Oczy szatana

Oczy szatana

Michał R. Wiśniewski

„Kaszpirowski. Sen o wszechmocy” Gabriela Michalika nie tylko opowiada o jednym z bohaterów polskiej transformacji. Zachęca też do podróży w głąb siebie

Jeszcze 3 minuty czytania

Kaszpirowski? Człowiek mem. Martwy mem, kojarzony przez starych ludzi. Przypominam sobie reklamę, w której Tomasz Kot go parodiuje; grzebię w pamięci, kolejny skrawek – Kaszpirowski rymuje się z Żyrynowski.

Pamiętam seanse w telewizji, byłem sceptyczny (o tym zaraz), moja mama również, ale jednocześnie ją to w jakiś sposób fascynowało. Tyle. Był i znikł. „Kaszpirowski?”, pytam mojej żony, która mało co pamięta, więc jeśli coś pamięta, to znaczy, że musiało być ważne. „Adin, dwa, tri” – odpowiada. Ma tyle lat co ja, więc też nie uczyła się rosyjskiego w szkole. Kaszpirowski nauczył nas liczyć do trzech. Pamiętam wrażenie, że wszyscy go oglądali i wszyscy chodzili jak zahipnotyzowani.

W pogoni za Anatolijem

Dziwne, wierzyłem wtedy w różne rzeczy, bo wciąż z jakiegoś powodu chciałem w coś wierzyć, ale absolutnie nie wierzyłem w Anatolija Kaszpirowskiego. Wierzyłem w UFO, bo marzyłem o kosmosie – istnienie pozaplanetarnych gości przybliżało to marzenie. Wierzyłem w Boga, bo wszyscy wierzyli, dopiero potem się dowiedziałem, że nie trzeba. Wierzyłem, że Philipa K. Dicka trafił fioletowy promień z nieba, chyba dlatego, że chciałem, żeby świat okazał się naprawdę czymś więcej, niż jest. Japończycy mają na to określenie chūnibyō – co można przełożyć na „syndrom gimnazjalisty”. To taka skłonność młodzieży do wyobrażania sobie, że posiedli tajemną wiedzę (najpierw oglądasz „Z Archiwum X”, a potem wierzysz, że George Bush odpowiada za 9/11). Wyrasta się z tego. Albo i nie.

Gabriel Michalik, „Kaszpirowski. Sen o wszechmocy”. Agora, 328 stron, w księgarniach od lutego 2020Gabriel Michalik, „Kaszpirowski. Sen o wszechmocy”. Agora, 328 stron, w księgarniach od lutego 2020„Czas płynie w jedną stronę, wspomnienia w drugą” – napisał kiedyś William Gibson. W książce „Kaszpirowski. Sen o wszechmocy” Gabriela Michalika czas i wspomnienia rozlewają się na wszystkie strony. Opowieść podąża za reporterem, który grzebie w historii Kaszpirowskiego, by za chwilę przedstawić kogoś, kto sprowadził szarlatana do Polski; tłumaczy zawiłości polityki i medycyny Kraju Rad (pyszna anegdota – radzieccy lekarze dbali o tężyznę fizyczną, by świecić przykładem). Wreszcie autor rozmawia z tytułowym bohaterem. To było najdziwniejsze – Kaszpirowski został dla mnie gdzieś w przeszłości, jak kolega z podstawówki, o którym się pamięta, wspominając szkolne lata, a nie myśli na co dzień. Albo jak zespół typu one hit wonder – wchodzisz na Spotify i okazuje się, że przez lata wydał kilka płyt, czy to nie dziwne? Tak samo jest z Kaszpirowskim. On wciąż żyje? Co robi? Przekonajmy się!

Michalik odnajduje Kaszpirowskiego, którego gwiazda znacznie przygasła, ale nie było to proste zadanie – hipnotyzer wciąż mu się wymykał, umawiał i nie zjawiał; gdy wreszcie dochodzi do rozmowy, nie jest wcale łatwa – dawny zaklinacz Polaków raz się otwiera, a raz wycofuje zeznania, jakby sam zapomniał, co powiedział. Docenia rozmówcę, to znów strzela fochy, gdy Michalik ze swoim śledztwem zapędza się w nieprzyjemne dla swojego bohatera rejony. Cały czas prowadzi grę psychologiczną, taką samą, jaką prowadził ze wszystkimi przez całe życie.

Moja śledziona

Ucieszyłem się, że będę pisać o tej książce. Nie dlatego, że szczególnie interesował mnie Kaszpirowski, historia radzieckiego pseudoracjonalizmu czy nawet zamęt czasów transformacji. Nienawidzę myślenia magicznego, które w Polsce towarzyszy tematom medycznym. Nienawidzę, ale rozumiem, skąd się bierze. Ku leczeniu niemedycznemu (kiedyś bym napisał „medycynie alternatywnej”, ale z książki nauczyłem się tego znacznie lepszego sformułowania) zwracają się w pierwszym rzędzie ludzie zdesperowani – śmiertelnie chorzy, opiekujący się przewlekle chorym dzieckiem. Przypadki beznadziejne. W drugiej – ludzie wierzący. Kto wierzy w Boga, uwierzy we wszystko – a przedstawiciele Kościoła czy gorliwi wierni nie mają żadnych skrupułów, żeby się podczepiać pod osiągnięcia lekarzy. Przychodzi im to bardzo naturalnie. W końcu słowo „cud” ma dwa znaczenia słownikowe: „niewytłumaczalne zjawisko, o którym sądzi się, że jest wynikiem działalności Boga” i „niezwykły, szczęśliwy zbieg okoliczności”. W przypadkach medycznych działa ten drugi; leczenie to praktyczne wykorzystanie statystyki („wycięcie śledziony pomaga w 80% takich przypadków” – usłyszałem w 2006 roku), próba zastosowania podręcznikowej wiedzy do konkretnego przypadku, który nie zawsze się da do końca trafnie zdiagnozować, na czym zresztą oparto dramatyzm każdego odcinka serialu „Doktor House”. Czy to, że mój przypadek należał do tych 80%, można uznać za „niezwykły, szczęśliwy zbieg okoliczności”, więc wysiłek chirurgów nie poszedł na marne (a z nim ja)? Czy raczej jest to „niewytłumaczalne zjawisko, wynik działalności Boga”?


Gabriel Michalik zahaczył o ten temat, wspominając, że jako „niespełna szesnastoletni zdeklarowany ateista” patrzył w ekran i myślał: „Do słuchania takiego faceta przygotowywał nas przez całe lata osiemdziesiąte Jan Paweł II. Stworzył w nas gotowość do słuchania rzeczy irracjonalnych”. Autor od razu przyjmuje pozę obronną („Nie porównuję wartości papieskich homilii z natchnionymi frazami Kaszpirowskiego. Lata mi zajęło, żeby dojść do tego, co te pierwsze znaczyły, i że w ogóle coś znaczyły”). Czy faktycznie bez JP2 i „treningu ufności w pierwiastek irracjonalny mniej chętnie moi rodacy słuchaliby telewizyjnego uzdrowiciela”?

Gotowi na cudy

Może było wręcz przeciwnie – Polacy dlatego słuchali JP2, że wyrośli otoczeni przez irracjonalność, tradycje romantyczne; przyzwyczajeni od wieków do dwumyślenia, równoległej wiary w pogańskie bóstwa oraz chrześcijańskiego Boga, płynnego przełączania się między kazaniami z kościelnej ambony i partyjnej mównicy. W młodości nie miałem z tym żadnego problemu – jednocześnie wiedziałem, że świat powstał w wyniku Wielkiego Wybuchu, a człowiek na drodze ewolucji, a potem na lekcjach religii – jeszcze w pozaszkolnych salkach – że świat powstał w sześć dni, a człowiek został ulepiony z gliny. Kto wierzy w Boga, uwierzy we wszystko. Mieszkanie kupiliśmy od bardzo religijnych ludzi, katolików, którzy mieli zdjęcie z samym JP2. Nie przeszkadzało im to wymalować ścian w okropne ciemne kolory, tak żeby wszystko zgadzało się z zasadami energetycznymi feng shui. Było to działanie zupełnie irracjonalne – kolory pochłaniały światło i sprawiały, że pokój wydawał się o wiele mniejszy, niż był, a za „energetyczną czerwienią” winylowej tapety wesoło wyrósł sobie grzyb. Znamienne, że Kościół katolicki walczy z wszelkimi bioenergoterapeutami i cudotwórcami wierzącymi w moc kryształów nie dlatego, że to szarlatani i hochsztaplerzy, których tajemne terapie mogą narobić więcej szkody niż pożytku (albo zwyczajnie okradają naiwnych), ale że sam wierzy w cuda i po prostu zwalcza konkurencję, której magicznej mocy upatruje w szatanie.

Wspaniały pokaz świeckiego sceptycyzmu zawarł nieodżałowany Edmund Niziurski w awanturze „Jutro klasówka”. Szkolni nicponie o dobrych sercach demaskują znachora oszusta wyciągającego pieniądze od schorowanych staruszków; socjalistyczna edukacja wygrywa z zabobonami. Żeby tylko rzeczywistość wyglądała tak różowo.

„Kaszpirowski” świetnie pokazuje, że „nauka” nie jest w stanie pokonać „magii” – magia bardzo chętnie przebiera się w naukowe ciuszki. Kto w latach osiemdziesiątych miał komputer domowy, miał też dużą szansę usłyszeć o biorytmach. Wystarczyło wgrać program, podać swoją datę urodzenia, datę dzisiejszą – i na tej bazie maszyna wyliczała nasz stan rytmów biologicznych, cyklicznego wzrostu i spadku kondycji fizycznej, intelektualnej i emocjonalnej.

Biorytmy doktora Sikory

Ta dziecięca zabawa w wyliczanie biorytmów przed klasówką przypomniała mi się kilka lat temu, gdy w domowej biblioteczce znalazłem zapomnianą, niepozorną książeczkę w czarnej okładce. Jerzy Sikora, „Biodiagram prawdę ci powie” z 1983 roku. Książka napisana była z pełnym przekonaniem, autor przedstawiał się jako badacz i znawca literatury przedmiotu, a prawdziwości twierdzeń dowodziły rozliczne anegdoty – pechowi kapitanowie statków powietrznych, którzy w dniu katastrofy byli z punktu widzenia biorytmiki niedysponowani. To fascynujący temat ze względu na to, jaką rolę odgrywają w nim komputery. Cykl biorytmiczny można bez problemu ułożyć przy użyciu kartki i ołówka, ale prawdziwa magia dzieje się dopiero w momencie kontaktu z maszyną – input, output; podaj dane, otrzymaj odpowiedź.

Biorytmy na zachodzie robiły furorę w latach siedemdziesiątych, pomysłowi Japończycy z Casio wypuścili na rynek Biolator H-801, czyli kalkulator biorytmiczny, który oprócz podstawowych działań potrafił wyliczać biorytmy. Co ciekawe, w instrukcji obsługi producent umywał ręce: „Producent, dystrybutor i sprzedawca tego kalkulatora nie wyrażają żadnej opinii na temat prawdziwości hipotezy biorytmów”. Czterdzieści lat później branża start-upowa nie ma nawet takich skrupułów, prezentując szemrane urządzenia mające pomagać w życiu, przeróżne technomagiczne opaski, które mają pomagać w śnie czy kontrolowaniu emocji.

Pisząc ten tekst, znalazłem wywiad z doktorem Jerzym Alojzym Sikorą z 2012 roku – uaktualnił swoje anegdoty o nowe katastrofy, jak rozbicie wycieczkowca „Costa Concordia”. Kapitan Francesco Schettino „znajdował się w dniu krytycznym wyżu fizycznego, natomiast psychicznie był na wyżu. Dobre samopoczucie sprawiało, iż nie czuł, że jest w dołku” – twierdził „ojciec polskiej biorytmiki”. Co ciekawe, do obliczeń używa teraz „japońskiego kalkulatora”.

Moja żona ma swoją hipotezę na temat popularności Kaszpirowskiego. Był w telewizji, więc dlaczego ludzie mieli w niego nie wierzyć? Przecież nie pokazywaliby w telewizji oszusta! Wydaje mi się to prawdopodobne, dziś podobną rolę odgrywa przecież internet. Wymarzona skarbnica wiedzy wszelakiej, ziszczona biblioteka Babel, źródło zbiorowej mądrości. „Nie wierzę, ktoś by po prostu tak kłamał w internecie?”, mówi ironiczny mem. Olga Drenda słusznie widzi w Kaszpirowskim protocoacha, od których dziś roi się w sieci i poza siecią – wygłaszającego motywujące pogadanki, skręcającego w pseudonaukę.

O czym mówimy, kiedy mówimy o Kaszpirowskim

Kaszpirowski ciągle wymyka się prostym kategoriom. W domu był skonfliktowany z Cerkwią, w Polsce doskonale dogadał się – on naprawdę potrafił uwodzić! – z księżmi i zakonnikami, którzy organizowali mu spotkania w parafiach. Może znaleźli płaszczyznę porozumienia – Kaszpirowski cenił sobie czystość (rozumianą po chrześcijańsku, jako niezbrukanie sprawami cielesności, a nie jak z reklamy proszku do prania). Aż przypomniał mi się dialog z „Deja Vu” Machulskiego, gdy amerykański gangster wizytujący Odessę dowiaduje się, że z jego hobby „seks, jazz i boks” może liczyć tylko na to ostatnie, bo jazzu i seksu nie ma. Kaszpirowski boks uprawiał z sukcesami.

Myślałem o nim zawsze jako o szarlatanie, tymczasem on sam odcinał się od przeróżnych esperów, psychotroników i innych cwanych bioenergoterapeutów, którzy swoją mocą napromieniowywali wodę czy wystawiali lecznicze ręce do ekranu. Z książki wyłania się obraz człowieka, który wierzy w to, co robi, i nie ma złych zamiarów. Niepoprawny filantrop, który pieniądze (a miał ich momentami aż za dużo) rozdawał na lewo i prawo; w tym nie widzę akurat nic szlachetnego, gdy się zastanowić, skąd te pieniądze się brały i kto kupował bilety na seanse leczniczej hipnozy.

Ludzi wierzących w „ręce, które leczą” pewien dziennikarz porównał do fanów Zenka Martyniuka, ale przecież irracjonalne myślenie, wiara w przeróżną duchowość, cudowne lecznicze diety, technomagiczne gadżety, ratujące życie kaski z napisem JP2 – to coś, co idzie w poprzek podziałów intelektualnych i klasowych. Ale może to jest właśnie to, co mnie odstręczało wtedy od Kaszpirowskiego, tak jak odstręczało mnie wtedy od disco polo. Były lata dziewięćdziesiąte, wreszcie miałem komputer, MTV i coca-colę – gwiazdor ze Wschodu wydawał mi się po prostu obciachowy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).