Strategie bunkra
rawpixel.com

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Strategie bunkra

Marcin Stachowicz

Cywilizacja oparta na murach i pancernym szkle trzyma się mocno, a każdy mieszkaniec planety Ziemia ma takie skojarzenia z bunkrem, na jakie go stać. Douglas Rushkoff opisał w swojej książce takich, których stać na najwięcej

Jeszcze 6 minut czytania

Stara jabłoń albo odwieczna górka na wsi, a na podwórku moich dziadków, przed trzypiętrowym kolejarskim blokiem, ceglana buda, taka z wystającym daszkiem, na który łatwo się wdrapać i spojrzeć we wszystkie strony świata. Na pytanie, co znajduje się za pordzewiałymi kratami i w zionących stęchlizną czeluściach, dorośli zwykli odpowiadać, że „mieszka tam jakiś pijak” (dziwny sposób pacyfikowania dziecięcej ciekawości). Każdy jednak wiedział, że „grzybki” – zabawna nazwa awaryjnych wyjść ze schronów umieszczanych na polskich osiedlach w czasach zimnej wojny – rosły tu dla nas, tak na wszelki wypadek, gdyby coś poszło nie tak i nieboskłon zawalił się pod naporem chorych ambicji typów w garniturach i ciemnych okularach. Wtedy szybko do piwnicy, za pancerne drzwi, wszystkie palce pod kapelusz dziurawej pieczarki – czerpnię powietrza i potencjalną drogę ucieczki z gruzowiska. Jeszcze do niedawna zastanawiano się, czy reliktów „atomowej paniki” nie należałoby rozebrać, dzisiaj – po wybuchu wojny w Ukrainie i relacjach z życia pod ziemią nadawanych w czasie rzeczywistym, z peronów kijowskiego metra albo kazamatów charkowskiej wielkiej płyty – coraz więcej osób pyta, czy nie jest ich przypadkiem za mało.

Cywilizacja oparta na murach, fosach, alarmach i pancernym szkle trzyma się mocno, a każdy mieszkaniec planety Ziemia ma takie skojarzenia z bunkrem (to najpotoczniejsza nazwa schronu), na jakie go stać. W znaczeniu dosłownym, bo granice apokaliptycznej wyobraźni puchną wraz ze wzrostem możliwości nabywczych. Weźmy głośny przypadek: w okolicach czeskiej Pragi, kilka godzin jazdy samochodem z Warszawy i około dwóch prywatnym samolotem z Londynu, Jakub Zamrazil – założyciel i CEO zarejestrowanej w Szwajcarii firmy technologiczno-deweloperskiej – oferuje Obrzydliwie Bogatym Ludziom (dalej: OBL) zakup „najbardziej luksusowego schronu świata”. Nazwa projektu – The Oppidum – brzmi bardzo startupowo i ekskluzywnie, jak jakaś nowa kryptowaluta albo duże zakupy na giełdzie NFT, ale w istocie kryją się za nią plebejskie oppida, miejsca „naturalnie obwarowane”, celtyckie grody obronne, o których Gajusz Juliusz Cezar wspominał w pamiętnikach z wojen galicyjskich. Sprzedawców bunkrów nie interesują oczywiście historie rzymskich peryferii, startują raczej do ścisłego centrum współczesnego Imperium Kapitału – oferta Oppidum to „hiperluksusowa, ufortyfikowana strefa komfortu” dla kosmopolitycznych OBL-ów, gigantyczna rezydencja naziemna (2790 m2) oraz dwa poziomy podziemne (powierzchnia całkowita: 7200 m2), które zapewnią nowym mieszkańcom – rodzinie „jednego z najpotężniejszych ludzi na świecie” – co najmniej dziesięć lat bezpiecznej egzystencji bez wychodzenia na powierzchnię i przyjmowania dostaw z zewnątrz. Samo przedłużanie życia w sejfie zbudowanym z materiałów odpornych na atom wieje jednak biedą i nudą, dlatego kompleks wyposażono w potężną infrastrukturę rozrywkowo-biznesową: prywatne kino, basen, spa, bar, piwniczkę z winami, galerię sztuki, biura, sale konferencyjne i zaplecze medyczne. Kontaktu z zielenią dostarczą podziemne ogrody, rozrośnięte do rozmiarów małych dżungli dzięki technologii „sztucznego Słońca”. A to wszystko – czytam w zakładce „Wizja” na stronie firmy – dla „przywileju tworzenia przepięknych miejsc, które będą chronić naszych klientów teraz oraz ich dziedzictwo dla przyszłych pokoleń”.

Bradley Garrett „Building for the End Times”.Bradley Garrett „Building for the End Times”. Scribner, 2020Bradley Garrett – etnograf i archeolog, autor książki „Bunker: Building for the End Times” – nazywa biznesmenów pokroju Zamrazila „kapitalistami czasów zagłady” albo „handlarzami strachem”. Większość tych spryciarzy wyznaje filozofię inwestycyjną swoich klientów (a zarazem guru) z Doliny Krzemowej i nigdy nie tworzy „innowacji” na surowym korzeniu: po co, skoro całą materialną bazę przygotowały wspólnoty polityczne z przeszłości, a przedsiębiorca musi tylko dokonać jej kreatywnego recyklingu czy rebrandingu? Kompleks Oppidum to sprywatyzowany, a następnie podrasowany luksusami obiekt militarny: wspólna inwestycja Czechosłowacji i Związku Radzieckiego, zainicjowana – według ustaleń mediów – w 1984 roku, czyli w szczytowym momencie zimnej wojny. Sowiecka klauzula tajności oraz późniejsza prywatyzacja definitywnie wyrzuciły całe to przedsięwzięcie poza radary interesu publicznego: z wyłączeniem mglistych poszlak, w necie próżno szukać informacji na temat historii budowy obiektu, nie wspominając już o dokładnej lokalizacji (firma Zamrazila szczyci się dyskrecją). I jeśli w czasach Układu Warszawskiego „ścisła tajność” instalacji bezpieczeństwa atomowego miała oczywiste podstawy strategiczne, to jej współczesne „zmonetyzowanie” jawi się jako wyjątkowo hojny prezent od demokratycznego państwa dla globalnych elit finansowych: bezpieczeństwo wspólnoty poświęcone w imię „komfortu i prywatności” kilku bardzo majętnych osób.

Pewnego wglądu w grupowy wysiłek, jaki trzeba było włożyć w budowę i utrzymanie architektury przeciwatomowej, mogą dostarczyć schrony otwarte dla publiczności, choćby praska Folimanka z przełomu lat 50. i 60., która – na przestrzeni dużo mniejszej (ok. 1300 m2) od tej oferowanej przez Oppidum – była w stanie pomieścić 1300 osób. Dysproporcje „lokalowe” dosłownie biją po oczach: obecnie jedna tylko osoba może sobie kupić na użytek prywatny ufortyfikowaną przestrzeń o powierzchni prawie osiem razy większej od tej planowanej przez państwo dla blisko półtora tysiąca obywateli. Ma być jednak lepiej (choć na pewno nie taniej), bo Zamrazil zamierza budować jeszcze więcej – we wrześniu wprowadził na rynek nowy model ultraluksusowego bunkra, L’Heritage (Dziedzictwo), który można sobie „wykopać” pod własną posiadłością i cieszyć się ścianami z betonu wykorzystywanego w elektrowniach jądrowych („technologia zgodna ze specyfikacjami NATO”) oraz – opcjonalnie – prywatną zbrojownią w standardach „obrony balistycznej i przeciwwybuchowej”. Cena: jedyne sto milionów dolarów. Podobno przez cały rok 1939 w polskich miastach utrzymywał się fantastyczny rynek na schrony przeciwgazowe, a jak ktoś nie miał kapitału czy przestrzeni, kupował od ulicznych sprzedawców figurki świętego Błażeja – patrona chorych na gardło błyskawicznie przeflancowano na opiekuna zatrutych gazem. Jakaś nadzieja jest więc i dla nas: jeśli kogoś nie stać na bunkier naszpikowany sprzętem z laboratoriów NASA (najtańszy model Oppidum to wydatek rzędu dziesięciu milionów dolarów), może zainwestować w ceramiczne albo tekturowe wizerunki świętego Franciszka z Asyżu, patrona ekologów, a pewnie już niedługo – gościa od katastrofy klimatycznej.

Inny znany „handlarz strachem” – Amerykanin Robert Vicino, prezes kalifornijskiej firmy Vivos – obraca luksusowymi podziemnymi apartamentami w przebudowanych magazynach amunicji, silosach rakietowych i innych ufortyfikowanych miejscach na całym świecie. Przede wszystkim jednak aktywnie tworzy popyt na „deweloperkę końca świata”: udziela się w mediach starych i nowych i bez wytchnienia opowiada, jak bardzo ludzkość jest nieprzygotowana na nieuchronne nadejście Wydarzenia (The Event – prepperski eufemizm na różne kostki apokaliptycznego domina) i jak szybko „rządy porzucą swoich obywateli, kiedy wszystko zacznie się walić”. W tej wizji przyszłości wyczekiwanym ratunkiem nie są zmiany systemowe – bo w te żaden szanujący się libertarianin-technokrata nigdy nie uwierzy – ale hermetyczne warownie z prywatnym wojskiem i ryglem zatrzaskiwanym w półtorej sekundy. Wiara, że przetrwają „najsilniejsi” – czyli ci, których portfele urosły na drenowaniu planety i spekulacjach kosztem słabszej większości – pozostaje integralną częścią apokaliptycznych kalkulacji biznesowych. „Wspólnota” czy „ludzkość” to nie zbiory współzależnych jednostek, a bardziej kategorie biologiczne: DNA zamknięte w kosmicznych kapsułach, komorach kriogenicznych i na wyspach u wybrzeży Nowej Zelandii. Materiał genetyczny „wyizolowany” za grube pieniądze i czekający na przywilej życia w przyszłych technorajach.

A przecież jeszcze do niedawna eskapizm elit trzymano w ryzach, pod kloszem pozytywnego PR-u. Jednym z „przekazów dnia” w trakcie pandemii COVID-19 pozostawało naiwne twierdzenie o „ponadklasowej” równości w obliczu śmiercionośnego wirusa. Widmo burzy cytokinowej – jak czarne chmurki podążające krok w krok za bohaterami starych kreskówek – wisiało i nad żebrakiem, i nad jego panem. W mediach mówiło się, że staruszka z mikrokawalerki, z emeryturą ledwo starczającą na zakup podstawowych leków, leży na jednym oddziale covidowym z finansistą, który od kilku dekad nie stąpał po chodnikach i nie potrafi powiedzieć, ile kosztuje bułka w sklepie. W sprawach ostatecznych miał nas jednoczyć chłód kostnicy: ta sama diagnoza, te same szanse, to samo białe prześcieradło.

Douglas Rushkoff „Survival of the Richest” Douglas Rushkoff „Survival of the Richest”. W.W. Norton & Company, 2022 Dzisiaj najbardziej wpływowy krytyk izolacjonizmu Doliny Krzemowej – profesor Douglas Rushkoff, teoretyk mediów, pisarz i podkaster z Nowego Jorku – może już triumfalnie ogłaszać, że najstarsza ładotwórcza klisza świata – danse macabre z udziałem chłopa, pana i plebana – ustępuje pola „strategii bunkra”, zupełnie otwartej antyspołecznej „ustawce” globalnych elit finansowo-technologicznych. Ci sami ludzie, którzy wyrośli na herosów obłaskawiania świata „szaleńczo optymistycznymi biznesplanami wspólnych korzyści z nowych technologii”, obecnie zredukowali postęp technologiczny do „gry wideo, w której wygrywa ten, kto pierwszy znajdzie wyjście ewakuacyjne”. Znamy to doskonale z finału „Nie patrz w górę” Adama McKaya: grupa wysoko notowanych na giełdzie – na czele z prezydentką USA i technobaronem poskładanym z najgorszych cech Jeffa Bezosa, Marka Zuckerberga i Elona Muska – ucieka kosmiczną rakietą w kierunku Nowej Ziemi, żeby na końcu spotkać istoty, dla których venture capital to tylko nazwa kolejnej egzotycznej potrawy.

Nie wiem, czy Rushkoff widział film McKaya, ale jego najnowsza książka – „Survival of the Richest: Escape Fantasies of the Tech Billionaires” – sama jest czymś w rodzaju nieironicznej paraleli do tamtego zajechanego przez krytykę filmu. Wydana we wrześniu tego roku i przyjęta – nie bez podstaw – z mieszanymi uczuciami, jest rozciągniętym na 224 strony appendiksem do artykułu Rushkoffa z roku 2018, czyli jeszcze z epoki prepandemicznej. I książkę, i esej otwiera gniewne wspomnienie panelu dyskusyjnego z udziałem „tajemniczej grupy ultrabogatych inwestorów z branży technologicznej”, w którym profesor Rushkoff uczestniczył jako keynote speaker: prominentny futurolog (którym wcale się nie czuje) i dobrze opłacany mówca (tutaj raczej nie miałby jak oponować). Wystawcie to sobie: obywatel brooklińskiej lewicy i marksistowski intelektualista, wiedziony „połączeniem chorobliwej ciekawości i chłodnego rachunku ekonomicznego”, pewnego ranka daje się porwać czarnej limuzynie (dobrze, że nie wołdze), następnie przesiada się do prywatnego odrzutowca, później znowu w terenówkę (ślad węglowy rośnie), żeby w końcu trafić (czy po drodze był jakiś melex? tak jak w filmach o agencie 007 i geniuszu zła Ernście Stavro Blofeldzie?) do ośrodka konferencyjnego gdzieś na kalifornijskiej pustyni, do jednego pokoju z „co najmniej dwoma miliarderami” – supervillainami, którymi głęboko gardzi, których się boi i których oskarża o „zniszczenie tego, co pozostało z demokratycznej idei internetu”. Który pracownik akademicki wpakowałby się z własnej woli w tak hollywoodzki ambaras?

Pod stopami profesora nie otwiera się jednak – jak u Bonda – zapadnia z pułapką, podobnie jak speech nie jest typowym keynote speechem, lecz sesją pytań i odpowiedzi – pewnie przy kawce i ciastku, może nawet z cygarem w zębach i kotem na kolanach – a z technologicznych dylematów do przegadania ważny jest w zasadzie tylko jeden: „Jak idealnie zoptymalizować postapokaliptyczne siedliska, żeby odchodzący świat nie wparował z brudnymi buciorami do naszych – OBL-ów – piwnic z kości słoniowej”. Rushkoff obszernie przytacza, jak jeden z jego rozmówców – CEO znanej firmy brokerskiej – nie je i nie sypia (ok, to już mój własny dopisek), bo siedzi i rozmyśla nad kosztami przyszłego strajku w swoim atomowym bunkrze. „Zajmowaliśmy się tą kwestią przez resztę czasu. Moi gospodarze wiedzieli, że do obrony prywatnych posiadłości przed szabrownikami i wściekłym motłochem będą potrzebowali uzbrojonych ludzi. Jeden z panelistów już teraz «zaklepał» sobie oddział komandosów Navy Seals (...). Tylko czym będzie im płacił – zastanawiał się – jeśli kryptowaluty staną się bezwartościowe? I co w takim razie powstrzyma strażników przed wyłonieniem własnego lidera?” – relacjonuje Rushkoff, z każdą kolejną linijką dolewając oliwy dystopijnego suspensu do słabego ognia konferencyjnej rutyny: a może należy zamówić „obroże dyscyplinujące niepokorny personel”? Albo wprowadzić system zamków szyfrowych, które w sytuacji kryzysowej odetną strażników od jedzenia i wody? No i w końcu najważniejsze zadanie na tu i teraz, bo czas nagli: zintensyfikujmy prace nad w pełni kontrolowalnym „elektronicznym mordercą” – o tak, to jest rozwiązanie! Całkowicie zautomatyzowany, luksusowy antykomunizm – zero zużywających zasoby i myślących ciał, które mogłyby się porozumiewać, organizować i posiadać własne interesy, i to nie daj Boże sprzeczne z interesami swoich władców-pracodawców.

Można się oczywiście śmiać z mało poważnej metody Rushkoffa – na podstawie jednego tylko spotkania oraz kwerendy bibliotecznej, bez pogłębionych wywiadów czy badań etnograficznych, profesor oddaje w nasze ręce Wielką Krytyczną Teorię Izolacji, gdzie pisana dużą literą Mentalność (The Mindset) – zestaw wartości i światoobrazów rzekomo „uniwersalnych” dla wszystkich inwestorów z Doliny Krzemowej oraz ich naśladowców – oznacza bardzo wiele rzeczy jednocześnie: ideologię cyberlibertariańską, deregulację, neokolonializm, kapitalizm inwigilacji, kapitalizm oparty na wzroście, patologiczny narcyzm, metodę naukową (o zgrozo!), darwinizm społeczny, kartezjański racjonalizm, transhumanizm, newage’owe pragnienie „porzucenia cielesnego mięsa”, a nawet „uprzedmiotawiające”, bo „bardziej od innych oparte na rzeczownikach” zachodnie systemy językowe (profesorze, poststrukturalizm wcale nie jest odpowiedni na każdą okazję!). A jednak samo zasadnicze case study – spotkanie z miliarderami-eskapistami, żeby gadać o wydawaniu kasy na ich i tylko ich luksusowe immunotechnologie – waży okrągłą tonę: błyskawicznie studzi zapał wszystkich tych, którzy z ufnością spijali każdą nową obietnicę z ust mesjaszy masowej wyobraźni (niedawno świetnie pisał na ten temat Piotr Fortuna w tekście o Elonie Musku).

Wedle Rushkoffa amerykańska kultura superbohaterska nie tylko kształtuje mit „zbawców z Doliny Krzemowej”, ale też jednocześnie bez przerwy intensywnie z niego czerpie. The Mindset da się zatem uogólnić do przemożnej fantazji klasy najbogatszych, że każda ludzka aktywność – a już szczególnie ta na wolnym rynku – wymaga jakiejś „gry końcowej” (Endgame – tak jak tytuł ostatniego do tej pory filmu z Marvelowskiej serii „Avengers”): kiedy jedni są bez przerwy deptani przez kosmiczną Godzillę, ci bardziej „wartościowi” – najbogatsi, najmądrzejsi, najpiękniejsi – mogą bez zbędnych ceregieli, jako zwycięzcy „naturalnych” planetarnych zapasów, zostawić całą resztę za sobą. Żeby jednak nie zwariować z powodu wyrzutów sumienia (tak, tak, bogaci prawdopodobnie też mają neurony lustrzane), wcześniej musi zostać spełniona jeszcze jedna ważna przesłanka: motłoch pracowniczy – rzesze tych, których praca jest wyzyskiwana w imię „tajnych” eskapistycznych planów wyzyskiwaczy – powinien całkowicie usunąć się z pola widzenia, przenieść na poziom metaegzystencji, a najlepiej przybrać formę cyfrowych awatarów, z którymi nie trzeba wchodzić w bezpośrednie, fizyczne interakcje. Tak jak w słynnej anegdocie o windzie kuchennej Thomasa Jeffersona: w rezydencji tego znanego na całym świecie właściciela niewolników potrawy z kuchni dowożono bezpośrednio do jadalni nie dlatego, że chciano ulżyć czarnej służbie, ale żeby szacowni goście państwa Jefferson nie musieli oglądać (i czuć, i słyszeć) zasapanych, umęczonych i cierpiących ciał.

„Inwestorzy z Doliny Krzemowej używają filozofii i matematyki tylko po to, żeby usprawiedliwić własne plany ucieczki. Chcą rozwiązać łamigłówkę, którą nazywam «równaniem izolacji» (insulation equation): «Czy da się zarobić wystarczająco dużo pieniędzy, żeby oddzielić się od rzeczywistości, którą stworzyło samo ich zarabianie?». (…) Być może apokalipsa to tylko pretekst do zrealizowania innego, bardziej globalnego celu: wzniesienia się ponad śmiertelników i sfinalizowania ostatecznej «strategii wyjścia»” – pisze Rushkoff, wyjawiając tym samym, czemu w jego rozważaniach służy figura „luksusowego bunkra”: to nie tyle materialny obiekt – podziemny kompleks w Czechach czy Kalifornii – czy nawet strategia przetrwania nadchodzącego Wydarzenia, ile szeroka metafora „odłączenia jako sposobu egzystencji”. Nowy technoizolacjonistyczny habitus wspomagają i ugruntowują najnowsze technologie immersyjne – w szczególności ambitny i póki co średnio udany plan „teleportacji” dotychczasowych mediów społecznościowych do Metawersum – które jednocześnie wzbudzają tęsknotę za technotranscendencją oraz modelują strukturę społeczną na modłę „krzemowej wrażliwości”, a prościej – w stronę jeszcze większego indywidualizmu. Algorytmy aktywnie wspierają egoistyczne i izolacjonistyczne postrzeganie świata, a ci, którzy są na tyle socjopatyczni, żeby zaakceptować tę postać rzeczy, zostają nagrodzeni gotówką i kontrolą nad resztą z nas. Doskonałego uogólnienia różnych elementów Mentalności dokonał ostatnio – bez choćby cienia ironii czy wstydu, co słyszałem na własne uszy – dyrektor ds. instrumentów finansowych jednego z największych polskich banków, występując jako jeden z panelistów na konferencji o kulturze VR/AR: przyszłość może być tylko „piękna i świetlana”, bo „kiedy wy wszyscy będziecie siedzieć w Metawersum – a będziecie, to oczywiste – i robić tam różne rzeczy, ja będę na tym zarabiał ogromne ilości pieniędzy”. Sojusz neoliberalnego kapitalizmu, samotniczej immersji i kultu supermiliarderów działa jak samonapędzająca się pętla sprzężenia zwrotnego i to jest właśnie – twierdzi Rushkoff – prawdziwie nowa jakość w historii późnej nowoczesności.

A przecież „bunkryzacja” struktur społecznych oraz rosnąca popularność fantazji izolacjonistycznych wskazuje na kolejny historyczny precedens: jeszcze nigdy najpotężniejsi rynkowi gracze nie zakładali z tak dojmującą pewnością, że głównym skutkiem ich „podbojów” będzie świat niezdatny do życia dla wszystkich innych poza nimi samymi. Jeśli zatem mielibyśmy przyjąć za pewnik starodawną maksymę, że „wielka władza daje dostęp do wielkiej wiedzy”, na podnoszenie larum byłoby już prawdopodobnie za późno. Z drugiej strony nasze przekonanie o nadludzkich mocach miliarderów z Doliny Krzemowej świadczy chyba wyłącznie o tym, że Fisherowski „realizm kapitalistyczny” (w skrócie: kultura, która nie potrafi sobie wyobrazić świata po kapitalizmie) znaturalizował się na dobre: hipersprawczy Übermensch to przecież coś w rodzaju neoliberalnego bezpiecznika, który w tym samym stopniu kształtuje pozytywny mit „technologicznych zbawców ludzkości”, co grozi nam palcem niczym surowy kapłan i pacyfikuje strachem przed odwetem na modłę biblijną („Nie pyskujcie, bo nie tylko rozwalimy wam planetę, ale jeszcze zostawimy na pastwę ogni piekielnych”). Istnienie takich systemowych form szantażu to zazwyczaj stały punkt wyjścia krytycznych reinterpretacji „superbohaterskości”, z komiksem „Strażnicy” Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa na czele. Na najnowsze fantomowe bóle „kaprealizmu” mam więc taką radę: kiedy dopadnie was depresja, a do głowy uderzą natrętne myśli, że przecież wszystko już stracone, bo oni mają The Oppidum, L’Heritage i roboty strażnicze, a my tylko „grzybki” na podwórkach i figurki świętego Franciszka, przypomnijcie sobie Moorowskiego dr. Manhattana – nadczłowieka jednocześnie strasznie inteligentnego i nieludzko aspołecznego – który nie mógł odnaleźć spokoju nawet w swojej przepastnej samotni na Marsie. Fantazja o pełnej izolacji pozostaje tylko fantazją – destrukcyjną i formatującą świat pod interesy klasy egoistów, ale w praktyce równie niedostępną i abstrakcyjną co puste, zarośnięte zmutowanymi sekwojami ulice Londynu z powieści „Peryferal” Williama Gibsona. Zresztą tej samej, która – paradoksalnie, lecz przewidywalnie – święci ponowne triumfy za sprawą imperium Jeffa Bezosa i serialu Amazon Prime, wzorowych dostarczycieli technodystopii na każdą okazję. (Na marginesie: w opisach wchodzenia na kolejne „metapoziomy” kapitalistycznej aktywności – na czele z kleptokratami z przyszłości inwestującymi gotówkę na giełdach przeszłości – „Peryferal” wciąż nie ma sobie równych).

Bo wiele wskazuje na to, że słowo „bunkier” nie tyle zmieniło swoje znaczenie, ile wróciło do źródeł. Bunke – ponoć staroszwedzkie – jest powiązane z terminologią żeglarską i pierwotnie oznaczało „deski używane do ochrony ładunku statku” (podaję za książką Bradleya Garretta). W epoce parowców stało się synonimiczne z zasobnią – czyli pomieszczeniem z węglem obok kotłowni – aż w końcu: z samym paliwem okrętowym przeznaczonym na użytek własny, surowcem w oczywisty sposób niezbędnym dla przetrwania załogi. Dzisiaj odpowiednicy wczesnonowoczesnych armatorów – „deweloperzy końca świata” i „handlarze strachem” – próbują nas przekonać, że takim najcenniejszym „surowcem” są szefowie funduszy hedgingowych, akcjonariusze wielkich spółek, miliarderzy-innowatorzy czy celebryci. Nie da się jednak – tak jak chcieliby rozmówcy Rushkoffa z kalifornijskiej pustyni – jednocześnie sterować statkiem i zamknąć się w kontenerach pod jego pokładem. Kiedy wszystko padnie, hermetyczny ładunek może i będzie sobie leżał spokojnie na dnie jakiegoś oceanu – pięć, dziesięć czy nawet sto lat – ale w końcu ktoś z zewnątrz będzie musiał go wyłowić i rozhermetyzować. A wtedy całe to porzucone „robactwo”, które wcześniej wypełzło spod kapeluszy betonowych pieczarek – na przykład na podwórku moich dziadków – może w ogóle nie być zainteresowane dokarmianiem ostańców bardzo przeterminowanego porządku rzeczy.