Gorące serca, twarde pięści
Oxbow, fot. Phil Sharp

10 minut czytania

/ Muzyka

Gorące serca, twarde pięści

Jarek Szubrycht

„Miłość jest jak głód, kiedy umierasz z pragnienia” – ładne, prawda? Albo takie: „Mój dzień składa się z tysiąca godzin / Które zaczynają się i kończą bez ciebie”. Oxbow, jeden z najbardziej nieprzewidywalnych rockowych zespołów, wydał właśnie album koncepcyjny poświęcony miłości

Jeszcze 3 minuty czytania

„Moja rodzina była główną inspiracją i dla niej pisałem tę muzykę. Podczas pracy nad tą płytą urodziła nam się dwójka dzieci, do tego zmarł mój ojciec. Nowe piosenki są po prostu zbiorem melodii, które nuciłem moim dzieciom. Na ich podstawie napisałem partie gitary i przyniosłem kolegom z zespołu jako utwory Oxbow” – tłumaczy Niko Wenner, muzyczny mózg grupy. Do tej pory to on wysnuwał dźwięki ze słów pisanych przez wokalistę i łączył je w kompozycje. Tym razem role się odwróciły. Ósmy album studyjny Oxbow – „Love’s Holiday” – jest pierwszym, na którym muzyka stanowi punkt wyjścia dla opowieści.

Istnieje teoria, że wszystkie najlepsze piosenki są o miłości. Oxbow ją potwierdzają, bo w pewien pokrętny sposób miłość od zawsze jest głównym tematem tekstów Eugene’a Robinsona, wokalisty grupy. W 1988 roku, kiedy zaproponował współpracę gitarzyście Niko Wennerowi, koledze z hardcore’owej grupy Whipping Boy, wniósł do projektu opowieść o „związku, który obejmował niewierność, usiłowanie zabójstwa, rabunek, wymuszenie i uzależnienie od seksu”. Inna wersja głosi, że „Fuckfest”, debiutancki album Oxbow (wtedy jeszcze Ox Bow), to rozbudowany list pożegnalny niedoszłego samobójcy. Zresztą, jedno absolutnie nie wyklucza drugiego. W końcu Eros i Tanatos to syjamscy bracia, nie da się ich rozdzielić.


Treść to jedno, ale ta forma! Wokalista wył i wrzeszczał, lamentował i szeptał, pedał emocji dociskając do podłogi. Brzmiał, jakby przeżywał załamanie nerwowe albo jakby był opętany, ale na tyle przytomny, by samego siebie egzorcyzmować. Równie histerycznie brzmiała muzyka. Wenner grał na gitarze z punkową zajadłością i jazzową swobodą, jazgotliwie, nie stroniąc od brudów, ale słychać było, że kontroluje ten chaos. Było to i oryginalne, i na swój sposób finezyjne. Z jednej strony zrodziła ich nowa amerykańska scena punkowa, ta sama, na której prym wiedli wtedy Bad Brains, Dead Kennedys czy Black Flag, więc napieprzali jak na urodzonych hardcore’owców przystało. Tylko rozłaziło im się to, rozpadało. Cichło. Znowu wybuchało hałasem. Dysonanse, skoki dynamiki, przyspieszenia i nagłe schłodzenia temperatury – to znak rozpoznawczy Oxbow, ich metoda twórcza, w której przez lata zmieniają się proporcje, ale nie zasady. O punku już było, ale w zależności od tego, kto słucha, może usłyszeć w twórczości kwartetu z San Francisco dziedzictwo noise-rocka albo i bluesa, nieortodoksyjne przedłużenie jazzu, a nawet półdzikie, niezbadane rubieże art rocka czy alt-metalu. Jedni porównają ich do Swans, inni do Pendereckiego. Wszyscy będą mieli rację. Wszyscy będą mijać się z prawdą.

Teoretycznie weszli na rynek w najlepszym możliwym momencie. Na przełomie lat 80. i 90. ktoś sypnął piach w tryby muzycznego mainstreamu. Na pierwsze strony gazet i radiowe playlisty trafiali artyści, którzy chwilę wcześniej i jakiś czas później mogliby liczyć jedynie na publiczność złożoną z garstki lokalnych freaków. Takie grupy jak Sonic Youth, Jane’s Addiction i – oczywiście – Nirvana zyskały globalną sławę, otwierając drzwi setkom innych, mniej lub bardziej hałaśliwych i radykalnych. A jednak Oxbow, choć zadebiutowali w 1989 roku i od razu zostali zauważeni przez branżę, tłumów za sobą nie pociągnęli. Tego ładnie opakować i sprzedać się nie dało.

Oxbow Love's Holiday, Ipecac Recordings 2023Oxbow „Love’s Holiday”,
Ipecac Recordings 2023
Pokochali ich za to krytycy („Love’s Holiday” na pewno zobaczycie wysoko w podsumowaniach roku, tak jak można było zobaczyć poprzednie płyty zespołu – ale kto by się tym przejmował) i koledzy z branży. Oxbow są trochę jak kiedyś The Velvet Underground – może i nie sprzedają stosów płyt, nie grają na głównych scenach modnych festiwali, za to zachwycają i inspirują innych artystów. Ci najbardziej śmiali korzystają, zapraszając ich do współpracy. Wenner na przykład przez jakiś czas grał w postindustrialnej supergrupie God, stworzonej przez Kevina Martina (aka The Bug, swoją drogą brytyjskiego wydawcę pierwszych płyt Oxbow) i Justina K. Broadricka (Godflesh), a także w Jellyfish i Swell. Eugene Robinson nagrał całą płytę z freakami z Xiu Xiu, drugą z jazzmetalową formacją Zu, gościnnie udzielał się m.in. w nagraniach industrial-metalowego Khost. Z Chuckiem Dukowskim, byłym basistą Black Flag, ćwiczył wściekły hardcore w Black Face, ma też uboczny projekt Buñuel, nieodległy od Oxbow, ale nieco bardziej konwencjonalny.

Była też Love’s Holiday Orchestra, czyli jednorazowy eksperyment, przeprowadzony w 2007 roku na festiwalu Supersonic. Supergrupa, którą oprócz Robinsona i Wennera tworzyli m.in. Justin K. Broadrick i Stephen O’Malley z Sunn O))). Z kolei w 2018 roku na niemieckim Moers Festival, imprezie przede wszystkim jazzowej, Oxbow spotkali się na scenie z Peterem Brötzmannem. Dla amerykańskiego zespołu było to otwarcie na nieprzewidywane i nieokiełznane, dla rzeźnika z Wuppertalu – rzadka okazja, by ryk jego saksofonu ująć w struktury piosenek. Swoją drogą, to niesamowite, jak instrument Brötzmanna dialoguje z nawiedzonym śpiewem Robinsona – łatwo sprawdzić na fantastycznej płycie „An Eternal Reminder of Not Today / Live at Moers”. Wielka szkoda, że tego spotkania nie da się już powtórzyć.

Na płytach Oxbow również pojawiają się fantastyczni goście. Na „King of the Jews” była to Lydia Lunch, legenda sceny nowojorskiej, na „Serenade in Red” Marianne Faithfull, a na najnowszej płycie Kristin Hayter, znana jako Lingua Ignota. Wokalnie udzielała się w Oxbow (bo to nie był śpiew) również Kathy Acker, ikona literackiego postmodernizmu i feminizmu, ta sama, która patronowała ruchowi Riot Grrrl (pod koniec ubiegłego roku ukazało się polskie wydanie jej „Krwi i flaków w szkole średniej”, powieści, która nawet dziś, kiedy już nic nikogo nie szokuje, potrafi wprowadzić czytelnika w stan osłupienia i/lub obrzydzenia).

Skoro już o literaturze mowa, warto na chwilę zatrzymać się przy erudycyjnych tekstach Eugene’a Robinsona. Polemizuje z Biblią, cytuje filozofów, nawiązuje do pisarzy i poetów, którzy nawet nie otarli się o kanon lektur szkolnych, puszcza oko do koneserów klasyki kina. Cóż, jest wykształconym w Stanford dziennikarzem, doskonale świadomym celu i środków, nie punkowym naturszczykiem, który robi coś fajnie, ale nie ma pojęcia jak i dlaczego. To doktor Jekyll. W studiu i na scenie z Robinsona wyłazi jednak paskudny pan Hyde, osobnik prymitywny, nieobliczalny i groźny. Byłem na jednym z koncertów promujących poprzedni album grupy, czyli „Thin Black Duke” (2017), i ta metamorfoza była bardzo wyraźnie zaznaczona wizualnie. Robinson pojawił się na scenie w nienagannie skrojonym garniturze, ruchy jego były powściągliwe, gesty uprzejme, uśmiech uroczy. Kiedy muzyka gęstniała i z jego gardła dobywały się dźwięki coraz mniej cywilizowane, wokalista zaczął pozbywać się kolejnych części garderoby. Prawie nagi, imponujący muskulaturą, spocony, toczący po publiczności dzikim spojrzeniem, wyglądał na niebezpiecznego. Zresztą nie ma co się czarować: może być niebezpieczny.

Fizyczna konfrontacja wokalisty z ochotnikiem z publiczności to na koncertach Oxbow na szczęście nie norma, ale rzecz, która może się zdarzyć. Nie dlatego, że niesiony żywiołem muzyki Eugene staje się agresywny i szuka guza, ale dlatego, że na widowni czasem pojawia się chojrak, który koniecznie chce się sprawdzić i prowokuje śpiewaka aż do skutku. Za Robinsonem ciągnie się bowiem zasłużona sława wojownika – zarówno praktyka (trenował boks, karate, muay thai, zapasy i brazylijskie jiu-jitsu), jak i teoretyka. Płyty płytami, ale póki co literackim dziełem jego życia jest książka „Fight”, czyli „Walka”. Z podtytułem, który mniej więcej tłumaczy się tak: „Wszystko, co zawsze chcieliście wiedzieć o spuszczaniu wpierdolu, ale baliście się, że ktoś wam spuści wpierdol, jeśli zapytacie”. Na kartach swojej książki, ponoć w Wielkiej Brytanii niedopuszczonej do oficjalnej dystrybucji, autor analizuje walkę wręcz we wszystkich jej aspektach – od pijackich burd i kibolskich ustawek, przez sztuki walki, sportowe i telewizyjne spektakle z bijatyką w roli głównej, aż po najsłynniejsze filmowe mordobicia. Eugene, którego pierwszym idolem nie był żaden piosenkarz, ale Bruce Lee, pisze o tym wszystkim nie tylko ze znawstwem, ale i pasją, której nie da się udawać. Pisze z miłością.

No więc miłość. Po 35 latach związku nie jest już taka sama jako w euforycznym czasie zakochania. „Love’s Holiday” to też już nie jest Oxbow rozhisteryzowany, eksplodujący, miotający się we wszystkich możliwych kierunkach. Oxbow dojrzały nie jest nadpobudliwym łobuzem, który musi wdać się w bijatykę z każdym, z kim choćby na sekundę złapie kontakt wzrokowy. Jest dżentelmenem, na którego jedno skinienie takie gnojki spuszczają łomot, komu trzeba. I to w taki sposób, żeby przypadkiem posoka nie splamiła jedwabnego krawata. Dobrze podsumowują tę przemianę decyzje personalne – kiedyś korzystali z usług producenta Steve’a Albiniego, jak mało kto rozumiejącego piwniczny gitarowy hałas, od trzech płyt ich współpracownikiem jest Joe Chiccarelli, który na liście zasług ma m.in. robotę dla Eltona Johna i U2 (choć w tym przypadku ważniejsze było pewnie doświadczenie zebrane u boku Franka Zappy czy Oingo Boingo). Tak czy owak, Oxbow dzisiaj nie brzmią jak ocaleńcy po amerykańskiej hardcore’owej rewolucji, raczej jak formacja, której twórczość jest kontynuacją tego, co dali światu Captain Beefhart, Tom Waits czy Scott Walker. A nawet David Bowie, do którego przecież nawiązywali bezpośrednio w tytule poprzedniej płyty. I bynajmniej nie chodzi o to, że na „Love’s Holiday” usłyszycie akordy zapożyczone z „Ziggy’ego Stardusta” czy „Low” – chodzi o wolność. Usłyszycie tę samą wolność.