„Sztuka narracyjna jest martwa” – ogłasza Pier Paolo Pasolini w najnowszym filmie Abla Ferrary. Ferrara przytakuje swojemu bohaterowi. „Pasolini” nie jest klasyczną biografią, Amerykanin ucieka od plotek i sentymentów, nie kopie w archiwach rodzinnych i kronikach policyjnych, nie podpytuje psychoanalityków, kochanków, przyjaciół, przeciwników i kaznodziejów; nie przeprowadza śledztwa, które miałoby wyjawić, kim tak naprawdę był autor „Włóczykija”. Zamiast tego kręci coś na kształ sylwy, pachworkowa struktura mieści sceny z niezrealizowanych filmów Włocha i te, które udało mu się jeszcze za życia nakręcić. Są sceny z jego wieczorów spędzanych z matką, są sceny z montażowni. Wywiady, które przeprowadzają z nim dziennikarze i wywiady, które on przeprowadza z młodymi chłopcami z przedmieść. Jednym słowem – dużo pomysłów, szkoda tylko, że tak naprawdę żaden z nich nie jest dobry. Fascynujące życie Pasoliniego, tej „«bomby» wędrującej po pustyni”, jak określił go włoski krytyk, Serafino Murri, zostało tu dziwnie pomniejszone.
To pomniejszenie nie musiało być czymś złym – zrobiono z Pasoliniego popkulturowego idola, czytanie jego tekstów i oglądanie filmów zastąpiła legenda, której centralnym elementem jest bestialski mord na artyście dokonany przez niejakiego Giuseppe Pelosiego, chłopaka z przemieść Rzymu, opisywany jako „pełna poświęcenia komunia, w której wzięła udział «wybrana ofiara» będąca zarazem «dzikim ojcem» swego młodego i nieświadomego sprawcy”. Ferrara chciał zdjąć go z postumentu i to rzeczywiście się udało. Co pozostaje w pamięci po seansie „Pasoliniego”, to te kilka scen, w których Pasolini zamawia jedzenie, wita się z właścicielem knajpy, siedzi nad gazetą. W tej zwyczajności chciałoby się jednak zobaczyć więcej życia. Zamiast życia otrzymujemy wystudiowane, zatrzymane kadry. Patrzymy na nie, a szczególnie na pyszniące się przedmioty z epoki. I czekamy na ponury koniec – całość zamyka się w obrębie ostatnich dwóch dni z życia Pasoliniego, więc siłą rzeczy koniec wisi nad nami.
„Pasolini”, reż. Abel Ferrara.
Francja, Belgia, Włochy 2014, w kinach od 1 kwietnia 2016Brakuje tu Włoch, a to z Włoch wyrastała cała twórczość Pasoliniego, z tamtejszej sztuki, tamtejszego języka, z tamtejszych układów polityczno-towarzyskich. W „Pasolinim” mówi się w większości po angielsku, co może i dałoby się przełknąć, gdyby Ferrara znalazł inny sposób, żeby wejść w lokalny kontekst i dotknąć spraw tak różnych jak: triumf faszyzmu i klęska komunistyczego projektu, dewastacja lokalnej kultury, degeneracja i samotność młodych, pochód kapitalizmu, który przemodelowuje całe struktury społeczne. Pasolini w swoich tekstach pisał o tym wszystkim, kłócąc się równocześnie na prawo i lewo. Podważał zdroworozsądkowe mądrości, lamentował nad upadkiem swojego kraju, bił w burżujów i równocześnie przyznawał, że sam do nich należy. Był kimś pełnym gorączki i pełnym sprzeczności; nieustająco pochylonym nad maszyną do pisania i nieustająco wchodzącym w kolizję ze światem. W filmie nie ma ani gorączki, ani sprzeczności, choć mówi się tu o piekle, które nieubłaganie się zbliża. Jest jedynie samotność bohatera, który nie daje się pochwycić.
Całość jest statyczna, przykryta melancholijną patyną. I przede wszystkim bezpieczna, miejscami nawet pocieszna, jak w wątku z Epifanio, bohaterem niezrealizowanego scenariusza Pasoliniego, w którego wciela się Ninetto Davoli, jeden z ulubionych aktorów Włocha. Epifanio idzie za nową gwiazdą betlejemską przez atrapę Włoch, przez atrapę orgii, by ostatecznie wylądować w wygenerowanym komputerowo niebie. Nie tak myślał Pasolini o zbawieniu, nie na taki portret zasługiwał – i nie tego można się było spodziewać po Ferrarze, jednym z niewielu amerykańskich filmowców, który nigdy nie szedł na niczyjej smyczy. Zabrakło nie tyle funduszy – choć że i ich zabrakło widać po ubogiej inscenizacji gołym okiem – ile rozmachu intelektualnego i odwagi mówienia głośno, zamiast szeptem. W „Pasolinim” myśli zastąpiły zaklęcia w stylu: „Poznanie jest iluzją” albo „Koniec nie istnieje”. Oczywiście, Willem Dafoe w rogowych okularach wygląda prawie jak Pasolini. Oczywiście, to fantastyczny aktor, ale nawet taki aktor musi mieć coś do zagrania, a tu nie ma. I może stąd ta melancholia na jego twarzy, podszyta pewnie świadomością, że występuje w projekcie, który nie wie, dokąd zmierza. W gruncie rzeczy błahym i nieistotnym.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.