Ludzie listy piszą – piszą do Kościoła, w sprawie księdza Preynata. Pierwszy jest Alexandre, ojciec, katolik, dziś finansista, kiedyś harcerz. Ten niespotykanie spokojny człowiek pewnego dnia odkrywa, że ksiądz, który skrzywdził go w dzieciństwie, nadal pracuje z dziećmi. Wystosowuje więc grzeczne pismo do kurii, kuria mu na to pismo grzecznie odpowiada. Korespondencja jest kontynuowana, choć Kościół po mistrzowsku ją przeciąga, a całą sprawę sprytnie kieruje na manowce. W końcu, po wielu prośbach zostaje zaaranżowane spotkanie między Alexandrem a złym księdzem, któremu przysłuchuje się kościelna mediatorka, bliska współpracowniczka kardynała, siwa, dystyngowana pani. W trakcie spotkania Preynat się do wszystkiego przyznaje. Po spotkaniu zostaje odmówiona modlitwa. Strony rozchodzą się do swoich domów. I nic się nie zmienia. Alexander zostaje z niczym, Kościół tymczasem uważa, że jest po wszystkim.
Pokazana w „Klerze” Smarzowskiego kościelna machina, która do perfekcji opanowała sztukę zarządzania kryzysem, przypominała bulteriera. U Ozona przypomina pudla. Ale wcale nie jest mniej skuteczna. Francja-elegancja – tu sprawy załatwia się w satynowych rękawiczkach. Przy zasłoniętej kurtynie. Zwodząc ofiary swoją pozorowaną empatią, wystudiowaną miną, dyskretnym gestem solidarności. Odwołując się do wspólnej troski o dobro Kościoła. Ważąc i cedząc słowa – głowa francuskiego Kościoła przeprowadza leksykalny rozkład słowa „pedofilia”, żeby wykazać, że z perspektywy Pisma Świętego jest ono dość niefortunne, w końcu Bóg też kochał dzieci. I proponuje ofierze uczestnictwo w krótkiej szaradzie, której celem jest znalezienie neutralnego synonimu. Scena godna Buñuela.
Zastosowana w filmie formuła epistolarna od razu uruchamia skojarzenia z „Niebezpiecznymi związkami”, klasyczną francuską książką Choderlosa de Laclosa: duch markizy de Merteuil i wicehrabiego de Velomont, cynicznych kochanków, dworskich graczy, nie umarł, tylko odrodził się w Kościele. Ozon nie jest jednak tym, który by się zapowietrzył od tego odkrycia. Nie ulega mu, tylko pokazuje archaiczność i schyłkowość pewnego stylu. Kościół jest tu skazany na porażkę, choć może jeszcze nie teraz. Z niedowierzaniem obserwuje się przebieg tej walki. Gdy skrzywdzeni przez księdza Preynata mężczyźni dowiadują się, że nie są sami, zakładają stowarzyszenie Wyzwolone Słowo, grupę nacisku na Kościół. Układają cały plan kampanii medialnej, odpalają stronę internetową, na której publikowane są kolejne świadectwa ofiar, zbierają się po domach, żeby ustalić dalszą strategię. Nie mają żadnych kompleksów. Podczas jednego z takich spotkań ktoś rzuca pomysł, żeby wynająć samolot z pilotem, który za pomocą specjalnego dymu narysuje nad siedzibą kardynała wielkiego penisa. Przez dobry moment grupa rozważa ten pomysł.
Podczas innego spotkania, już po winie i kolacji, ktoś proponuje: to co, kawę wypijemy w salonie? Życie u Ozona się nie zatrzymuje, są traumy, jest sprawa, ale wszystko inne toczy się dalej, dla niektórych z ofiar sprawa po pewnym czasie wydaje się zbyt angażująca, więc postanawiają się wycofać i na przykład zadbać o związek. Tak, związek, większość pokazanych w „Dzięki Bogu” mężczyzn żyje w związkach, niektórzy mają dzieci, większość ma ciekawą pracę i dużo kasy. W zasadzie tylko jeden z nich żyje na marginesie – bez pracy, w toksycznym związku, zmaga się z agresją i epilepsją. Dla niego walka staje się wręcz sensem życia. Co charakterystyczne, to właśnie on jako jedyny eksponuje swoje ciało, opowiada o deformacji penisa, która miała być skutkiem wykorzystywania przez księdza. Gdy rzuca na kawiarniany stół jego powiększone zdjęcia, jego prawniczka z zawstydzenia nie wie, gdzie się podziać. Nie ona jedna – w tym filmie za każdym razem, gdy tylko ktoś chce zmienić język na bardziej dosadny, dostaje po łapach. Czy musisz używać tych słów? – słyszą ofiary od innych ludzi, najczęściej swoich rodziców.
„Dzięki Bogu”, reż. F. Ozon. Francja 2019, w kinach od 20 września 2019Wyczuwalna jest przepaść międzypokoleniowa, to nie jest jednak tak, że rodzice w „Dzięki Bogu” zmówili się, żeby zepsuć życie swoim dzieciom. Nie raz i nie dwa powracają tu opowieści o tym, że gdy trzeba było, reagowali i chronili je przed drapieżnikiem. Zawsze jednak czynili to z lękiem, niegotowi na konfrontację z faktami i z samym Kościołem. Teraz, gdy ich dorosłe dzieci wracają do dawnych wydarzeń i pytają: dlaczego?, nie potrafią im odpowiedzieć, albo nie chcą. Czują się niekomfortowo, rozmawiając o emocjach, niektóre sformułowania nie mogą im przejść przez gardło, ale równocześnie widać, że na tym polu piłka ciągle jest w grze, wszyscy zmieniają pozycje, starają się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Tak samo zresztą jak ich dzieci, dziś dorośli mężczyźni, przekraczają barierę wstydu w opowiadaniu o swojej krzywdzie i uczący się, jak współpracować w grupie bez podpierania się klasycznymi samczymi zagraniami, które mają służyć do jej cementowania. Te próby przełamywania własnych ograniczeń, choć przecież nie bardzo spektakularne, wyglądają naprawdę imponująco.
Z perspektywy Polski w filmie „Dzięki Bogu” przebija chyba jeszcze wyraźniej tamtejszy rozdział między państwem a Kościołem. Gdy Alexandre ponosi klęskę, próbując na własną rękę wypracować z Kościołem zmianę jego polityki, odwołuje się właśnie do państwa, które jego skargi nie lekceważy i puszcza w ruch sprawdzoną machinę. Oczywiście trudno porównywać Kościół polski do tego francuskiego. Ten Ozonowy przypomina raczej ekskluzywny klub, bycie w nim wiąże się z pewnym statusem i stylem życia, pozwala pewnie też zawędrować wyżej na drabinie społecznej – znów: trudno tu sobie wyobrazić scenę podobną do tej z „Kleru”, gdzie wierni rzucają się w pościg za księdzem pedofilem i zaganiają go na grzęzawisko. Ale to właśnie w tym filmie pada pytanie, którego jakoś nie słyszy się w Polsce: czy mając świadomość tego, jak Kościół postępował z pedofilią, wierzysz ciągle w Boga? U nas są to kwestie całkowicie rozłączne, z Bogiem każdy radzi sobie we własnym zakresie, z Kościołem większość chce po prostu dobrze żyć, trochę jak z sąsiadem. I może to właśnie też ta schizofrenia, a nie tylko brak rozdziału między państwem a Kościołem, sprawia, że pewne zmiany zachodzą u nas tak wolno.