Kilkukrotnie w „Wielkim pięknie” powraca melancholijny wiersz o miejscu, do którego nie można już wrócić, napisany przez XVIII-wiecznego szkockiego poetę – Roberta Burnsa. Wiersz, w tłumaczeniu Adama Pajgerta, zaczyna się od słów: „Me serce jest w górach. Me serce nie tu!”. Paolo Sorrentino wmontowuje go w ścieżkę dźwiękową pod postacią pieśni. Śpiewa ją Else Torp, na organach gra Christopher Bowers-Broadbent, muzykę napisał Arvo Pärt. Film w żadnej mierze nie opowiada ani o alpinistach, ani o górach.
Pieśń pojawia się w różnych okolicznościach. Po raz pierwszy – gdy Jep Gamberdella, główny bohater filmu, wychyla się ze swojego rzymskiego tarasu, wznoszącego się tuż nad Koloseum, i spogląda na ogród, po którym beztrosko biegają siostry zakonne i dzieci. Po raz drugi – podczas przyjęcia u słynnego kolekcjonera sztuki współczesnej, typowego pozera, a dokładnie w momencie, gdy jeden z artystów, modelowy pajac, niczym wytrawny cyrkowiec rzuca nożami w białe, malarskie płótno, które po części przysłania żywego modela. Słychać ją zawsze przez krótką chwilę, szybko wchodzą z butami inne, najczęściej płaskie dźwięki, ale to właśnie ona zapada w pamięć i doskonale określa kształt tego pięknego filmu – filmu, jakiego właściwie dzisiaj już się nie spotyka, zagarniającego tak wiele, rozpiętego między sprzecznościami, przemieszczającego się bez większego trudu wśród nowożytnych konwulsji, balansującego między wzniosłością i tandetą, rozpaczą i radością, szukającego czegoś, co traktuje się już raczej tylko ironicznie, czegoś, czego raczej się nie szuka.
Kamera zagląda i sięga, gdzie chce, wzrok Sorrentina biegnie w różne strony. Odwraca się w przeszłość, poddaje się fantazjom. Odrywa się od głównego bohatera, żeby przez moment popatrzeć na żurawie, które przysiadły na tarasie Jepa i skubią resztki z jego stołu, albo na młodych studentów, którzy nie mogą przestać się całować. W „Wielkim pięknie” sufit w sypialni głównego bohatera faluje jak morze, risotto najlepiej smakuje po odgrzewaniu, żyjąca święta siada do stołu z napalonym handlarzem zabawek, rzymskie zabytki wydają się tam samo smutne jak rzymski klub go-go. Autor „Boskiego” tasuje emocje, bawi się skalą, wywyższa rzeczy niby nieistotne i banalne, te większe pomniejsza. Sceny kończą się niespodziewanie, Włoch porzuca je bez większego żalu, przeskakuje dalej, kamera – w tym charakterystycznym dla jego kina chwycie – najeżdża na kolejną postać; opowieść, zasilana przez wyobraźnię, biegnie dalej.
Jesteśmy w stolicy Włoch, mieście zabytków i królestwie botoksu, w którym kolejne iniekcje robią z ludzi coraz smutniejsze potwory. Rzym Sorrentina jest miejscem, w którym każdy próbuje się zaprezentować, miastem orgietek, bankietów, przyjęć, gali i wernisaży, miastem dziwnie wyludnionym. Wydaje się, że kręci się ono już tylko dzięki turystom, że zamieszkują je wyłącznie duchy, duchowne i świeckie elity oraz ci, którzy muszą im wszystkim usługiwać. Jep, autor napisanej czterdzieści lat temu jednej książki, którą wychwalał sam Alberto Moravia, dziś znudzony dziennikarz wpływowego magazynu, porusza się między kolejnymi salonami jak po własnych pokojach. Ludzie pozdrawiają go na każdym kroku, kobiety patrzą na niego z fascynacją, a mężczyźni nawet nie z zazdrością, ale z dumą. Właśnie skończył 65 lat, nie żeby to była jakaś granica, żeby ta data niosła ze sobą jakieś poważne konsekwencje, może jednak coś w tym jest, skoro ten król życia zaczyna nagle uskarżać się na życie i opowiadać, że najwyższy czas, by usiąść do drugiej książki.
Jep wcale z wiekiem nie zmądrzał, Jep – delikatnie grany przez Tony’ego Servillo – wygląda jak ktoś, kto już dawno wszystko wie i wszystko przeżył. On po prostu zaczyna się bać, że życie w Wiecznym Mieście nie uchroni go przed śmiercią, a ta ostatnio atakuje go z każdej strony, choć przy całej tej kalejdoskopowej strukturze „Wielkiego piękna” można w ogóle tego nie zauważyć. Nagle zaczyna płakać, nagle niektóre słowa – zupełnie przypadkowe, jak te, które mówi do niego jakaś nieznajoma dziewczynka („Jesteś nikim”), niektóre dzieła sztuki (wystawa zdjęć człowieka, który przez całe życie codziennie robił jedno zdjęcie swojej twarzy), niektóre obrazy z przeszłości (wspomnienie o pierwszej miłości) – wyrzucają go z formy. Są to jednak tylko epizody, a nie kulminacje, po chwili Jep znów zanurza się w swoim życiu, bo wie, że innego mieć nie będzie. I tylko czasem, między jednym konwencjonalnym gestem a drugim, mówi „sprawdzam”, jak w scenie, w której ośmiesza bajkę swojej przyjaciółki, marksistowskiej pisarki, pracującej na co dzień przy jakimś włoskim reality show, która mieszka w domu z dwoma basenami i próbuje wmówić mu, że wiedzie szcześliwe, pożyteczne i bogate życie. Zaraz jednak przyznaje, że on tak naprawdę niewiele się od niej różni. Mówi pojednawczo, że zarówno jemu, jak i jej, zostały jedynie spotkania z przyjaciółmi, z których każdy udaje, że jest kimś, kim nie jest, i trochę śmiechu, bo to najlepsze proszki na trawiącą ich rozpacz. Ten śmiech zjawia się w filmie w dość niespodziewany sposób, zawsze jakoś naturalnie, choćby pod postacią surowego kardynała, któremu oczy zapalają się jak małemu chłopcu na wieść, że zaraz zobaczy dzikiego skunksa.
„Wielkie piękno”, reż. Paolo Sorrentino.
Francja, Włochy 2013,
w kinach od 7 lutego 2014 W jednym ze swoich monologów Jep przyznaje, że przez całe życie szukał wielkiego piękna i że nigdy go nie znalazł. Mówi, że to poszukiwanie skończy się śmiercią. Ameryki nie odkrywa, ale mówi również, że przed śmiercią jest jeszcze życie, ukryte pod zwykłą gadaniną i jazgotem, życie, w którym są emocje, strach, nędza, rozpacz i właśnie piękno. W kinie Sorrentina, który przyznaje się do pokrewieństwa ze swoim bohaterem, zaludnionym przez całą masę dziwaków, odklejonych od świata, ale równocześnie trzymających się go z całych sił, zaskakująco wyraźnie odbijają się te słowa. „Wielkie piękno”, najambitniejszy i najlepszy film Włocha, opowiada o miazdze, jazgocie, którym ludzie próbują się ogłuszyć, o imprezie zmierzającej donikąd, i blasku – którym może być wszystko – pojawiającym się niespodziewanie, na krótko, ale tak intensywnie, że trudno o nim zapomnieć i tego życia się wyrzec.
*
W pierwszej scenie „Wielkiego piękna” widzimy japońskiego turystę, który robi zdjęcie Rzymowi. Nagle dopada go syndrom Stendhala – pada na widok piękna. Film Sorrentina może nie wywoła takich reakcji, ale z pewnością rehabilituje tę wstydliwą kategorię piękna, z którą nie bardzo wiadomo, co zrobić. Jep by powiedział, że to wszystko tylko trik. Jeśli tak, to naprawdę mistrzowski.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.