Jazdy i jazdeczki

7 minut czytania

/ Film

Jazdy i jazdeczki

Jakub Socha

W „Krainie wielkiego nieba” Paul Dano pokazuje drobne tąpnięcia, małe eksplozje i większe implozje, które są solą mieszczańskiego życia, rzeczywistość, która nie dorasta do marzeń, ludzi, którzy nie dorastają do rzeczywistości

Jeszcze 2 minuty czytania

Dużo się ostatnio zgania na rodziców, w zasadzie wszystko, co złe, to przez nich. Nie przytulił, gdy zdarłem kolano na ślizgawce, dlatego dzisiaj jestem niedobodźcowany. Nie pochwaliła mojego wypracowania o bengalskim tygrysie, więc porzuciłem marzenie o zostaniu drugim Tołstojem. Nie akceptowali moich związków – i co? I dziś jestem sam. „To może taki wierszyk” Larkina to wspaniały tekst i poręczny, ale nie może wszystkiego wyjaśniać. No chyba że akurat wyjaśnia.

Oglądając „Krainę wielkiego nieba” Paula Dano, trudno się opędzić od myśli, że nastoletni Joe wpadł jak śliwka w kompot, że dzieciństwo między matką (młotem) a ojcem (kowadłem) nieodwracalnie wykręci jego przyszłe życie. Że młot i kowadło mu to życie właśnie popisowo masakrują. Choć uczciwie trzeba przyznać, że bez użycia standardowych kinowych narzędzi – żadna nahajka ani pas nie idą w ruch, syn nie musi swoim rodzicom wyciągać strzykawki z żył ani holować ich nad ranem z nocnego baru lub rynsztoka.

Jeanette i jej mąż Jerry urządzają po prostu swoje jazdy i jazdeczki. Ścierają się o strategie na życie, próbują na sobie coś wymuszać, choć średnio im to idzie, bo każde z nich uparte jest jak osioł i biegnie za czymś innym. To rozminięcie kończy się jednak nie kłótnią, tylko ucieczką. Ojciec – który kiedyś myślał, że będzie zawodowym golfistą, ale szybko zdał sobie sprawę, że jednak nie będzie, więc nie można powiedzieć, by przesadnie bujał w obłokach –  chciałby czegoś od życia. Czego? Chyba nie wie, dlatego wozi swoją atomową rodzinę po całych Stanach od miasta do miasta w nadziei, że się dowie. Tym razem postanawia założyć mundur strażaka i włączyć się w gaszenie pożarów, które niebezpiecznie zbliżają się do miasteczka. Żona uważa, że szuka guza z głupoty albo próżności, ale równie dobrze można pomyśleć, że facet jest tak zrozpaczony, że podświadomie próbuje się zabić.

Ojciec odchodzi i znika, a film dopiero wtedy się rozkręca. Teraz, gdy on ruszył w drogę, ona nie zamierza odgrywać Penelopy. Po pierwsze dlatego, że z Jerry'ego żaden Odyseusz, a poza tym jesteśmy w Ameryce, na chwilę przed wyborem Johna F. Kennedy'ego na prezydenta, wybudowaniem muru berlińskiego i wystrzeleniem Jurija Gagarina na orbitę okołoziemską. Wielkie zmiany dopiero zbliżają się, ale już widać, że wypracowane nie tak dawno wzorce przestają działać, a american dream jest nie dla każdego. Małe miasteczko w Montanie, do którego przeprowadza się Jeanette z synem, wygląda jak z obrazów Hoppera – puste ulice, samotni mężczyźni podpierający mury, zasmucona kobieta wymachująca rękami w basenie i próbująca się równocześnie uśmiechać, sypialnia biznesmena, gdzie w górnej szufladzie szafki przy łóżku leży pojedyncza prezerwatywa, a w szafie – proteza ortopedyczna, pamiątka po niedawnej wojnie.

Warren Miller, bo tak się nazywa biznesmen, próbuje uwieść Jeanette, którą poznał na kursie pływania, ta z kolei próbuje odnaleźć się na nowo w życiu, więc przyjmuje od niego zaproszenie na kolację, ale w ramach wyrzutu sumienia zabiera ze sobą syna – którego czasami traktuje jak piąte koło u wozu, innym razem jak kolegę, jeszcze innym razem jak adoratora, najrzadziej właśnie chyba jako syna. Gdy syn z kochankiem zostaną sami, ten drugi opowie temu pierwszemu historię swojego niezwykłego lotu. Otóż pewnego razu, gdy wzniósł się własnym samolotem w przestworza, zorientował się, że otacza go hufiec dzikich gęsi, które uformowały klucz w kształcie litery „v”, postanowił więc wyłączyć silniki, by nie przeszkadzać w ich podróży. W zamian przeżył coś na kształt epifanii. „Gdy tak leciałem, wszystko inne przestało mieć znaczenie, stało się nieistotne” – mówi inwalida wojenny do półsieroty, który prawdopodobnie myśli sobie: „Facet gada jak potłuczony”. Piękna scena, jakby z Carvera. Może trochę z Wellsa Towera, a trochę z Richarda Yatesa. W każdym razie godna najlepszych, tych, którzy potrafili uchwycić nie tylko nerwicę amerykańskiej klasy średniej, rozpacz przemieści, ale także nieukierunkowaną tęsknotę za czymś niematerialnym. Wykorzenienie ze świata, oferującego niewiele ponad akumulację i konsumpcję – za mało, żeby tak naprawdę w niego uwierzyć.

„Krainie wielkiego nieba” Paul Dano„Kraina wielkiego nieba”, reż. Paul Dano. USA 2018, w kinach od 7 grudnia 2018 W swojej adaptacji powieści „Wildlife” Richarda Forda Paul Dano pokazuje drobne tąpnięcia, małe eksplozje i dużo większe implozje, które są solą mieszczańskiego życia, rzeczywistość, która nie dorasta do marzeń, ludzi, którzy nie dorastają do rzeczywistości. Miotają się, przez chwilę gonią za swoim, szybko się poddają, za jakiś czas znowu się zrywają i znowu spadają na ziemię. To duża sztuka umieć opowiedzieć to drżenie bez popadania w histerię i melodramatyczny banał, złapać falujące emocje wtedy, gdy te zaledwie pulsują. Filmem rządzi strategia ukracania: niedokończonych gestów, odroczonych kłótni, więcej jest tu pauz między dialogami niż artykułowania żądań i złorzeczeń, więcej wpatrywania się w pastelowe ściany niż ujeżdżania burzy.

Na „dzikie życie” – tak trzeba by literalnie przetłumaczyć amerykański tytuł – dorosłych bohaterów patrzymy z perspektywy ich syna. Nie jest to żaden Holden Caulfield, tylko miły, zamknięty w sobie chłopiec, który nie przepada za footballem amerykańskim. Chłopiec, który nie zawsze ma dostęp do pełnego obrazu, który wiele ze świata dorosłych nie rozumie, choć może całkiem dobrze go przeczuwa, dlatego nie stroi żadnych fochów, gdy widzi kątem oka, jak jego matka obłapia się z obcym facetem.

Niedawno w rozmowie z Michałem Nogasiem Javier Marías opowiadał, że z premedytacją przenosi akcję swoich powieści w przeszłość, bo dzięki temu może się pozbyć technologicznego śmietnika, w którym pomieszkują dzisiaj ludzie. W „Krainie wielkiego nieba” nie ma szumu, gra tylko radio, popkultura nie wdarła się jeszcze do głów bohaterów, nie przemodelowała ich doszczętnie. Dano dzięki temu może zrobić miejsce dla aktorów – ci się rewanżują: całość zagrana jest oszczędnie, ale z rzadko spotykaną intensywnością. Reżyser świetnie umie zagospodarować tę pustkę, w żaden sposób go ona nie krępuje, traktuje ją po prostu jak otwartą przestrzeń. Wisi nad nią tylko „wielkie niebo” zasnute przez ogień i dym.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).