Omamienie
Fot. JAZZy Shots

Omamienie

Stanisław Godlewski

Bywa, że wywołane duchy dawnych przedstawień mówią nam coś ważnego o tu i teraz. Co właściwie mówi „Powrót Tamary” Buszewicza w reżyserii Tomaszewskiego?

Jeszcze 2 minuty czytania

To faktycznie jest sukces. Cezary Tomaszewski, reżyser ceniony w Polsce i za granicą, we współpracy z Michałem Buszewiczem (dramaturgia) w Teatrze Studio, ze wspaniałym zespołem aktorskim, zrealizowali „Powrót Tamary” – czyli przedstawienie o przedstawieniu. Tematem jest tu „Tamara” zrealizowana dokładnie 30 lat temu w tym samym teatrze, wyreżyserowana przez Macieja Wojtyszkę na podstawie dramatu Johna Krizanca.

Rzecz opowiadała o spotkaniu Tamary Łempickiej z Gabrielem d’Annunzio w jego willi Il Vittoriale. Romanse przeplatają się z intrygami, ekscesy erotyczne z dyskusjami o sztuce, a do tego wszystkiego jeszcze faszyzm – ten włoski z lat 20. XX wieku, nieco arystokratyczny, a przynajmniej elegancki (ach, te wysokie buty!); faszyzm, o którym jeszcze można myśleć, że „fascynujący”. Zupełnie inny niż ten, który obserwujemy w mediach i na ulicach w Polsce w latach 20. wieku XXI.

Michał Buszewicz „Powrót Tamary”, reż. Cezary Tomaszewski. Teatr Studio, premiera 18 sierpnia 2020Michał Buszewicz „Powrót Tamary”, reż. Cezary Tomaszewski. Teatr Studio, premiera 18 sierpnia 2020Dla widzów w Warszawie w roku 1990 wymowa tej historii nie miała wielkiego znaczenia, bo chodziło przede wszystkim o wydarzenie. Spektakl rozgrywał się w wielu wnętrzach Pałacu Kultury, sceny grane były symultanicznie, widzowie mogli według własnego uznania śledzić akcję i poruszać się własnymi drogami po stalinowskim pałacu udającym faszystowską willę. Bilety były niebotycznie drogie, w trakcie pokazów serwowano wykwintne dania, zadbano o atrakcyjność widowiska, autentyzm rekwizytów i dobre samopoczucie publiczności. Była to jedna z pierwszych „zachodnich” premier w transformującej się Polsce, rodem z Broadwayu i West Endu. Podobnie „Metro” Janusza Józefowicza – ale o tym może niedługo w swoim spektaklu opowiedzą Robert Wasiewicz i Marcin Miętus, póki co prezentujący online pandemiczną zabawkę dzieła.

Z perspektywy historii teatru „Tamara” była raczej ciekawostką i anegdotą. Legendę tego spektaklu stworzyła całkiem niedawno Joanna Krakowska w swojej książce „Demokracja. Przedstawienia”, widząc w „Tamarze” jakby symptom i zwornik polskiej transformacji. Dokonana przez badaczkę rekonstrukcja kontekstów towarzyszących premierze Wojtyszki jest fascynująca. I na niej Cezary Tomaszewski i Michał Buszewicz oparli pierwszą część swojego przedstawienia.

Oto bowiem zaczyna się licytacja pamiątek po dawnym spektaklu – licytowane są rekwizyty, kostiumy, jak i prywatne wspomnienia. Zakup artefaktów uniemożliwia starszy pan (Jan Peszek), wspomnienia zaś nikogo nie interesują. Wtedy poznajemy historię Mariusza (Mateusz Smoliński) – chłopaka, który urodził się, gdy jego ojciec stał po bilety na „Tamarę” i ich nie kupił (były za drogie). Chłopak, nieobciążony pamięcią PRL-u, niemalże równolatek polskiej demokracji, próbuje zbadać fenomen przedstawienia – żeby zrozumieć własną tożsamość i historię społeczną. To celowo strasznie tandetny i hollywoodzki zabieg: kibicujemy bohaterowi, bo wzbudza sympatię i trochę nam go szkoda, a jednocześnie staje się on naszym przewodnikiem po spektaklu – i to z jego perspektywy mamy patrzeć na wydarzenia sceniczne. Stary chwyt narracyjny, a działa.

Pierwsza część spektaklu jest właściwie skrótem eseju Krakowskiej – przypomniane są recenzje spektaklu Wojtyszki i relacje widzów, niektóre konteksty. Aktorzy ubrani w garsonki i dwurzędowe marynarki z lat 90. z wdziękiem i humorem opowiadają co barwniejsze anegdoty, pokazując, że „Tamara” wyznaczała horyzonty transformacyjnych aspiracji. I że, oczywiście, nie wszystkich było na to stać.

Potem jednak sytuacja się zmienia – aktorzy jak gdyby rekonstruują dawny spektakl, wcielają się w postaci z dramatu Krizanca, zagrywając się przy tym straszliwie, ku uciesze publiczności. Podjeżdża w górę kurtyna z kartonu i oczom widzów odsłaniają się fragmenty willi d’Annunzia (Jan Peszek) umieszczonej na obrotówce. Scenografia duetu Bracia jest efektowna, a jednocześnie ironiczna: pluszowe szezlongi, plastikowe rzeźby, pilastry z dykty. Kiedy trzeba, w odpowiednim oświetleniu – monumentalna, kiedy trzeba – śmieszna. To napięcie między kiczem a wzniosłością jest świadomie rozgrywane przez realizatorów. A jeśli dołożyć do tego humor, jaki wnoszą aktorzy, to spektakl ogląda się naprawdę świetnie. Fabuła nie ma właściwie znaczenia – artyści i faszyści oddają się erotycznym uciechom, komuniści próbują zrobić rewolucję, ale dosyć nieudolnie. Gubi się to wszystko w zalewie efektów i żartów. Gag goni gag, sceny buffo kontrastowane są scenami serio, przedstawienie ma zwarty rytm i jest krótkie.

Fot. JAZZy ShotsFot. JAZZy Shots

Pozostaje właściwie pytanie: po co nam dzisiaj wracać do „Tamary”? Po co właściwie ten spektakl powstał?

Cynicznie można odpowiedzieć, że z powodów kasowych. Skoro spektakl Wojtyszki odniósł sukces, to i Tomaszewskiemu się uda. Zwłaszcza że koniunktura sprzyja – kontekst rocznicy spektaklu, moda na najntisy, atrakcyjna fabuła, ciekawa historia, dosyć luźne powiązania ze współczesnością (tam faszyzm, tu faszyzm; tam klasizm, tu klasizm). Złośliwie można by uznać, że zadziałało, sukces – znowu „warszawka” przyszła do Studio. Ale przecież wiadomo, że cel artystów był bardziej ambitny.

Zazwyczaj takie przedstawienia o przedstawieniach (których ostatnio w polskim teatrze pełno) pełnią kilka funkcji. Po pierwsze, stanowią część rewizji historycznej, pozwalają – przez pryzmat teatru – przyjrzeć się jakimś zapomnianym wydarzeniom lub nadać nową interpretację znanym zjawiskom. Jest w tym oczywiście pewien rodzaj pychy, wynikającej, siłą rzeczy, z historycznego dystansu. Można wtedy westchnąć: „Ach, jacy głupi byliśmy”, i uśmiechnąć się pod wąsem, że trochę zmądrzeliśmy. Po drugie, tego typu spektakle pełnią funkcję edukacyjną – opowiadają o historii, wprowadzają odmienne perspektywy, uzupełniają luki w świadomości i wrażliwości. Trochę to ryzykowne, gdy sztuka zajmuje się edukacją, ale trudno, dziś chyba nie da się inaczej. Po trzecie wreszcie, w takich metateatralnych projektach teatr okazuje się żywy (nawet jeśli to życie oparte jest na przeszłości). Teatr wyrasta na istotny element polskiej historii, czasem pełniąc funkcję placu boju, czasem Kasandry. W każdym razie – jest ważny. A to przekonanie wcale nie takie znowu oczywiste.

Bywa, że wywołane duchy dawnych przedstawień mówią nam coś ważnego o tu i teraz. Co właściwie mówi „Powrót Tamary”? Nie opowiada przecież nic nowego o polskiej transformacji. Kiedy nasz bohater Mariusz ze łzami w oczach pyta pod koniec spektaklu: „Dlaczego nikt mi nie powiedział, że ten spektakl był o nieudanej rewolucji?”, możemy tylko wzruszyć ramionami. Bo nawet gdybyśmy wszyscy wiedzieli, że „Tamara” była o rewolucji (lub w ogóle o czymś), to co by to zmieniło? Nie chcę przesadzać, ale podejrzewam, że nic.

Kiedy zaczyna się już druga część spektaklu i aktorzy zapełniają włoską willę, wszyscy z napięciem oczekujemy pojawienia się Tamary. Wszyscy o niej mówią, d’Annunzio już nie może wytrzymać z niecierpliwości. Znowu stary narracyjny efekt – czekamy na główną bohaterkę w pełnym napięciu, poznając jednocześnie pozostałe postaci. Domysły i podejrzenia sprawiają, że wciągamy się w akcję, wiemy, że zaraz coś się wydarzy.

Fot. JAZZy ShotsFot. JAZZy Shots

U Tomaszewskiego tuż przed wejściem Tamary bohaterowie dyskutują o operze współczesnej – rzucają pomysły, o czym mogłaby być opera, aby ująć najważniejsze problemy współczesnego świata. O podzielonym kraju, o nierównościach, niemożliwości wyjazdu, o wspólnocie. Te zgoła romantyczne dywagacje o posłannictwie sztuki przerywa pojawienie się tytułowej bohaterki (Sonia Roszczuk). Światło się zmienia, scenę zaściela dym, z głośników na cały regulator leci operowa aria, obrotówka kręci się majestatycznie i wchodzi ona – w długim białym futrze, w spływających na ramiona blond lokach. Scena iście operowa, o posłannictwie nikt już nie pamięta, bo wszyscy patrzą urzeczeni i rozbawieni na ten popis czystego teatru.

I o tym chyba właśnie jest spektakl – o mechanizmach omamienia. Te wszystkie mniej lub bardziej ograne chwyty narracyjne, te efekty, gagi, farsowe dowcipy, te obrotówki i reflektory, rozgrywane symultanicznie sceny – o tym tak naprawdę opowiada Tomaszewski, celowo powtarzając strategię Wojtyszki, ale umieszczając ją w nowym kontekście. Bo oczywiście kochamy te wszystkie efekty, świetnie skrojony kicz i dobrze ograny patos, ale gdy już opadnie kurtyna, to co właściwie zostaje? Wracamy do świata w trakcie pandemii, z perspektywą recesji, katastrofą klimatyczną i faszyzmem na ulicach. Aż irytujące, że ta obrotówka tak świetnie działa.