W końcu trzeba wyjść na ulicę
fot. Vincent Diamante / CC BY-SA 2.0

15 minut czytania

/ Media

W końcu trzeba wyjść na ulicę

Michał R. Wiśniewski

Wiara w sieciowy aktywizm jest odbiciem wiary w internet jako taki – czy wciąż jest on wymarzoną przestrzenią wolności, czy został już doszczętnie pożarty przez państwowe i korporacyjne reżimy?

Jeszcze 4 minuty czytania

Hakerzy zawsze już chyba będą kojarzyć mi się z tym głupiutkim filmem z Angeliną Jolie z 1995 roku, w którym kolorowa jak papugi młodzież „hakowała Gibsona” w bombastycznej hollywoodzkiej cyberfantazji. Kevin Mitnick, prawdziwy haker, którym straszyły wówczas media, wyglądał zupełnie inaczej; sam proces nieuprawnionego przejmowania kontroli nad systemami komputerowymi, uzyskiwania dostępu do zakazanych archiwów i włamywania się na serwery też był znacznie mniej widowiskowy.

Prezydencki wiral

Po spektakularnej porażce brytyjskiej Partii Pracy w wyborach parlamentarnych w grudniu 2019 roku Chris Wylie napisał na Twitterze: „Wybory wygrywają dane”. Wylie, ze swoimi różowymi włosami wyglądający jak jeden z bohaterów „Hakerów”, wie, o czym mówi – to on był sygnalistą afery Cambridge Analytica. Firma zebrała dane osobowe milionów profili na Facebooku bez zgody użytkowników i wykorzystała je w celu konstruowania profili psychograficznych. Na tej podstawie politycy mogli budować skuteczny przekaz. Kilka lat temu z usług CA skorzystali m.in. amerykański senator Ted Cruz, zwolennicy Brexitu i Donald Trump. Zupełnie jak w cyberpunkowych baśniach – są dobrzy hakerzy i źli hakerzy. Ale w przeciwieństwie do tych fantazji – wygrywają ci źli („Zło tryumfuje, bo dobro jest głupie”, jak powiedział lord Hełm).

Nie wiem, czy istnieje piękniejszy polityczny mem niż czerwono-niebieska grafika autorstwa Sheparda Faireya z kampanii prezydenckiej w 2008 roku. Przedstawiała ówczesnego senatora Baracka Obamę i krótki, dosadny komunikat – HOPE. Nadzieja. Cztery litery. Donald Trump swój komunikat też zamknął w czterech literach. MAGA. Make America Great Again. Ale wyborów nie wygrały memy, tylko dane. Kampanię Obamy traktowano jako przełom podobny temu, który do władzy doprowadził JFK. Kennedy wygrał dzięki telewizji, Obama – nie tylko dzięki płatnym reklamom w internecie, ale i sieciowemu aktywizmowi. Jego zwolenniczki i zwolennicy sami z siebie rozsyłali filmiki reklamujące kandydata demokratów do znajomych, roznosili Obamowego wirusa w mediach społecznościowych. Obama załapał się na rewolucyjne czasy, kiedy zmieniał się paradygmat korzystania z sieci. Po epoce statycznego internetu lat 90. i tworzonego przez aktywność użutkowników Web 2.0 nadeszły czasy smartfonów i mediów społecznościowych. Obama posurfował na tej fali.

Shepard Fairey, „Hope”Shepard Fairey, „Hope”

Można by pomyśleć, że Donald Trump zrobił to samo. Wykorzystał sieć, dotarł do oburzonych, pokazał im, że istnieje nadzieja na zmianę (CHANGE – obiecywał inny wariant Obamowskiego mema), na zrobienie porządku z elitami, które niczym w „Igrzyskach śmierci” mają w nosie zwykłego człowieka. Wiadomo, że tak się nie stało. I nie mogło. Dziś wiral z Obamą nie rozszedłby się tak łatwo jak wtedy, bo korporacje, funkcjonujące jako centra internetu, zarabiają na ograniczaniu wirali. Jeśli chcesz dotrzeć ze swoją treścią do użytkowników Facebooka, stwórz atrakcyjną treść, ale przede wszystkim – zapłać za jej promocję.

Leniwe lajki

Internet ze swojej natury jest cyborgiem. Siecią nie tylko medialną, ale i społecznościową; łączy ludzi, a nie jedynie grupuje konsumentów, jak prasa, radio czy telewizja. Był więc naturalnym narzędziem, które umożliwiało – i ułatwiało – partycypację w życiu politycznym i społecznym. Sposoby rozmawiania o polityce przed internetową rewolucją i po niej tak bardzo się różnią, że niektórym wręcz wydaje się, że polityka w latach 90. nie istniała. Trochę tak było. Można było czytać prasę, oglądać „Polskie zoo” (ówczesny odpowiednik memów o Tusku i Kaczorze) czy śledzić „Wiadomości” lub „Fakty” – ale było to działanie pasywne. Aktywność istniała, ale była niewidoczna, ograniczona geograficznie (ktoś poszedł na demonstrację, ktoś kłócił się o Kwaśniewskiego na szkolnej przerwie). Wielkie połączenie wydobyło – spopularyzowało i znormalizowało – prowadzenie politycznych sporów. Nagle okazało się, że na blogach działalność prowadzą „dziennikarze obywatelscy” piszący o ważnych sprawach (i teoriach spiskowych), a „internauci zaczęli robić memy”.

Sieć stała się katalizatorem głębokiej przemiany społecznej; osoby, które stawały się politycznie aktywne w necie, chętniej prezentowały swoje poglądy w realu. Zabetonowanie narracji o „dwóch plemionach”, na której zostało ufundowane przejęcie władzy w Polsce przez duopol dwóch prawicowych partii PO i PiS, zostało ułatwione przez „myślenie memiczne”. Satyra zawsze była polityczną bronią w politycznych wojnach kulturowych – co innego jednak, gdy jest się jej odbiorcą, a co innego, gdy bierze się udział w jej tworzeniu czy rozpowszechnianiu.

Robiąc memy na Facebooku, można odnieść mylne wrażenie, że internet jest oazą wolności. Agorą, gdzie każdy może wypowiadać się bez ingerencji gatekeeperów – bramkarzy, którzy decydują, które treści mogą być rozpowszechniane (pisano o nich dekadę temu w Dwutygodniku). Tylko o ile kiedyś problem stanowiła niska przepustowość, dziś jest wręcz przeciwnie – trzeba robić coś z nadmiarem treści. Nowi bramkarze pojawili się z naturalnej potrzeby filtrowania treści – nikt nie jest w stanie przeczytać całego internetu. Wyszukiwarka Google czy sieć społecznościowa Facebooka (gdzie treść filtrują użytkownicy) początkowo były neutralnymi narzędziami, ale dziś zajmują pozycję władzy. Klikną i znikasz.

Halo, policja

„Proszę o udostępnianie”. Magiczne słowa, które pozwalają się zaangażować. W sprawy polityczne czy społeczne (podglądam czasem profile zwykłych ludzi, złożone w całości z poruszających apeli w sprawie chorych dzieci i niekochanych piesków). Sieciowe zaangażowanie sprowadzane do dawania leniwego lajka czy szera spotykało się często z deprymującym przyjęciem, zwłaszcza ze strony poprzednich pokoleń („My wychodziliśmy na ulice, a oni tylko siedzą i klikają”). Tymczasem nawet ten pogardzany slacktywizm przyczynia się do budowy sieci przenoszenia jakiejś idei czy jej zaszczepienia w dyskursie; to odpowiednik wzięcia czy podania dalej ulotki, czynności równie bezrefleksyjnej co używanie hasztaga #kony2012. A dodanie sobie do zdjęcia profilowego nakładki popierającej jakąś sprawę – co robi się prostym kliknięciem – wcale nie jest takie proste, gdy wiąże się z zajęciem stanowiska idącego wbrew przyjętej narracji. Takim aktem odwagi było na przykład uczestnictwo w Czarnym Proteście, nie tylko na ulicy, ale i w sieci, deklaracje poparcia dla mniejszości seksualnych czy udział w ruchu #metoo.

Stare memy i żarty pokazują, co się stało z cyfrowymi marzeniami. Kiedyś w czasie internetowych sporów pisało się: „Halo, policja, proszę przyjechać na Facebooka”. Dziś nie jest tak zabawnie, gdy policja przychodzi po aktywistów i aresztuje ich komputery i telefony. Sieć, która pozwala na organizowanie się poza tradycyjnymi strukturami, w erze cyfrowej inwigilacji stała się dla aktywistów niebezpiecznym miejscem. Te same dane, które są sprzedawane reklamodawcom, trafiają do funkcjonariuszy reżimów.

„Dla działaczy i dziennikarzy obywatelskich w świecie arabskim media społecznościowe stały się potężnym sposobem wyrażania sprzeciwu, zakłócania porządku i organizowania się. Aktywizm cyfrowy ma jednak wysoką cenę: narzędzia, których używamy do naszej sprawy, mogą być – i były – wykorzystywane do osłabienia nas” – pisała w 2018 roku Manal al-Sharif, liderka ruchu #Women2Drive. Wszystko, co wrzucasz do sieci, może być użyte przeciwko tobie. Nawet niewinne zdjęcie z zagranicznego wyjazdu, o czym przekonali się uczestnicy strajku lekarzy rezydentów w roku 2017; portal TVP Info użył materiałów z mediów społecznościowych do stworzenia fake newsów o „rozpasaniu” protestujących. Autor materiału został zawieszony, ale mem poszedł w świat.

Maska protestu

Dobrzy hakerzy i źli hakerzy – jedni i drudzy korzystają z tych samych narzędzi, to nasza cyberpunkowa rzeczywistość. Co się stało z haktywistami znanymi jako Anonymous? Maska Guya Fawkesa, mem wzięty z komiksu i filmu „V for Vendetta”, za którą krył się antysystemowy bojownik, stał się symbolem protestów. Maska była kojarzona zarówno z anonimowymi hakerami, jak i ruchem Occupy Wall Street, sprzeciwiającym się rosnącemu rozwarstwieniu i podziałom klasowym w Stanach Zjednoczonych. Shepard Fairey, autor plakatu „HOPE”, rozczarowany prezydentem Obamą, w 2011 roku stworzył nową wersję – przedstawiała zakapturzoną postać w masce „anonima” z podpisem" „Panie prezydencie, mamy NADZIEJĘ, że jest pan po naszej stronie”. Protesty OWS były wspierane przez anonimowych hakerów, wywodzącą się z 4chana zdecentralizowaną międzynarodówkę, która miała na koncie m.in. cybernetyczną wojnę z Kościołem scjentologicznym, wsparcie arabskiej wiosny, ataki na Sony (w zemście za pozwanie hakera PlayStation) i na strony z dziecięcą pornografią czy odwet za aresztowanie Juliana Assange’a.

Il. Shepard FaireyIl. Shepard Fairey

Haktywiści używali narzędzi psujących i przejmujących systemy komputerowe, zdobywali i publikowali dane użytkowników (np. stron pedofilskich), ale korzystali także ze zwykłego trollingu. Dziś 4chan nie kojarzy się z Anonimami, a raczej z takimi akcjami jak #gamergate czy zrobieniem z niewinnej żaby Pepe neonazistowskiego symbolu. Zmasowane ataki hejterów na nielubiane osoby w sieciach społecznościowych albo doxxing, czyli publikowanie danych osobowych – to narzędzia piwnicznych mścicieli, z których korzystają również reżimy.

Kilka dni temu amerykańska reżyserka Lexi Alexander (pochodzenia niemiecko-palestyńskiego) zamieściła na Twitterze wpis krytykujący Arabię Saudyjską za morderstwo Dżamala Chaszodżdżiego. W ciągu kilkudziesięciu minut pod jej postem pojawiły się hejterskie komentarze, które nie tyle broniły Arabii Saudyjskiej, ile… atakowały Palestynę i wychwalały Izrael za działania zbrojne. Była to ewidentnie zorganizowana akcja, tak jak zorganizowane okazały się ataki na skonfliktowanych z rządem sędziów znane jako afera „farmy trolli w Ministerstwie Sprawiedliwości”. Wedle doniesień portalu Onet wiceminister Łukasz Piebiak współpracował z twitterową hejterką, znaną pod pseudonimem Mała Emi. Dzięki dokumentom pozyskanym z resortu Mała Emi dokonywała aktów doxxingu, aby oczernić sędziów skonfliktowanych z władzą.

Hakuj TikToka

Co robić? Czy aktywizm sieciowy ma wciąż sens w czasach, gdy narzędzi wypracowanych przez oddolne ruchy używa się z pozycji władzy? Cóż, zwyczajnie nie ma innego wyjścia. Internet jest prawdziwym światem i wciąż najpotężniejszym narzędziem komunikacji. Aktywizm w dzisiejszych czasach wydaje się potrzebny bardziej niż kiedykolwiek, nawet jeśli można odczuwać znużenie brakiem efektów czy nieuchronną reaktywnością, jak w przypadku Czarnego Protestu wybuchającego w odpowiedzi na rządowe próby odbierania praw kobietom.

Hasztagi, podobnie jak wydarzenia na Facebooku, wyprowadzają ludzi na ulicę, nawet jeśli w realu nie stawią się wszyscy, którzy dali lajka. A że wciąż nie widać poprawy? Trzeba się nastawić na długi marsz. Młoda lewica dekadę temu głównie trollowała w blogosferze, dziś wprowadziła posłanki do Sejmu. Wyrośli z internetem w ręku ludzie na całym świecie organizują Młodzieżowy Strajk Klimatyczny; starzy ludzie patrzą na ich protesty i nie rozumieją, dlaczego w czasie przemówienia Grety Thunberg wszyscy mają wyciągnięte telefony komórkowe, „zamiast manifestować”.

Nadzieję (ang. hope) znajduję w tym, że pojawiają się wciąż nowe kanały i narzędzia, nowoczesne aktywistki muszą być po prostu o krok przed wszystkimi. Wystarczy spojrzeć na karierę pochodzącej z Nowego Jorku Alexandrii Ocasio-Cortez, najmłodszej kongresmanki w historii USA. Autentyzmu dodaje jej pochodzenie z klasy prekarnej (zna problemy millenialsów z pierwszej ręki, po studiach była kelnerką), wyśmienicie radzi sobie w mediach społecznościowych (z dużą swobodą prowadzi transmisje na żywo na Snapchacie, podczas których gotuje i odpowiada na pytania widzów) – a w czasie przesłuchania potrafi zadać Markowi Zuckerbergowi takie pytanie, że ten robi się bledszy niż zwykle.

Hakowanie to używanie rzeczy niezgodnie z ich planowanym przeznaczeniem. TikTok, zabawka do tańczenia, powoli staje się narzędziem aktywizmu. Przyjmuje różne formy – stał się platformą, na której można prezentować swój styl życia czy tożsamość seksualną. Pojawiają się tam śmieszne filmiki, które kontestują oficjalne narracje. Oto ktoś robi sztuczkę – co się stanie, gdy skserujemy lustro? Z maszyny wyjeżdża kartka z napisem: „Epstein didn’t kill himself”, w polskiej wersji mogłaby brzmieć: „Amica ma krew na rękach” (słowa Piotra Ikonowicza po samobójstwie pracownicy firmy Amica, za co firma pozwała go do sądu).

Jedyne wyjście (na ulice)

Oczywiście, TikTok nie jest żadną oazą wolności, wręcz przeciwnie – należy do chińskiej korporacji, więc treści, które nie podobają się Pekinowi, znikają w tajemniczych okolicznościach. Czasem publikowanie niepożądanych treści traktowane jest jako naruszenie regulaminu, przez co konto użytkownika może zostać usunięte z serwisu. Niedawno głośno zrobiło się o amerykańskiej nastolatce, Ferozie Aziz, która w filmiku instruktażowym na temat tego, „jak wydłużyć rzęsy”, poruszyła sprawę obozów reedukacyjnych dla Ujgurów, muzułmańskiej mniejszości w Chinach. Jej konto zostało zablokowane, ale (zgodnie z efektem Streisand) sprawą zajęły się światowe media, a kopie filmu zaczęły krążyć po sieci. Według TikToka ban nie miał nic wspólnego z politycznym przekazem, a dotyczył innych materiałów „związanych z terroryzmem”.

Bardziej subtelnym narzędziem jest tzw. shadow ban, czyli ograniczenie widoczności treści bez informowania o tym jej twórcy. Korzystają z niej wszystkie platformy. Lekceważenie wolności słowa w obliczu ochrony zysków jest wpisane w DNA korporacji na całym świecie. Jedyne wyjście to, jak zawsze, wyjście na ulice, ale, jak wiadomo, „telewizja nie pokaże rewolucji”. Trzeba hakować media – to, czego nie pozwolą robić na Facebooku, trzeba robić na TikToku. Szukać nowych kanałów. Obchodzić cenzorów sprytnymi memami – twarzą protestów w Hongkongu uczyniono Mei z gry „Overwatch”, w zemście za zbanowanie użytkownika próbującego nagłośnić protesty przez producentów gry, studio Blizzard. Zupełnie jak przewidział to Janusz Zajdel. W powieści „Paradyzja” opisał reżim posługujący się komputerowo wspomaganą inwigilacją, a jako środek oporu pisarz zaproponował koalag: „KOjarzeniowo-ALuzyjny język”. Na szczęście maszyny wciąż nie rozumieją poezji.

Tekst powstał we współpracy z Zachętą – Narodową Galerią Sztuki w ramach wspólnego cyklu artykułów wokół społecznego aktywizmu.

.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).