Bohater (jeśli można go tak nazwać) piosenki (o ile można ją tak nazwać) „A Little God In My Hands” z najnowszego albumu Swans, istota „z gówna i krwi”, śpiewa – jeżeli śpiewem można to nazwać – „Jak ja się nazywam? Jak ja się nazywam? No tak, no tak: umysł wszechobecny”. I rzeczywiście, po ponad trzydziestu latach grania sześćdziesięciolatek Michael Gira, wraz z wybraną przez siebie orkiestrą, doszedł do punktu, w którym jego muzyka jest bytem kompletnym i samowystarczalnym. Swans mówią swoim własnym głosem, grają w całkowicie własnym stylu, a ich możliwości brzmieniowe i techniczne pozwalają im dojść do dowolnego punktu w dźwiękowym uniwersum. Sami sobie nie tylko sterem, żeglarzem, okrętem, ale i mapą, oceanem, a może nawet i planktonem.
Osiągnięcie tego stanu zajęło sporo czasu. Przez pierwszą dekadę swojego istnienia Swans budowali tożsamość przez bycie w kontekście. Byli albo bardziej radykalni od swoich rówieśników, albo stawali w opozycji do sceny, na której się znaleźli. Na pierwszych płytach grali głośniej, brutalniej i w wolniejszych tempach niż inni, w tekstach poruszając tematy, np. władzy czy pieniędzy, w sposób pozbawiony gazetowej publicystyki. Było to zaprzeczenie ówczesnego rockowego politykierstwa, brzmiące tym bardziej dobitnie i niepokojąco.
Gitarowe getto opuścili w drugiej połowie lat 80., nagrywając płyty „Greed”, „Holy Money” i zwłaszcza „Children Of God”. Ich muzyka, wzbogacona o nowe wówczas brzmienia samplerów, została osadzona w ciszy. Wciąż robili nieziemski hałas, z tym że jego podbudową nie była już rockowa tradycja, a raczej intelektualno-estetyczne poszukiwania zbieżne choćby z tym, co proponowali wtedy przedstawiciele wytwórni 4AD. Ale płyta „Children Of God” była dziełem niezwykłym jeszcze z jednego powodu. Nikt wcześniej w muzyce rockowej (może poza Leonardem Cohenem) nie odważył się tak szczerze mówić o życiu religijnym człowieka ponowoczesnego, o wzniosłych i nikczemnych wymiarach (nie)wiary – o wszystkim, co kryją najmroczniejsze zakamarki duszy „dziecka bożego”. Swans osiągają już w sztuce alienacji poziom mistrzowski: w 1989 roku pojawia się zrelaksowana, folkowa płyta „The Burning World”, nagrana chyba na złość słuchaczom oczekującym kolejnej porcji kosmicznego noise'u.
I po tym słodziutkim „fuck you”, od początku dekady lat 90. Michael Gira już tylko sobie śpiewa a muzom, płyty wydając w prowadzonej przez siebie wytwórni Young God Records. Szyld Swans powędrował na pewien czas do szafy, a Gira przez ponad dekadę obwieszczał „Swans are dead”, wychwalał akompaniujący mu wówczas zespół Akron/Family. W 2010 roku Łabędzie niespodziewanie się reaktywują (jeszcze w 2006 roku Gira zarzekał się, że jest to absolutnie niemożliwe). Na nagranej wtedy dość krótkiej płycie „My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky” panował, o dziwo, nastrój bardzo pesymistyczny. O dziwo, bo przecież to był nowy początek dla zespołu, a tu niemal w każdej piosence powtarzała się, wyrażana na różne sposoby, tęsknota za transcendencją, tłumiona świadomością, że owo przejście na wyższy poziom jest niemożliwe.
Nie poddając się kreowanemu przez siebie apokaliptycznemu nastrojowi, Swansi wzięli się do pracy właściwie bezustannej. Reżim tras po całym świecie (Polskę zdążyli odwiedzić od 2010 roku cztery razy, choć zagrali tylko trzykrotnie – odwołano koncert w Gdańsku w 2011 roku - wystąpią znowu jesienią, na festiwalu Unsound w Krakowie), albumów koncertowych i nowych nagrań zmienił tę kapelę w dwunastoręką maszynę. Dwupłytowy album „The Seer” sprzed dwóch lat był czymś w rodzaju pola walki starego z nowym: kompozycji poczętych przez Girę na gitarze akustycznej z utworami wykuwanymi przez cały zespół i z całej siły.
Swans „To Be Kind”, Young God Records 2014I teraz, w maju 2014 roku, te dwie opowieści – o twórcy uciekającym od ludzi i bohaterze szukającym siebie po wszystkich wymiarach – zdołały się spotkać w punkcie zero, w pierwszej sekundzie nowego albumu Swans, „To Be Kind”, czyli „być dobrym”. Od samego początku wszystko jest tu, przepraszam za określenie, piekielnie logiczne, choć na pierwszy rzut ucha wydaje się, że tą szaloną muzyką rządzi wyłącznie logika snu. „Screen Shot” to wyliczenie warunków brzegowych potrzebnych, żeby po prostu zaistnieć. Zaczyna się od pojedynczych sylab: „Love, child, reach, rise (...) Sun, come, sky, tar / Mouth, sand, teeth, tongue (…) No pain, no death, no fear, no hate / No time, no now, no suffering” i wreszcie puenta: „Kochać, teraz! Oddychać, teraz! Tutaj! Teraz! Tutaj! Teraz!”. Ten bohater, w przeciwieństwie do metafizycznego włóczęgi z poprzednich płyt, już wie, po co żyć. Utwór numer 2, dedykowany bluesmanowi Howlin' Wolfowi „Just A Little Boy”: „Śpię w brzuchu kobiety / śpię w brzuchu mężczyzny / śpię w brzuchu rytmu / śpię w brzuchu miłości (…) jestem małym chłopcem / nie jestem człowiekiem / potrzebuję miłości”. Wspomniany na początku „A Little God In My Hands”, grany jednocześnie w dur i w moll, opisuje spojrzenie o perspektywie, której nie ogranicza już nic: „w oczach słońce, w dłoniach błoto / śmierdzisz miłością, o wszechświecie / zawsze święty, zawsze głodny”.
„Toussaint L'Ouverture” to chyba najbardziej polityczna piosenka w całym dorobku Swans. Jej tytułowy bohater to postać autentyczna, haitański odpowiednik Tadeusza Kościuszki, który niósł swojemu ludowi – po francusku – „Wolność! Równość! Braterstwo!”. Tuż obok, na Dominikanie, miał jednak Hiszpanów ze swoimi katolickimi obsesjami – „Krew Boga! Syn Boga! Miłość Boża!”. Szaleństwo sięga szczytu w „She Loves Us!”, gdzie w jedno się stapiają seks, religia i poniżenie. Gira oprowadzał nas już kiedyś po tych kręgach piekła w utworze „Sex God Sex” na płycie „Children Of God”, z tym że teraz faktycznie następuje katastrofa i to zarówno w wymiarze kosmicznym, jak i jednostkowym. Dwie kolejne pieśni, „Kirsten Supine” i „Oxygen”, powstały z inspiracji odpowiednio „Melancholią” Larsa Von Triera i atakiem astmy, którego Gira kiedyś doświadczył.
Czy to już koniec? Jeśli idzie o ten nędzny padół, to tak, ale nasz bohater ma to wszystko gdzieś. Dwa ostatnie utwory, „Nathalie Neal” i „To Be Kind”, to ekstatyczne hymny miłości, życia, dobra i sztuki. Zatoczyliśmy koło, podkreślone jeszcze przez symetryczną konstrukcję muzyczną albumu. To samo o życiu i świecie wiedział ten nienarodzony chłopiec, „jeszcze-nie-człowiek” z początku płyty. To ten instynkt dobra go ocalił, miłość, która poprzedza świadomość. Jeszcze jedno: z bohaterem utożsamić się może każdy z nas. Jest anonimowy, bezosobowy, a jego mowa jest prosta. Całą tę opowieść (może poza „Kirsten Supine”) złożył z króciutkich, urywanych prawie-zdań.
Fragmentaryczność, lakoniczność tekstów aż kłuje w oczy w zestawieniu z rozmachem, wręcz gigantomanią muzyki Swans. Nieprzypadkowo na początku użyłem słowa „orkiestra”, a nie „zespół”, choć to tylko sześć osób plus zaproszeni goście. Zakres brzmieniowy ich gry, dynamika, dbałość o detale – wszystko to więcej ma wspólnego ze światem muzyki poważnej niż tak zwanego klasycznego rocka. Chyba pora przeprosić się z takimi staromodnymi określeniami jak concept album czy, o zgrozo, rock symfoniczny. Jest to bez cienia wątpliwości na wskroś nowoczesna muzyka rockowa. Jednak, jak to już często w przypadku Swans było, na tyle osobna, że nie ma do czego jej porównać. Jeśli jest jakieś podobieństwo do ostatnich płyt innego genialnego odszczepieńca, Scotta Walkera, to tylko brzmieniowe, bo sztuczny, prawie operowy ton Walkera nie ma wiele wspólnego z organiczną tkanką muzyki tworzonej i przetwarzanej przez cały sekstet.
Muzycy Swans to nie tylko multiinstrumentaliści, ale i współkompozytorzy połowy utworów na albumie. Ostateczny kształt gwałtownego i transowego „She Loves Us”, psychodelicznego „Bring The Sun/Toussaint L'Ouverture”, czy przepięknego utworu tytułowego wykuwali podczas niezliczonych wykonań na żywo. W efekcie słucha się tych nagrań jak w hipnozie. O ich przebiegu formalnym nie decyduje żaden zamysł, a jedynie przepływ energii dziejący się w czasie rzeczywistym. Te długie numery, utrzymane przeważnie w stylistyce medytacyjnego hałasu, zestawione są z bardziej jednoznacznymi utworami sygnowanymi przez samego Girę, z rytmem na pierwszym planie – drażniącym, repetytywnym jak w „Screen Shot”, ociężale funkowym w „A Little God In My Hands” czy prostym i katartycznym w „Nathalie Neal”. Ten ostatni utwór na dowolnej płycie Swans z lat 90. byłby największym hitem.
Trudno wskazać utwór słabszy od innych, trudno też wyróżnić jakiś pojedynczy najjaśniejszy punkt albumu. Wszystkie dotychczasowe elementy stylu Swans – drony, hałas, tropy folkowe czy elektroniczne – są na „To Be Kind” obecne. Mam nadzieję, że na następnej płycie Swans wybiorą się w podróż w zupełnie nowy wymiar, który obecnie jeszcze nie przychodzi nam do głowy.