Czas bohaterów i frustratów
„Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”, reż. Hubert Sauper, mat. prasowe

Czas bohaterów i frustratów

Jakub Socha

Sauper, autor nagrodzonego Grand Prix filmu „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”, nigdy nie zdradza się ze swoimi przekonaniami. Zachowuje się jak naiwniak – i ta taktyka działa. W niedzielę zakończyła się 11. edycja Planete+ Doc Film Festival

Jeszcze 2 minuty czytania

Żeby nakręcić „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”, Hubert Sauper wybudował w przydomowym garażu samolot, nie jakiegoś airlinera, tylko drobną awionetkę. Pojazd potrzebny mu był po to, by bez skrępowania i bez nadmiernego rzucania się w oczy podróżować po Sudanie Południowym, najmłodszym państwie świata, powstałym 9 lipca 2011 roku. Urodzony w Austrii filmowiec, autor słynnego „Koszmaru Darwina”, który za swój najnowszy dokument otrzymał Grad Prix podczas tegorocznej edycji Planete+ Doc Film Festival, porusza się po dziwnej afrykańskiej szachownicy jak goniec, przeskakując przeszkody i momentalnie zmieniając klimat.

Jesteśmy w kręgu sprzeczności, odbijamy się od ściany do ściany. Po jednej stronie nowi biali kolonizatorzy, którzy pluskają się w czyściutkim basenie i opalają w cieniu, na wygodnych leżakach. Po drugiej – sudańscy żołnierze, broczący krwią, zabijający się w bratobójczej walce. Sauper co jakiś czas zadaje spotykanym ludziom pytanie: z jakieś planety pochodzisz? Rzeczywiście, trudno uwierzyć, że nie jesteśmy w kosmosie albo na jakiejś odległej, trudnej do ogarnięcia planecie, gdzie dzieją się dziwne rzeczy: znajdziemy tu George’a Clooneya, który przybywa z pomocą; chińskich robotników, którzy po godzinach oglądają „Star Treka”; chrześcijan z USA, którzy rozdają solarne, gadające Biblie, a Sudan planują zamienić w Nowy Teksas; Hillary Clinton, która przekonuje, że jej rząd wyciągnął konsekwencje ze zbrodni kolonializmu i już teraz będzie grzeczny. Znajdziemy tu też Saudyjczyków, w większości zdesperowanych i zabiedzonych, przyglądających się bezsilnie, jak światowe mocarstwa drenują ich kraj i wykupują ich ziemię za bezcen.

Sauper często zaznacza swoją obecność, pojawia się przed kamerą, zabiera głos, nigdy jednak nie zdradza się ze swoimi przekonaniami, nie wydaje sądów. Zachowuje się jak naiwniak, który wszystkiemu się dziwi i wszystko bierze za dobrą monetę. Ta taktyka działa – ludzie wpuszczają go wszędzie, mówią z nim na każdy temat i nawet nie zdają sobie sprawy ze swoich kompromitacji. Łatwość w nawiązywaniu kontaktów i umiejętność syntetycznego myślenia – która sprawia, że całość nie rozpada się na ciąg surrealistycznych etiud, a staje się kompleksowym studium na temat neokolonializmu – przesądzają o wyjątkowości jego dokumentu.

„Sól tej ziemi”, reż. Ferida Pacha

Choć doceniam „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”, dla mnie filmem festiwalu była bezsprzecznie „Sól tej ziemi” Faridy Pachy. To rzecz staroświecka i klasyczna, żaden esej, żadne gadające głowy czy emanacja osobowości filmowca, który z wszelkich sił wpycha swoje ego w kadr. Pacha po prostu obserwuje, a że jest cierpliwa, udaje jej się dotknąć czegoś zupełnie niezwykłego. Jej bohaterami są członkowie hinduskiej rodziny, która na pustyni Kutch w Indiach wydobywa sól. Patrzymy, jak powstaje coś z niczego. Najpierw przyjeżdżają na miejsce, w wyładowanej po brzegi przyczepie wiozą swój dobytek – pościel, garnki, radio tranzystorowe i mąkę. Potem zaczynają się kolejne zadania: wygrzebywanie z gliniastej ziemi pompy, rur i wszystkiego tego, co będzie potrzebne do wydobycia; wyznaczanie działek, z których będzie się zbierać sól; formowanie okalających ich wałów i zalewanie działek wodą; mozolne udeptywanie gleby; wreszcie zbiórka bielutkich kulek soli, ładowanie ich na ciężarówkę handlarza, zwijanie sprzętu, wrzucanie go powrotem do dołu i odjazd. Jest tu wszystko – bohaterstwo słabo opłacanych pracowników; praca, która w „Soli ziemi” staje się czynnością niemalże religijną; cykliczność życia, ukazana jednak nie jako źródło depresji i odrętwienia, ale spokoju. Ten spokój zjawia się w krajobrazie, składają się na niego prawie wyłącznie ciągnące się w nieskończoność połacie spękanej, wysuszonej ziemi i wiszące nad nią niebo, z którego leje się żar.

11. Planete+ Doc Film Festival to jedna z tych imprez, które trudno zwyczajnie ogarnąć. Dużo sekcji, jeszcze więcej filmów – na dodatek różnorodnych tematycznie – wszystko to sprawia, że nie da się narysować syntetycznego obrazu festiwalu. Dla mnie tegoroczne Planete+ było kolejnymi lekcjami ciemności, niekończącym się korowodem obrazów świata, w którym wszystko idzie nie tak, zmierza ku przepaści. Ale przez ten smolisty pejzaż nie raz i nie dwa przedzierają się ci, którzy nie poddają się fali rozpaczy. O bohaterskich filmowcach i bohaterach klasy robotniczej już było, trzeba teraz wspomnieć o tych, którzy otwarcie przeciwstawiają się światu i dążą do jego przeobrażenia.

„Podejrzany: Ai Weiwei” Andreasa Johnsena i „W głównych rolach: białoruscy wichrzyciele” Madeleine Sackler to nie są wybitne dokumenty – oba filmy przypominają raczej porządne reportaże telewizyjne, jednak nie do końca można to potraktować jako zarzut. Siłą Planete+ Doc Film Festival jest przede wszystkim to, że daje dostęp do miejsc i osób, które rzadko pojawiają się w obiegu medialnym, a jeśli już, to zaledwie przez chwilę, by zaraz zginąć w płynącej nieprzerwanie rzece newsów. Prezentowane na festiwalu filmy pokazują, że nie zawsze musi chodzić o styl, że kulejąca albo w niewielkim stopniu wyrafinowana forma nie przeszkadza – czasami wręcz zapomina się o niej, gdy zamiast tego dostaje się dostęp do czyjejś magnetyzującej osobowości.

„Podejrzany: Ai Weiwei”, reż. Andreas Johnsen

Johnsen w swoim filmie ogranicza się do chodzenia z kamerą za swoim bohaterem, i to wystarcza, bo Ai Weiwei sam może nasycić ekran intensywnością. Obserwujemy go od momentu wyjścia z więzienia i zamknięcia w areszcie domowym. Obserwujemy działania artysty, który robi wszystko, żeby zagrać na nosie chińskiej władzy, konsekwentnie upominającego się o swoje prawa i natychmiastowo przekuwającego swoje doświadczenie w sztukę, która czasami przybiera kształt zwykłej popielniczki pełnej petów, zostawionych przez śledzących go rządowych agentów. Obserwujemy wreszcie mikrokosmos Weiweia, ludzi, którymi się otacza – ironicznych, inteligentnych, zdeterminowanych, jakże różnych od tych, których ogląda się w dokumentach o Chinach, swoistą elitę.

Choć pewnie im by się to nie spodobało, elitą są też skromni, szlachetni członkowie Wolnego Teatru z Mińska, wystawiający swoje spektakle poza oficjalnym obiegiem, w małym, zniszczonym domku jednorodzinnym, w którym widownia siedzi na ławkach z desek podtrzymywanych przez szare pustaki. Od razu w oczy rzuca się ich świadomość i determinacja, by mówić prawdę o Białorusi. Sackler dokumentuje ich burzliwe losy – uczestnictwo w demonstracjach antyrządowych, tworzenie kolejnych spektakli, które są odpowiedzią na wydarzenia na Białorusi, ucieczkę za granicę przed represjami i próbę odnalezienia się w nowym świecie, która od razu staje się próbą zainteresowania tego świata dramatyczną sytuacją w ich ojczyźnie. Robią to oczywiście poprzez sztukę.

Co łączy Johnsena i Sackler? Chyba najbardziej właśnie to przekonanie, że sztuka, choćby nie przynosiła kokosów, jest niezbędna do życia, oraz przeświadczenie, że trzeba umieć nią świat zainteresować – Weiwei i białoruscy artyści bardzo świadomie wykorzystują zainteresowanie nierzadko zblazowanych mediów, by dotrzeć ze swoim przekazem.

„C.K.O.D. 2 – Plan ewakuacji”, reż. Piotr Szczepański

Na tle tych przeróżnych bojowników, ludzi, którzy zwyczajnie przerastają swój świat, bardzo ciekawie (charakterystycznie?) wypadli reprezentanci Polski, bohaterowie „C.K.O.D. 2 – Plan ewakuacji” Piotra Szczepańskiego, jednego z najbardziej wyczekiwanych filmów festiwalu. Dziesięć lat temu Szczepański nakręcił „Generację C.K.O.D.”, chropowaty, energetyczny i zarazem smutny dokument o członkach łódzkiej kapeli, którzy na fali ogłoszonego w prasie przez Kubę Wandachowicza pokoleniowego manifestu, zaczynali muzyczną karierę. Dziś z tej kariery nie ma nic, i to nie tylko dlatego, że zespół nie tak dawno, jeszcze przed premierą filmu, postanowił się rozwiązać. Tego zespołu nie było już na długo przedtem. Jest więc jeszcze smutniej. Jest ledwo zauważalny ruch, powodowany siłą inercji, kilka żałosnych koncertów, podczas których muzycy grają dla nikogo; płyty, których nikt nie kupuje; kilkanaście prób, na których nikomu się nie chce; jakaś wódka, jakaś polska pizza; godziny spędzone w busie, niekończące się rozmowy o tym, że pieniędzy jest mało, i wieczne pretensje.   

Jasne, w pierwszej części było już tego sporo: małostkowości, egoizmu, kłótni w piaskownicy. Tym razem dochodzi jednak jeszcze kryzys przemysłu fonograficznego, choroby, znudzenie sobą, przeczucie, że lepiej to już było, i coś tak mało rockowego, jak zbliżająca się czterdziestka. Szczepański ma jeden patent na ten film – chce, żeby zdjęcia były ładniejsze, poza tym chyba utożsamia się ze swoimi bohaterami – choć też niby chciałby, ale właściwie niekoniecznie. Przez tę niemoc film się rozłazi i potęguje ową niechęć, która leje się z ekranu. 

Szczepański próbuje złapać widza na wędkę, rzucając mu Polskę w postaci przynęty i wmawiając, że to niby jej wina. Może i jej, ale akurat film świadczy o czymś zgoła odmiennym – ten dół wykopała nie Polska, ale C.K.O.D., grupka wiecznie obrażonych na wszystkich, tylko nie na siebie, inteligentnych, choć mało sympatycznych chłopców. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.