Córka Mandeli

Igor Kierkosz

Podstawowe pytanie „Nigdzie” brzmi: czemu trzydziestoparoletnia córka marnotrawna, wpadając na chwilę z Warszawy do swojego rodzinnego miasta, wspomina je przerażającym zdaniem: „Nie czułam się jak wszyscy; czułam się jak nikt”?

Córka Mandeli

Jeszcze 2 minuty czytania

Córka Mandeli

W Koszalinie mieliśmy jeden basen. Za dzieciaka chodziło się tam na zajęcia z pływania, parę lat później już tylko na piwo w przylegającym do budynku parku. Małgorzata Boryczka co prawda nie pisze o moim rodzinnym mieście, ale kiedy odmalowuje krajobraz tytułowego „Nigdzie”, mam przed oczami swoje młodzieńcze stutysięczne centrum świata. Zgadza się i potajemne picie perełki na spółę, i opis emocji, z jakimi po latach patrzę na ten sam przecież, a jakoś zupełnie inny budynek miejskiej pływalni.

Powiecie, że to zwykła rzecz; że każdy nakłada swoje prywatne wspomnienia na powieściowe obrazy. Jednak upieram się, że przy „Nigdzie” jest trochę łatwiej. Boryczka wie, że o miejscu pochodzenia myśli się raczej emocjami, nie socjologią czy polityką. Nie musi więc walczyć z Eribonem czy Ernaux, bo nie ma o co, w swojej powieści poprzestaje na prywatności. Zamiast badać – bo ja wiem – przyczyny, dla których osiedle z basenem tak się zgentryfikowało, w pierwszej kolejności zastanawia się, czemu jej bohaterka nigdy nie czuła się sobą w tej zalatującej chlorem przestrzeni. Podstawowe pytanie tej książki brzmi: czemu trzydziestoparoletnia córka marnotrawna, wpadając na chwilę z Warszawy do swojego rodzinnego miasta, wspomina je przerażającym zdaniem: „Nie czułam się jak wszyscy; czułam się jak nikt”?

Małgorzata Boryczka, „Nigdzie”. Nisza, 162 strony, w księgarniach od października 2022 

Pokolenie Zet z miejsca odesłałoby ją na terapię. Ale Boryczka nie zaprasza do stawiania diagnoz czy uświadamiania w kwestii zdrowia psychicznego. Jakkolwiek bym się starał, nie przypasuję do „Nigdzie” hashtagów #Selfcare czy #MentalHealthAwareness. A przecież lekką ręką można by sformatować powieściowy świat na rzecz dobrej sprawy i zebrać łatwy plon dydaktyzmu; rozrysować postaci grubszą kreską i patrzeć, jak morał sam wskakuje na miejsce. Tylko że ta literatura nie szuka emblematów nawet w najbardziej charakternych bohaterach. Stawka jest tu mniejsza niż uniwersalizujące odkrycie profilu psychologicznego mieszkańców małych miast i pewnie dlatego tak bliska temu, co znam ze swoich powrotów w rodzinne strony.

Dlaczego w ogóle daję się złapać kolejnemu już tekstowi zmontowanemu z reminiscencji, memoracji, retrospekcji? Dlaczego po Wioletcie Grzegorzewskiej, Weronice Gogoli, a ostatnio Wiktorii Bieżuńskiej wciąż i wciąż interesują mnie formatywne narracje? W tym przypadku powód leży w drobnych przesunięciach. Choćby w tym, że Boryczka nie jest po freudowsku zapatrzona w dzieciństwo, tylko chwyta moment między późną młodością a wczesną dorosłością. Że nie agituje na rzecz reprezentacji takiej czy innej klasy społecznej, tylko wybiera bohaterów niezbędnych do tej konkretnej historii. Że przepisuje język swojej książki wprost ze słuchu, a nie z plebiscytu na młodzieżowe słowo roku albo ze słownika gwary warszawskiej.

No i ta bohaterka – na tyle zwyczajna, że wierzę w jej małomiasteczkowe pochodzenie, ale jednocześnie na tyle dziwaczna w swoim modus operandi, że całość da się śledzić jak niezobowiązującą i jednak na wskroś literacką, kryminalną niemal konstrukcję. Bo, jeśli idzie o fabułę, nie powiedziałem jeszcze najważniejszego – główna bohaterka wraca do domu ze studiów w stolicy i wikła się w osobliwe poszukiwania. Za młodu dziadek przycinał jej włosy i sprzedawał przygotowane z nich pędzle lokalnym artystom. Po latach dziewczyna chce odnaleźć powstałe w ten sposób obrazy.

Nie spodziewałem się tak odległych skojarzeń, ale daję słowo, w przynajmniej dwóch kulminacyjnych momentach tryby tej powieści pracują jak u Adama Bahdaja – jest niewiarygodna sytuacja wyjściowa (pamiętacie „Kapelusz za sto tysięcy”?), szukanie wycinków z prasy, są podejrzani i bohaterka detektywka. Jasne, o kulminacji mówię trochę na wyrost, a elementy – elemenciki raczej – gatunkowe nie mają dawać detektywistycznej przyjemności w stanie czystym. Chcę po prostu zaznaczyć, że na rzecz centralnej metafory pracuje tutaj nie byle jaki pretekst, tylko intrygujący fabularny konkret.

A że ma kierować ku metaforze, wiadomo od razu. Powieść Boryczki od samego początku sprawdza, ile prawdy zapisuje się w prywatnych historiach o nas samych. Na ile są to fakty, a na ile przedruki z tego, co po kryjomu opowiada całe otoczenie – miejskie mitologie, pamięć kulturowa, relacje starszych pokoleń, osobiste sentymenty. Autorka tworzy w tym celu specyficzny typ narratorki – wszechwiedzącej, ale ledwo, ledwo pamiętającej, gubiącej się we wspomnieniach: „Wyobraziłam sobie dziadka, jak człapie wśród (…) pijących budowlańców, okłada ich laską po umięśnionych plecach. Nie wiem, skąd ta laska; nigdy nie chodził o lasce”. Takich fragmentów jest tu mnóstwo. Są odbiciem znanego fenomenu zaanektowanego obecnie przez zwolenników teorii spiskowych – efektu Mandeli. W ten sposób określa się fałszywe wspomnienia, z jakiegoś powodu kolektywnie zapisywane w naszych głowach. Trzeba przyznać, że ten koncept – w wersji Boryczki skrojony pod zbiorową pamięć miejskiej społeczności – wyjątkowo zgrabnie wpisuje się w powieść, która traktuje w głównej mierze o wspomnieniach. Powrót do miejsca pochodzenia to zawsze konfrontacja z na wpół realną, a na wpół wyobrażoną przestrzenią.

„Nigdzie” komunikuje obawy tych, którzy nie znajdują tam dla siebie miejsca; ocenia możliwości samodzielnego umocowania się w rzeczywistości, gdy wszyscy zdążyli już orzec, gdzie się najlepiej nadajesz. Jeśli bohaterka szuka swoich zatopionych w farbie olejnej włosów, to przecież po to, żeby usankcjonować własną obecność w świecie. 

Chyba chcę przez to wszystko powiedzieć, że „Nigdzie” to zaskakująco udana powieść. Wytłumaczę się z tego „zaskakująco”, niech nie brzmi jak presupozycja. Po prostu debiutancki zbiór opowiadań Boryczki – „O perspektywach rozwoju małych miasteczek” – zapamiętałem jako rzecz, owszem, obiecującą, ale jakoś zachowawczą w swoich wybrykach i szukającą efektownej frazy tam, gdzie nie trzeba. Do tego tamta proza (również wydana w Niszy i bijąca z okładki tym samym błękitem) nie wyzyskiwała w pełni żadnej z obranych konwencji, miotała się jak niezdecydowana pszczoła między jednym a drugim kwiatkiem. Tymczasem w „Nigdzie” wszystko układa się w jednorodną całość – styl się konkretyzuje, temat wydestylowuje, strategia zyskuje na logice. Patrząc po pisarskiej trajektorii Boryczki, perspektywy rozwoju są jak najlepsze.