Dziecię boże
Michael Gira, fot. nrico

8 minut czytania

/ Muzyka

Dziecię boże

Maciej Bobula

Swans to nie muzyczka do tańca, do różańca bardziej może, ale jeśli już, to różańca dla ironmanów, gdzie modli się i ciągnie za sobą ciężarówkę pełną neuroz, traum i inszych nieprzyjemności – recenzja płyty „The Beggar”

Jeszcze 2 minuty czytania

„Come to me, feed on me, come to me, feed on me”, śpiewa Michael Gira w „Parasite”, pierwszym utworze z nowej płyty zatytułowanej „The Beggar”. Chwilę później dodaje: „I wonder if I’m singing what you’re thinking me to sing”, a ja poważnie zaczynam się zastanawiać, czy gość wie, co ja sobie myślę. Jakby wiedział, że do Swans zawsze przyjdę na kolanach i z lubością będę się karmił generowanym przez zespół szamańskim hałasem, w ekstazie połykał ściany dźwięku, z nie mniejszą lubością generowane przez zespół, wiadomo, najgłośniejszy na świecie (co wskazywałoby, że natura naszego związku jest wcale symbiotyczna, a nie pasożytnicza). Niemniej na wydanej w 2016 roku „The Glowing Man” formuła zaproponowana przez zespół na wspaniałych poprzedniczkach, „The Seer” z 2012 i „To Be Kind” z 2014 roku, zaczęła się powoli wyczerpywać, bo ile można znieść ciężarnych, napęczniałych od patosu, niemożebnie długich wałków, w których jedyną zmianą jest constans, tyle że coraz szybszy i głośniejszy. Na zakończenie swojej dwutygodnikowej recenzji „To Be Kind” Dariusz Dudziński pisał tak: „Mam nadzieję, że na następnej płycie Swans wybiorą się w podróż w zupełnie nowy wymiar, który obecnie jeszcze nie przychodzi nam do głowy”. Nic takiego się niestety przy okazji „The Glowing Man” nie stało. Zmiany w tym względzie nie przyniósł także nagrany w 2019 roku, już z nowym składem, „leaving meaning”, gdzie może numery są trochę krótsze (np. 12 minut zamiast 25), jest trochę delikatniej, tu i ówdzie da się nawet złapać oddech, ale rewolty stylistycznej wciąż brak, dalej pierwotna dzicz, dalej gęsto i duszno, na zapętlonym repeacie. I wprawdzie okazjonalnie wciąż serwuje się tu złoto, rzeczy wspaniałe, niedostępne byle śmiertelnikom, ale – jak wiemy z opowieści o bogach – samym złotem najeść się trudno. No i kiedy sprawą dość palącą stało się, żeby Michael zaśpiewał w końcu inaczej, żeby nie zamykał się w tych czterech ścianach dźwięku, skubany, posłuchał i z tych czterech ścian wyszedł.

Swans The Beggar, Young GodSwans, „The Beggar”, Young God 2023Gira gra we własnej lidze, na własnych zasadach, i to od ponad czterdziestu lat. Kto siedzi w historii Swans na tyle głęboko, że przeczytał biografię zespołu skompilowaną przez Nicka Soulsby’ego z wypowiedzi ludzi związanych z zespołem („Ofiara i transcendencja”, polskie tłumaczenie: Lesław Haliński, Underdog Press 2023) i/albo obejrzał prawie trzygodzinny dokument Marco Porosii „Where Does a Body End?”, szybko skuma, że ten wizjoner i radykał (a czasem straszny buc, o czym traktuje circa ćwierć książki Soulsby’ego) życie podporządkował sztuce i brnie w to z zapałem godnym, zaiste, lepszej sprawy, i skończy wówczas dopiero, kiedy jego łączność z tym światem się zerwie. Bo, co odnotowania godne, w przyszłym roku stuknie mu siedemdziesiątka, a Swans to nie Kiss ani The Rolling Stones, to nie muzyczka do tańca, do różańca bardziej może, zważywszy na jej repetytywność i zapalczywość z proweniencji religijną, ale jeśli już, to różańca dla ironmanów, gdzie modli się i ciągnie za sobą ciężarówkę pełną neuroz, traum i inszych nieprzyjemności.

Kto kiedykolwiek był na koncercie Amerykanów, ten wie, o czym mówię, to zupełnie osobna kategoria estetyczna, nieporównywalna z niczym. Kolekcjonerzy przeżyć typu skoczyć na bungee, wejść na Mount Everest, zrobić zdjęcie wulkanowi, dopisują sobie koncert Swans do swoich list rzeczy do zrobienia w życiu, nie żartuję. Sam do końca życia nie zapomnę, jak na OFF Festivalu w 2012 roku grali tak długo i niezmordowanie, aż im wyłączyli wzmacniacze, a Gira chciał się bić z obsługą techniczną (ale nie nosił w sobie urazy, bo wrócił w 2017 roku i grał przez trzy godziny). Wydawałoby się, że rzeczony wiek lidera i zbliżająca się perspektywa końca jest dla nowej płyty dość znamienna, co znajduje swoje odzwierciedlenie choćby w, być może najlepszym na całym albumie, autotematycznym, „Michael Is Done”, gdzie – oprócz tytułowych słów o tym, że już skończył – pada też przewrotne, wymelorecytowane: „Now Michael is done / Stripped bare of pretense / Soaking his sheets / While counting insects”. Jest w tym utworze trochę najntisowego vibe’u à la „White Light from the Mouth of Infinity” (reminiscencje z „Song for the Sun”), jest rozbuchana orkiestracja, aranż à la Swans, czyli wałkujemy jeden motyw, potem drugi, ale pracujący w zupełnie innych rejestrach niż na ostatnich płytach, więcej tu światła, więcej powietrza, są anielskie chórki, delikatne plamy dźwiękowe wygrywane na elektrycznej gitarze hawajskiej, wszystko narasta, po czym cichnie i wraca do bijącej w elegijne tony, jak kilka tekstów z tej płyty, melorecytacji: „When Michael is gone, some other will come / When the other has come, then Michael is done”. Trudno uwierzyć, że przyjdzie jakiś inny Michael. Ja w każdym razie innego nie chcę.

Nie chcę innego Michaela niż ten, który zaserwuje mi ponad czterdzieści minut krautrockowych odlotów jak w „The Beggar Lover (Three)” – wariacji na temat utworu tytułowego, gdzie tyle się dzieje w kwestii szumów, zlepów, ciągów, że po tygodniu słuchania płyty wciąż ich nie przetrawiłem; który w rzeczonym kawałku tytułowym spoliczkuje mnie riffem wziętym jakby z The Raveonettes, ale lepszym, bo mocniejszym i mroczniejszym; i który początkiem „Ebbing” mnie ulula w najlepszej tradycji tego kowboja kapelusznika „Americana Mike’a”, co na potrzeby „The Beggar” wziął gitarę akustyczną, reaktywował The Angels of Light, posłuchał trochę Spiritualized, napisał szkice kilku kompozycji i nagrał je pod szyldem Swans. Ulula mnie, żeby potem gwałtownie rozbudzić, bo „Ebbing”, należy dodać, kończy się typowo swansową, zapętloną ścianą dźwięku, która na żywo będzie kosić pozerów jak kombajn zboże.

Nie wszystkie z utworów na tym przeszło dwugodzinnym albumie trzymają równy poziom: taki mdławy snuj jak „Unforming” nudzi jak Nick Cave na dwóch ostatnich płytach, lekko odstają też walce oparte na miarowym rytmie i zapętlonym riffie, coś jakby utwory uciekinierzy z albumów „The Glowing Man” czy „leaving meaning”: „Paradise is Mine” i zamykające album „The Memorious”. Fakt, oba bardzo dobre utwory, Swans par excellence dekady 2010–2019, czyli panteon muzyki, choć – jak wspomniałem – panteon, który w przypadku tych utworów wydaje się dość familiarny, osłuchany, niczym niezaskakujący, czasem wręcz męczący. Co też nie musi być, oczywiście, wadą, ba, co pewnie w tej trudniej do wyobrażenia przyszłości, kiedy Swans już nie będzie, okaże się zaletą, a zespół będzie wymieniany jednym tchem w szacownym gronie tych nielicznych wspaniałych, którzy przez całą karierę nagrywali jedną płytę, choćby tak szeroko zakrojoną jak „The Beggar”, to jest zawierającą trzy różne płyty w jednej.

Na końcu filmu dokumentalnego „Where Does a Body End?” padają słowa, że ten zespół będzie już tylko rósł, i trudno się z tym nie zgodzić. Zresztą już dziś wiem na pewno, że nigdy nie było podobnego zespołu, o którym zarówno mój ojciec, jak i ja możemy powiedzieć, że był dla nas przygodą lat późnomłodzieńczych: dla niego pierwsza inkarnacja z lat 1982–1996, dla mnie ta po reaktywacji. Każda z tych odsłon zaś jedyna w swoim rodzaju. I kiedy w „Uniforming” Gira zadaje pytanie: „Just by thinking I’m here, I will soon disappear / Who cares and who knows where I’ve been or will go?”, mam ochotę mu odpowiedzieć: no jak to gdzie, Michael – na Olimp, do swoich.