Pokolenie Adama Małysza
fot. Alexander Nilssen

Pokolenie Adama Małysza

Bartłomiej Szwajger

Był on tak naprawdę kimś w rodzaju przyjaciela z telewizji, ulubionego bohatera serialu, któremu, nawet jeżeli trafia na przeciwności losu i chwilowo jest w dołku, kibicuje się i wierzy, że los musi się odwrócić

Jeszcze 3 minuty czytania

29 grudnia 2000 roku, moje dziesiąte urodziny, a także data pierwszego konkursu 49. Turnieju Czterech Skoczni, który tradycyjnie odbył się w Obersdorfie. Nie oglądałem tych zawodów, oglądała je jedynie garstka fanów tego niszowego sportu. Małysz zajął czwarte miejsce, w Nowy Rok w Garmisch-Partenkirchen był już trzeci. To właśnie wtedy zaczęło być na jego temat głośno – w klasyfikacji generalnej konkursu wskoczył na drugie miejsce. Rozgłos spowodował, że coraz więcej ludzi włączało telewizory. W dwóch ostatnich konkursach TCS, które już śledziłem wraz z tysiącami Polaków, Małysz zmiażdżył rywali.

Dziś tamten turniej jest wydarzeniem legendarnym. Jego zwycięzca był dla większości kimś niemal anonimowym. O tym, że już w 1996 roku wygrywał pojedyncze konkursy Pucharu Świata, dowiadywaliśmy się po czasie. Internet był ciągle rzeczą rzadką, a jego polskojęzyczne zasoby żenujące, informacje o Małyszu kapały do głów widzów z kolejnych reportaży przygotowywanych przez dziennikarzy TVP i puszczanych w przerwach między seriami konkursów. Uczyliśmy się też samych skoków, wchodziliśmy w ten świat, poznawaliśmy coraz więcej niuansów technicznych. To wszystko tworzyło doświadczenie telewizyjne porównywalne z wciągającym serialem. Małysz był oczywiście protagonistą, więc serial potrzebował jeszcze „złola”, którym został Martin Schmitt. Ten niemiecki skoczek narciarski, sympatyczny człowiek i świetny sportowiec, kanalizował wszystkie antyniemieckie nastroje. Gdy Puchar Świata przeniósł się do czeskiego Harrachova, w którym pojawiło się więcej niż zwykle polskich kibiców, Schmitt i inni Niemcy zostali wygwizdani, a do historii przeszedł transparent kibiców z polskojęzycznym napisem „Schmitt ty parówko”.


Słynny skok na skoczni w Willingen oglądałem, siedząc w dusznym salonie rodziny mojej babci w Bielsku-Białej, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Wisły. Wielopokoleniowa rodzina, łącznie z nami (gośćmi z Warszawy) ponad 20 osób w sporym pokoju, dzieci siedzące na podłodze, dorośli pijący herbatę ze szklanek w koszyczkach, parzące kaloryfery, za oknem gruba warstwa śniegu i konkurs w telewizorze. Gdy Małysz wybijał się z progu, wujkowie, ojcowie i dziadkowie inicjowali głośne „ciąąąg”. W kontekście wojny z Martinem Schmittem ciekawe, że zwyczaj ten jest wprost parafrazą tradycji kibiców niemieckich. Pierwszy skok, jak pewnie wielu pamięta, był rozczarowujący, dał Małyszowi zaledwie ósme miejsce, ale drugi przeszedł do historii, ostatecznie nie zapewnił nawet zwycięstwa w konkursie, ale był czymś, co wówczas przekraczało wszelkie wyobrażenia i techniczne możliwości.

W sezonie 2000/2001 Małysz pokonał Schmitta, co prawda na rozegranych w Lahti mistrzostwach świata był „remis” (obaj zdobyli złoty i srebrny medal, zamieniając się kolejnością na podium, w dwóch konkursach na normalnej i dużej skoczni), ale Puchar Świata trafił do Małysza. Był to też rok pierwszych popkulturowych wytworów związanych z Adamem Małyszem.

Efemeryczny rapowy skład Resort K-ce (gdzie K-ce to skrót od Katowice) wypuszcza piosenkę „Skacz jak Adam Małysz”. Amatorska produkcja i podkład „ukradziony” z hitu „Jump” dziecięcych raperów Kris Kross nie przeszkodziły utworowi zyskać przelotnej popularności, głównie dzięki temu, że pojawił się w jednej (lub kilku) przerwach transmisji zawodów PŚ. Poza opisem cotygodniowego rytuału oglądania skoków, Schmittem i innymi przeciwnikami Małysza w trzeciej zwrotce utworu pojawia się rzecz, której nie da się oderwać od tego czasu.

Wchodzę do domu i włanczam peceta,
Deluxe Ski Jump już na mnie czeka
K90 znów to wyzwanie, skok 120, realne zadanie
Chcę tak jak Adam zdobyć mistrza świata
ręce do tyłu, wypięta klata.

Dzięki sukcesom Adama Małysza gra „Deluxe Ski Jump”, powszechnie nazywana po prostu „Małyszem”, przerodziła się w socjalizacyjną rozrywkę nastolatków (często świeżo skomputeryzowanych) w całej Polsce. Była bardzo prosta, oparta na środowisku MS-DOS. Skakało się na nartach za pomocą myszki na kilkudziesięciu skoczniach. Każda skocznia opisana była państwem i punktem konstrukcyjnym. Słowenię K250 każdy utożsamiał z Planicą, niemiecka skocznia K150 wprost kojarzyła się z Willingen, jednak wiele z nich nie miało żadnego odpowiednika. Uproszczona fizyka powodowała, że możliwe były skoki o wiele dalsze niż realnie. Mój osobisty rekord życiowy oscylował w granicach 340 metrów (na K250). Możliwości customizacji własnego skoczka ograniczały się do wyboru imienia i kolorów sprzętu (narty, kask, kombinezon), pierwszym wyborem niemal każdego z graczy zawsze był strój naśladujący Adama Małysza. Przy tworzeniu postaci dochodziło często do losowania, „kto gra Małyszem”. Była to nie tylko nobilitacja, ale też pewna presja – grając Małyszem, nie można było skakać źle, trzeba było wygrywać albo chociaż stawać na podium, dlatego często najmniej doświadczeni gracze nigdy Małysza nie dostawali.

Długie godziny spędziliśmy z kolegami z klasy nad „Małyszem” w zakurzonej szkolnej świetlicy, na przestarzałym i wolnym komputerze z systemem Windows 95. Wymagania sprzętowe DSJ były niezwykle niskie, więc nawet tam gra działała bez zarzutu. Duży problem w tym niekonserwowanym sprzęcie stanowiła jednak bardzo zniszczona mysz. O ile wybicie i lądowanie przy pomocy naciśnięcia klawiszy nie sprawiało kłopotów, o tyle zacinające się rolki mechanicznej myszy kulowej nie pozwalały na przyjęcie optymalnej pozycji w locie. Rozwiązaniem tego problemu było rozmontowanie myszki i obsługa rolki bezpośrednio za pomocą wsadzonego do otworu po kulce palca. Rozwiązanie to, wymagające niemałej zręczności i precyzji, zwane przez nas joypadem, utrudniało rozgrywkę i wzmagało emocje, mimo niższego niż normalnie poziomu oddawanych skoków. Później powstało sporo gier symulujących skoki narciarskie, z lepszą grafiką, często 3D. Jednak większość z nich, przez zbyt skomplikowane sterowanie i słabą powtarzalność, miała bardzo niską grywalność, nudziły się nam, zanim nauczyliśmy się w nie grać, szczególnie że mimo samouczków nie bardzo było wiadomo, jak poprawić swoje wyniki, wynik skoku wydawał się przypadkowy. Po pewnym czasie kolejne tytuły takich gier trafiały wyłącznie do tanich gazet z grami, żadna nie powtórzyła fenomenu DSJ.

W tym samym sezonie Małysz trafił też do pierwszych reklam. Spot komórkowej sieci Idea wydaje się z dzisiejszej perspektywy nieco niepokojący. Zmodulowane odgłosy wiatru i bicie serca, tajemniczy telefon wprost na belce startowej skoczni, przepalona kolorystyka, rwany montaż i roztrzęsiona kamera prowadzona z ręki, wszystko to kontrastujące z pozytywną treścią reklamy.



Najsłynniejszą reklamą pierwszego sezonu Małyszomanii była jednak reklama barszczu Winiary. Wykorzystywała ona antyniemieckie nastroje i stereotypy o tym narodzie (skrajna dyscyplina, robienie wszystkiego na rozkaz). Reklama prezentuje niemiecki sztab, który każe skoczkom naśladować podglądanego Małysza, do tego stopnia, że zmusza się ich, by ziewali wtedy co Polak. Niemcy jedzą także słynną wówczas „bułkę z bananem”, posiłek Małysza wymyślony przez jego dietetyka. Podobnie robiło wielu z nas, zabierając bułki i banany do szkół jako drugie śniadanie. Skoczek stojący na środku, z wystającą spod kasku rudo-marchewkową grzywką, miał odnosić się do Martina Schmitta, który po MŚ w Lahti przefarbował włosy. W 2001 roku było to nawiązanie czytelne dla każdego.

W następnym sezonie wojna się zaostrzyła, pojawił się nowy arcywróg – Sven Hannawald, który jako pierwszy skoczek w historii wygrał wszystkie konkursy TCS. W porównaniu do Schmitta Hannawald wydawał się dużo bardziej antypatyczny. Także arogancki i narcystyczny. Często niemal prowokacyjnie cieszył się ze zwycięstw pod nosem polskich kibiców, to wystarczyło, żeby wzbudzić szczerą nienawiść. Szczytowym incydentem tej wojny były zawody w Zakopanem, gdzie Hannawald był wygwizdywany i obrzucony śnieżkami podczas jazdy wyciągiem na skocznię. Małysz, nietypowo dla siebie, grzmiał w wywiadach. Mimo tego podobny incydent powtórzył się jeszcze w czeskim Harrachovie, gdzie dostało się także innemu bohaterowi sezonu – Simonowi Ammanowi.


Amman zasłużył na miano bohatera podczas konkursów olimpijskich w Salt Lake City, gdzie wygrał na obu skoczniach. Małysz zdobył srebrny i brązowy medal, Hannawald jeden brązowy i złoto w drużynie. Obaj czuli niedosyt. Poza incydentem w Harrachowie nie jestem jednak w stanie przypomnieć sobie, żeby w stronę Ammana skierowana była jakakolwiek agresja. Młody, uśmiechnięty skoczek, w fantastycznym stroju szwajcarskiej reprezentacji (srebrzyste długie płaszcze) na podium wzbudzał raczej sympatię, a z powodu okularów porównywany był do Harry’ego Pottera. Były to chyba pierwsze symptomy tego, że Małysz powoli uczy nas tolerancji.

Wieczorami zajmowałem się symulacją zawodów w skokach narciarskich, przed wprowadzeniem modyfikatorów za wiatr i zmiany belki startowej było to zadanie stosunkowo łatwe (wystarczył kalkulator). Liczyłem wyimaginowane skoki 50 zawodników, ustalałem listę drugiej serii i powtarzałem zabieg dla 30, wszystko w tabelkach na kartkach. Oczywiście zawsze najlepsze skoki oddawał Małysz.

Próbowaliśmy też w gronie rodziny (ja, mój brat, kuzyn i niewiele starszy od nas wujek) nakręcić parodię transmisji z zawodów narciarskich. W czasie transmisji kamera miała odwiedzić skoczka siedzącego w toalecie czy złapać jednego z nich grzebiącego w nosie. Zrealizowaliśmy też reklamę Red Byka ze mną w roli Małysza. Przerosło nas jednak nakręcenie samej sekwencji skoku w przestrzeni mieszkania w bloku. Wariantów zabawy w Małysza najpewniej było o wiele więcej.


Transmisja z konkursów w Salt Lake City była wydarzeniem, które miało największą oglądalność w całej dekadzie, oba konkursy w szczytowym momencie oglądało ponad dwadzieścia milionów ludzi. Małysz gromadził przed telewizorami ponad piętnaście milionów widzów jeszcze wielokrotnie. W zestawieniu dotyczącym największych widowni telewizyjnych w latach 2000–2012 skoki narciarskie zajęły pierwsze cztery miejsca (poza konkursami w Salt Lake City były to mistrzostwa świata w Val di Fiemme i Puchar Świata w Zakopanem w 2003 roku), a w całości tego rankingu aż 30 z 50 pozycji związanych jest właśnie ze skokami narciarskimi. Pojedyncze zawody Pucharu Świata potrafiły ściągnąć przed telewizory publikę porównywalną z meczem kadry na mundialu.

W sezonie 2001/2002 Małysz wygrywa klasyfikację generalną i zdobywa Kryształową Kulę, w następnym sukces powtarza, dokładając do tego dwa złote medale Mistrzostw Świata w Val di Fiemme. Niemcy przestali być wrogami, lekka obniżka formy pozwoliła chyba kibicom zaakceptować także Hannawalda. Gdy przyjechał do Zakopanego w 2003 roku, został oficjalnie przeproszony (delegacja kibiców wręczyła mu także śnieżki, żeby mógł symbolicznie „oddać im” za poprzedni rok). Dwa lata zajęło Małyszowi nauczenie kibiców takiego szacunku do jego rywali. Wojna się skończyła i już nigdy ponownie nie wybuchła.

Po tych trzech kosmicznych latach, w których sukcesów było aż nadto, przyszedł spadek formy, lata 2003–2006 były praktycznie pozbawione znaczących osiągnięć, chociaż cały czas zdarzały się pojedyncze błyski. Mimo tego zaczęły pojawiać się nieliczne głosy, że Małysz „się skończył”.

W tych czasach bardzo emocjonalnie podchodziłem do sportu. Porażki reprezentacji piłkarskiej wywoływały we mnie uczucie upokorzenia. Gdy w 2003 roku Wisła Kraków odpadła po rzutach karnych z Pucharu UEFA w dwumeczu z Valerengą Oslo, popłakałem się, właśnie z powodu wstydu i upokorzenia. Odpadnięcie z Norwegami wydawało się poniżej ówczesnych możliwości tego zespołu. Nigdy nie czułem tego w przypadku porażek Małysza, bo on był kimś innym niż piłkarze, od których roszczeniowo wymagałem wygrywania. Był on tak naprawdę kimś w rodzaju przyjaciela z telewizji, któremu, nawet jeżeli trafia na przeciwności losu i chwilowo jest w dołku, kibicuje się i wierzy, że los musi się odwrócić. Przecież w każdej historii w końcu się odwraca, albo następuje wzruszająca katastrofa. Nigdy nie miałem wrażenia, że Małysz się nie stara, że skacze gorzej, niż by mógł. Małysz nauczył mnie przegrywać, znosić porażki swoje i innych. Wyleczył mnie z roszczeniowej postawy wobec sportowców.

Powrót na szczyt nastąpił. Sezon 2006/2007 to kolejne mistrzostwo świata i Kryształowa Kula. Serial więc trwał dalej, ale popkulturowy wybuch nieco przygasł – Małysz znika z reklam, nie powstają też poświęcone mu piosenki. Brakuje także spektakularnych sukcesów, aż do roku 2010, gdy jedzie na igrzyska – powszechnie wiadomo, że ostatnie w karierze. Jest w świetnej formie i przywozi dwa srebrne medale, pierwszy, tak jak w 2002 roku, jest Amman. W Salt Lake City brak złota pozostawił niedosyt, medale z Vancouver były czymś wielkim. Małysz, stojąc na podium tuż obok Szwajcara, przywoływał wspomnienia ośmiu lat, był to moment, w którym w pełni zrozumiałem, jak ważny był dla mnie Małysz, oraz to, że ludzie w zbliżonym do mnie wieku są w bardzo dużym stopniu właśnie jego pokoleniem.


Sukcesy Małysza zamyka brązowy medal na mistrzostwach świata w Oslo, na nowej skoczni postawionej w miejscu, gdzie wygrał swoje pierwsze zawody w karierze, na długo przed wielkimi sukcesami, mając zaledwie 19 lat. Medal w Oslo i olimpijskie podium obok Simona Ammana były doskonałymi klamrami tego długiego i pięknego serialu – serialu, który praktycznie w całości obejrzałem – nie ominąłem żadnego medalu na dużej imprezie, widziałem setki zawodów PŚ. Gdyby ktoś mnie dziś zapytał na ulicy, „za kim jestem”, odpowiedziałbym: „za Małyszem”.