyższy w okularach i ten niższy, krótko ostrzyżony, o sympatycznej twarzy. Siddarth i Brijesh rozmawiają w gudżarati (tego dowiem się później), ale ze mną przechodzą na angielski. W szkole czują się już jak ryby w wodzie, bo to ich drugi semestr. Jak im się podoba w Polsce? Siddarth jest zadowolony. Brijesh natomiast Polski nie lubi. Tęskni za Indiami i jest pewien, że po studiach tam wróci. Przeszkadza mu, że nie może się porozumieć, bo choć od pierwszego semestru studenci mają lekcje polskiego, zdaniem Brijesha trudno się go nauczyć. Brijesh zaczepił się w firmie, gdzie na akord pakuje się kosmetyki. Siddarth, zanim tu przyjechał, przez trzy lata studiował inżynierię. Po studiach też planuje z Polski wyjechać. Wróci do USA, dokąd jego rodzina wyemigrowała z Indii 12 lat temu. Siostra i rodzice prowadzą w stanie Nowy Jork motel, będzie pracował w rodzinnym biznesie. W Polsce trochę pracuje w McDonaldzie, na zapleczu, bo nie mówi po polsku. A ostatnio także w Uber Eats. Rower pożycza od kolegi i dwa–trzy razy w tygodniu między 17 a 21 rozwozi zamówienia. Potem wraca do wynajętego z trzema kolegami mieszkania na Mokotowie, gotuje coś sobie i idzie spać.

Nie rozmawiamy długo, a wokół nas robi się tłumnie. Zaciekawione oczy patrzą na mnie z pytaniem, co tu robię. Brijesh od razu przedstawia swoją paczkę. Znają się z Gudżaratu, ze szkoły, z sąsiedztwa. Tylko Siddarth dołączył do nich już w szkole. Pierwszy pojawia się Ajay Bhutt i od razu pyta, czy znam film „Kick”. Nie? Natychmiast szuka go na YouTubie. Ajay nie rozstaje się ze smartfonem. Co chwila odbiera od kogoś telefon, odpisuje na wiadomości. Cały czas jest w ruchu, nie usiądzie nawet na chwilę. On też jeździ w Uberze.

Nikita i Ameeta są siostrami, właśnie przyjechały studiować w WSGE, to będzie ich pierwszy semestr, o szkole dowiedziały się od chłopaków. Na razie jeszcze się rozglądają, nie wiedzą, czy będą szukać pracy. Pytam, czemu na studia przyjeżdża wyraźnie mniej dziewczyn. Czy rodzice boją się je puścić? Nikita zaprzecza. Mówi, że zwyczajowo po ślubie kobiety nie pracowały, więc po co się kształcić? Teraz to się zmienia. Podobnie jak liczba dzieci. W ich regionie najwięcej młodych rodzin ma jedno lub dwójkę. Więcej nie planuje.

Dla Majura za to zaczyna się drugi semestr. On nie pracuje. – Zamożna rodzina – komentują koledzy. Za chwilę będzie musiał zrobić sobie przerwę. Jedzie do Ahmadabadu wziąć ślub. Choć znamy się dopiero od godziny, Majur byłby gotów mnie na ten ślub zaprosić. Na razie paczka z Gudżaratu zaprasza mnie do swojego akademika w pobliskiej Falenicy na indyjską herbatę. Ajay z Nikitą idą ją ugotować do kuchni. Listki herbaty (oczywiście przywiezionej z Indii) gotuje się w mleku z wodą (w proporcji 4 do 1) z dodatkiem kardamonu i świeżego imbiru. Potem się słodzi. Pewnym problemem jest mleko, w Indiach robi się je na 6%, u nas musi wystarczyć 3,2 % tłuszczu. Stawiają garnek z herbatą na wykładzinie w pokoju i przelewają ją przez sitko do kubków. Do tego suszona soczewica i chrupkie kółeczka z przyprawami. Całą szafkę pod oknem zajmują produkty przywiezione z rodzinnego kraju: rozmaite przekąski, przyprawy i specyficzne dodatki do dań. Większość z moich rozmówców nie przepada za polską kuchnią.

Być jak Salman Khan

Stoimy na przystanku autobusowym pod Dworcem Centralnym i rozmawiamy o Salmanie Khanie. Ajayowi oczy się błyszczą. Wie o nim wszystko. Że jest singlem (choć skończył już 50 lat), że mieszka w okazałym domu w Mumbaju z rodziną i że ta rodzina to sami filmowcy z Bollywoodu: ojciec Salim Khan – aktor i scenarzysta, bracia Arbaaz i Sohail Khan – aktorzy, producenci i reżyserzy, siostra Alvira Khan Agnihotri – producentka, mama Sushila Charak – pani domu. Każda hinduska dziewczyna marzy, by być z Salmanem, a każdy chłopak, by być nim. Bo Khan jest przystojny, bogaty i sławny. Odniósł sukces, a to się w Indiach liczy.

Ajay swój sukces chce budować w Polsce. Plan jest taki, że skończy tu studia i założy agencję pośredniczącą przy wyrabianiu przez Hindusów wiz. Będzie współpracował z agencją turystyczną, którą jego ojciec prowadzi w rodzinnym Ahmadabadzie.

Na razie czekamy na autobus. W aplikacji Uber Eats Ajay sprawdza, który nam pasuje, żeby przyspieszyć drogę. Aplikacja jest tak skonstruowana, że w dotarciu do celu pomaga wykorzystywać także środki komunikacji miejskiej. Pierwsze zamówienie trzeba odebrać z restauracji na Żurawiej i zawieźć w okolice Parku Ujazdowskiego. Niby nie tak daleko, ale kurtka Ajaya i jego adidasy to nie najlepsze ubrania na dziesięciostopniowy mróz. Ajay jak zwykle wystartował ze Złotych Tarasów. Zawsze zaczyna tu pracę. To dobry punkt, gdy tak jak on chce się pracować w centrum Warszawy i jego najbliższych okolicach. Rondo ONZ, Koszykowa, Pole Mokotowskie, Muzeum Narodowe – to jego rewir. Trzyma się go, bo tu zamówień nigdy nie brakuje. Ruchem konika szachowego krąży po okolicy, odbierając i dostarczając kolejne zamówienia. W Uber Eats pracuje od trzech miesięcy. Rower no-name kupił z drugiej ręki, ale na razie działa bez zarzutu.


Do Złotych Tarasów z uczelnianego hostelu w Falenicy, gdzie mieszka, przyjeżdża z rowerem kolejką. Siada na parterze, a potem w aplikacji klika na zielone kółeczko – jest dostępny. Pierwsze zamówienie wyświetla się zazwyczaj po chwili. Po kilku dostawach Ajay zrobi sobie przerwę. Wróci do Złotych Tarasów, by zjeść indyjski posiłek w tutejszej restauracji. Polskie jedzenie do niego nie przemówiło, więc albo gotuje sobie sam w kuchni akademika, albo jada w hinduskich lokalach. Ulubiona potrawa: masala dosa – placki z ryżu i soczewicy nadziewane ziemniakami z charakterystycznymi przyprawami. Ich akurat ugotować nie potrafi. Smaki i zapachy to pierwsza rzecz, za którą tęskni. Ale Ajay uśmiecha się pogodnie, za dużo ma na głowie, żeby tęsknić.

Dobre miejsce na biznes

Ponad rok temu na ulicach Warszawy pojawili się rowerzyści z charakterystycznymi dużymi kostkami na plecach z biało-zielonym napisem „Uber Eats”. Szybko okazało się, że wielu z nich to Hindusi. W Warszawie działa też Dailyvery, inna firma, która na rowerach dostarcza jedzenie z restauracji, ale zatrudnia tylko kurierów, którzy mówią po polsku. Większość Hindusów tego nie potrafi, a Uber nie ma takich wymagań.

Gdy czekam na Ajaya na parterze Złotych Tarasów w okolicach Costa Coffee, w tłumie co chwila miga mi hinduska twarz. Gdy nadchodzi pora lunchu, a potem aż do wieczora, spora grupa mężczyzn z Indii siedzi w McDonaldzie na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Rowery czekają obok, a oni rozmawiają albo grzebią w smartfonach. Czekają na zamówienia. Podchodzę i pytam, skąd są i co robią w Warszawie.

Shamalkumar zdoła mi o sobie trochę opowiedzieć, zanim na ekranie jego telefonu zapika informacja o zamówieniu do odebrania. Tak jak Ajay i jego koledzy studiuje na WSGE, pierwszy semestr. I podobnie jak oni przyjechał z Gudżaratu, z miasta Navsari na południu regionu. W szkole ma zajęcia od poniedziałku do czwartku. Dziś piątek, więc postanowił, że spędzi ten czas produktywnie, chodząc z zamówieniami z Ubera. Bo Shamalkumar nie ma swojego roweru, czasem pożycza od kolegi, ale najczęściej dostarcza zamówienia, korzystając z komunikacji miejskiej i własnych nóg. Pracuje dwa–trzy razy w tygodniu.

Lakshay ma kręcone włosy, jest niski i rozgląda się nerwowo, ale okazuje się otwarty, jak większość moich hinduskich rozmówców. 10 miesięcy temu przyjechał z południa Indii, z Hajdarabadu, na trzyletnią wizę biznesową. Tam miał agencję turystyczną, tu też marzy mu się własny biznes, może pośrednictwo wizowe. Pyta, czy wiem, jakie dokumenty są potrzebne. Oraz czy polskie szkoły są bezpłatne i czy uczy się w nich po angielsku. Bo Lakshay chce wkrótce sprowadzić do Polski rodzinę – żonę nauczycielkę i dwóch synów: 6- i 4-letniego. Wynajmie wtedy dla rodziny mieszkanie, może po drugiej stronie Wisły, bo tam są niższe czynsze, albo na Woli, gdzie teraz mieszka z trzema kolegami.

Spod McDonalda ruszam w okolice budynku Intraco na Muranowie. Obok mieści się biuro Ubera, więc można tam spotkać sporo hinduskich kurierów. Przychodzą się przeszkolić, odebrać wypłaty, wyjaśnić pomyłki w rozliczeniach albo oddać plecaki na jedzenie.

Po drodze spotykam Dhawala. Drobny, z chłopięcym uśmiechem na twarzy, opowiada mi, że na stałe mieszka w Lublinie i studiuje informatykę. Ma polskich przyjaciół i bardzo podoba mu się nocne studenckie życie. Dhawal marzy o dziewczynie Polce i o tym, żeby tu zostać. Do Warszawy przyjechał na miesięczną przerwę między semestrami, żeby dorobić w Uberze (w Lublinie firma nie dostarcza jedzenia). Studia (3 lata, 2500 zł za rok) pomaga mu opłacić rodzina, więc każdy dodatkowy grosz się liczy. W Warszawie mieszka u znajomych i pracuje codziennie. Właśnie idzie do biura, by się rozliczyć, bo zaraz rusza do domu.

Z Dhawalem podchodzę do siedziby Ubera. Przy drzwiach prowadzących do środka nowego biurowca, którego ściany wyłożono piaskowcem, stoi spora kolejka – to kierowcy i kurierzy, nie tylko Hindusi, ale też Polacy, Ukraińcy, Tadżykowie. Wewnątrz za niewielkim korytarzykiem widać poczekalnię, a w niej krzesła (większość zajęta) i ladę, gdzie siedzą pracownicy Ubera. Pytam ich, czy wiedzą, ilu Hindusów u nich pracuje. Nie mają pojęcia, bo nie prowadzą żadnej ewidencji narodowości. Poza tym oni zatrudniają pośredników, a dopiero tamci dostawców jedzenia i kierowców samochodów. Pokazują mi pana Deivę, pośrednika, który siedzi na krześle w ostatnim rzędzie i spokojnie czeka na swoją kolej.

Deiva Kathaiyan Tamilnadu jest wysoki, ma szlachetną twarz, a jego angielski zdradza wcześniejszy pobyt w Wielkiej Brytanii. Przez 4 lata studiował MBA na University of Wales w Londynie. Potem przez 2 lata pracował w tym mieście jako księgowy, aż skończyła mu się wiza. Kolejnej brytyjskiej nie dostał, więc z rodzinnego Chennai pojechał do polskiego konsulatu w Mumbaju i tam złożył wniosek o wizę studencką. Z powodzeniem. Studiował w Warszawie przez jeden semestr, pracował w polskiej firmie jako menadżer, ale potem postanowił założyć własną działalność. Już w Indiach słyszał, że Polska to dobry kraj do robienia biznesu. Koszty: księgowi, podatki czy pensje dla pracowników są niższe niż w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Pan Deiva ma pod sobą 120 osób: kierowców samochodów, skuterów i rowerów. Nie tylko z Indii, ale też z Ukrainy i Tadżykistanu. Daje ogłoszenia na Facebooku i tak ich znajduje.

– Jeśli chodzi o Hindusów, połowa z nich przyjechała na wizy studenckie, połowa na takie, które uprawniają do pracy w restauracji – mówi. – Ci drudzy, kiedy mają wolne, dorabiają w Uberze. Pośredniczę nie tylko w Warszawie, ale też w Krakowie i Poznaniu, gdzie działa Uber. – Dodaje, że kierowcy i kurierzy pod jego skrzydłami tygodniowo zarabiają 500-700 zł, w zależności od tego, przez ile dni jeżdżą.

Jego rodzina – żona Karthika, specjalistka IT, i półtoraroczny synek Devprasad zostali w Indiach. Plan na najbliższy czas – ściągnąć ich do Polski. Na kolejne miesiące – otworzyć ze znajomym restaurację z jedzeniem z południa Indii. Takiej jeszcze w Warszawie nie ma.

Kciuk w górę

– Najczęściej spotykam tych młodych Hindusów w malutkim zakładzie rowerowym, niedaleko placu Narutowicza, gdzie serwisuję swój rower – opowiada prof. Piotr Balcerowicz z Katedry Azji Południowej w Instytucie Orientalistyki UW. – Często naprawiają rowery, bo kupują najtańsze, które się potem psują. – Zazwyczaj mieszkają w pobliskim akademiku nazywanym Alcatraz – dopowiada właściciel zakładu. – Akurat ci tutejsi to studenci Politechniki.

Prof. Balcerowicz wyjaśnia, że to nowe pokolenie, które przyjeżdża do Europy – ludzie młodsi, studenci i osoby, które na wizach mają wpisane: praca w restauracji. Bo Hindusi zawsze przyjeżdżali, ale było ich mniej i byli dojrzalsi. Najczęściej zaczepiali się w biznesie, prowadzili hurtownie, sklepy z przyprawami i meblami (kiedyś była na nie wielka moda). W Raszynie pod Warszawą zbudowali świątynię sikhijską. W Mysiadle działa z kolei świątynia przy Międzynarodowym Towarzystwie Kriszny, gdzie studenci czasem jeżdżą się modlić w niedzielę.

– Czemu pracują w Uber Eats? Polska, w przeciwieństwie np. do Niemiec, nie daje zagranicznym studentom stypendiów, więc muszą się jakoś finansować – wyjaśnia prof. Balcerowicz. Według danych Urzędu ds. Cudzoziemców wśród wnioskujących o pobyt czasowy w 2017 roku obywatele Indii stanowili drugą co do liczebności grupę po Ukraińcach – złożyli ich prawie 8 tysięcy (Ukraińcy prawie 113 tys.). To główna forma pobytu, o jaką aplikują – hinduskich wniosków o pobyt stały było zaledwie 69. Sumarycznie Indie to ósmy z kolei kraj pod względem liczby osób przyjeżdżających do Polski. Plasują się za Ukrainą, Niemcami i Białorusią, ale przed Francją i Wielką Brytanią.

Ajay zaczyna dzień o 6.30 od rozmowy na WhatsAppie z żoną i rodzicami. Za Zinel tęskni najbardziej, już za miesiąc–dwa chce ją ściągnąć do Warszawy. Pokazał jej miasto przez wideoczat – bardzo jej się podoba. Ajay wynajmie wtedy niewielkie mieszkanko. Najlepiej w centrum, by być w rejonie, w którym chce pracować. Pokazuje mi zdjęcie dokładnie sprzed roku – stoją z Zinel objęci, wymalowani kolorowymi farbami. On trzyma na ręku dziecko siostry w samej pieluszce. To Holi – festiwal kolorów, ważne indyjskie święto. Z Zinel poznali się w szkole średniej, potem oboje byli kasjerami w banku. Ślub wzięli 10 miesięcy temu, a później Ajay wyjechał, by szukać dla nich lepszej przyszłości. Chciałby zbudować ją w Polsce, tu chciałby wychowywać jedno lub dwójkę dzieci, które planują.

Ajay odbiera zamówienie w restauracji Zorza i wstawia w aplikacji kciuk w górę, mimo że nie zamienił z kelnerką ani słowa. Podniesiony kciuk wystawi też klientce. Znów myślę o odwadze, chociaż on chyba nie postrzega tego w ten sposób. Po prostu ma cel i chce go zrealizować. Ajay uśmiecha się pogodnie i rusza na Kruczą do baru z burgerami po kolejne zamówienie.