Krajobraz po bitwie. Miasteczko jak z westernu, chociaż leży na północnym wybrzeżu Krety. Słońce dopiero się wznosi. Główna ulica jest pusta – stoi przy niej jedynie zaparkowany skuter – i tonie w śmieciach. Puste butelki, plastikowe kubki, torby po czipsach, folia, w którą zawinięty był kebab, papierowe pudełko, gdzie jeszcze kilka godzin temu leżał stos frytek. Pamiątki konsumpcji, powidoki wczorajszej imprezy. Za chwilę zacznie się następna. Dni świstaka – poranny klin, pierwsza fajka, komórka w rękę, muzyczka, taras, a potem na basen, gdzie wzbiera fala turystów. Są wśród nich Tara, Sky i Em – młode Brytyjki, przyjaciółki, wychowane w tym samym mieście. Dziewczyny niedawno zdały końcowe egzaminy w szkole średniej. Wyników jeszcze nie ma, ale już zaczęły świętować. Choć równocześnie może być tak, że niekończąca się impreza ma odsunąć stres związany z tym, jak się wypadło, co będzie dalej.
„How to Have Sex”, reż. Molly Manning Walker. Wielka Brytania 2023, w kinach od listopada 2023Po basenie jest drzemka, po drzemce przychodzi noc i zaczyna się prawdziwa impreza. Wiaderko wódki, potem kontrolny spaw i kolejne wiaderko, które wieńczy przybicie gwoździa. Trochę to wszystko przypomina najgorsze polskie wesela – najpierw niezdrowe zawody w piciu, potem trudne do strawienia zabawy oczepinowe, tylko że skierowane do dzieciaków. Nakręcani przez nadpobudliwych kaowców, poddani presji tłumu, młodzi wskakują na scenę, by wziąć udział w wyścigu o to, który pierwszy będzie miał erekcję, która jest mistrzynią fellatio. Reżyserka „How to Have Sex”, Molly Manning Walker, patrzy na „podobne” praktyki surowym okiem, ale jej wzrok nie zatrzymuje się jedynie na smutnych obrazkach. W jednej z sekwencji Tara zaplątuje się w krąg trochę starszych od niej imprezowiczów. I okazuje się, że wszystko może być inaczej. Zamiast zalotów nagrzanych byczków – zabawy w kręgach; zamiast ręki w majtkach – przytulanie i głaski; zamiast nieprzyjemnego seksu na plaży – radosne układy choreograficzne w basenie; a potem sen w słońcu na rozgrzanym dmuchanym materacu.
Tytuł nie kłamie. Tematem „How to Have Sex” nie są ani imprezy, ani wakacje, tylko seks na wakacjach, a właściwie presja seksu. Tara, która ma jeszcze to doświadczenie przed sobą, żyje w przeświadczeniu, że już najwyższy czas. Wszyscy dookoła niej zachowują się tak, jakby w tym temacie byli co najmniej tak doświadczeni jak Casanova, chociaż widać, że to nieprawda. Tara jednak tego nie widzi. Manning Walker potrafi pokazać nieporadność młodych i skutki ich zderzenia ze światem delikatnie, bez kreowania sensacji. Omija szerokim łukiem koleiny kina inicjacyjnego, a gdy już w nie wchodzi, to najczęściej znajduje pomysł, jak przekroczyć banał. I tak relacja z Badgerem, chłopakiem delikatnym i lubiącym się śmiać, z tatuażem czerwonych ust za uchem, funkcjonująca tu w kontrapunkcie do tej, którą Tara ma z bucowatym Paddym, swoje spełnienie znajduje w wspólnym piciu herbaty.
Kolorowe pasaże przez ośrodek turystyczny nie są tu celem, i nie jest ich wcale tak dużo. Manning Walker, która do tej pory pracowała jako autorka zdjęć i ma na swoim koncie chociażby film „Georgie ma się dobrze” (Karolina Kościńska pisała o nim niedawno w Dwutygodniku), nie zamienia swojego debiutu w etiudę operatorską. Zamiast za dobrymi kadrami idzie za emocjami swoich młodych bohaterów. Nie tworzy sztywnych opozycji i sztucznych sojuszy – relacja między przyjaciółkami co chwilę się zmienia, empatia sąsiaduje tutaj z zawiścią, solidarność z egoizmem. Woda, wizualny refren filmu, stanowi tutaj poręczną metaforę płynnego przenikania się ekscytacji i zagubienia, podniecenia i rozczarowania, upływu czasu. W słynnym opowiadaniu „Pływak” Johna Cheevera bohater postanawia wrócić do domu wpław, pokonując kolejne baseny w rezydencjach swoich sąsiadów. Na początku pewnie pokonuje kraulem kolejne metry, czuje się świetnie, jak młody bóg, ale im bliżej mety, tym słabiej macha rękami, zmienia styl na nieporadnego pieska. Nagle jest stary, a dom, do którego zmierzał, stoi pusty. Manning Walker nie sugeruje, że życie Tary też skończy się nieuchronnym rozczarowaniem. Tymczasową metę wyznacza póki co proste zdanie: „We got this”, które jedna przyjaciółka kieruje do drugiej. Chwilę późnej dziewczyny już pędzą korytarzem do samolotu, który zabierze je do domu.
„How to Have Sex”, reż. Molly Manning Walker
W „Napoleonie”, nowym filmie Ridleya Scotta, takich pobojowisk jak to z „How to Have Sex” są tysiące, każde usłane jest stosami ludzkich ciał. Płonie Moskwa, wybuchają wierzchołki piramid, toną angielskie okręty, rozstrzelani paryżanie wykrwawiają się na bruku. Film kończy wyliczenie, ilu ludzi zginęło pod dowództwem Napoleona, przy czym nie pojawiają się jednak liczby zabitych przeciwników, którzy przecież też mieli swoich generałów prowadzących ich na śmierć. To tylko jeden z wielu przestrzelonych pomysłów Scotta, który już teraz odgraża się, że dopiero gdy film pojawi się na platformie streamingowej w pełnej, czteroipółgodzinnej wersji, zaświeci pełnym blaskiem. Jeśli w trzy godziny nie udało mu się opowiedzieć ciekawej historii, to i kolejne półtorej raczej tego nie zmieni. Tymczasem dostaliśmy kilka scen bitewnych poprzedzielanych scenami bardziej statycznymi. Scott biegnie przez historię: od stracenia Marii Antoniny aż po śmierć Napoleona na Wyspie Świętej Heleny, gdzie cesarz chełpi się przed dziećmi, że to on podpalił Moskwę, chociaż my już wiemy, że to nieprawda.
Napoleona gra Joaquin Phoenix. Aktor ponoć nie chciał żadnych komputerowych efektów na swojej twarzy i sylwetce, dlatego też jego Napoleon przez te kilka dekad wygląda tak samo, no może z czasem włosy mu się trochę przerzedzają. Napoleon to Phoenix, a właściwie wypadkowa postaci, w które ostatnio się wcielał: trochę Joker, a trochę Bo. Przez cały czas wydaje się spięty. Jedno ramię ciut wyżej, nogi szeroko rozstawione, klatka piersiowa pochylona do przodu, chód z pięty. Oczy rozbiegane, a chwilę potem świdrujące. Oto neurotyk przekonany o swojej wielkości, z kompleksem złego urodzenia, dręczony przez kobiety i bojący się kobiet. Gdy atakuje twierdzę w Tulonie, cały jest we krwi. Pocisk z moździerza trafia w konia, na którym galopuje na Anglików i wysadza go z siodła, ale nie gasi jego zapału. Już po chwili wspina się po drabinie na umocnienia. A po zwycięskiej walce odnajduje swojego konia, wkłada dłoń w jego rozszarpane ciało, wyjmuje zabójczą kulę i mówi do swojego brata: „Wyślij do matki”.
Sama matka zjawia się późno, nie jest za bardzo rozmowna, ale pojawia się w ważnym momencie, gdy Napoleon musi podjąć decyzję, co zrobić z żoną Józefiną, która nie może zajść w ciążę. Józefina to silna kobieta, rewolucyjny terror zabrał jej męża, a ją samą zamknął w więzieniu. Na wolności jest od niedawna, samotnie wychowuje dzieci. Napoleon, którego znaczenie polityczne wyraźnie rośnie, jest dla niej wyborem strategicznym, prowadzi z nim masochistyczną zabawę. Te gierki jak z „Niebezpiecznych związków” to najlepsze fragmenty, ale równocześnie jakby z innego filmu. Scott nie ma cierpliwości, żeby eksplorować tę relację, szybko się nudzi i wsiada na koń. I już jest pod Austerlitz, już jest pod Waterloo. Walki są oczywiście widowiskowe i równocześnie nudne.
„Napoleon”, reż. Ridley Scott, USA 2023, w kinach od listopada 2023Kamery latają nad polem walki, są nawet w lodowatej wodzie, do której wpadają uciekający żołnierze, ale – jak słusznie zauważył kolega Michał – inaczej niż chociażby w takim „Szeregowcu Ryanie”, nie ma tu zwyczajnie postaci, za którymi moglibyśmy iść. Scott traktuje walczących jak mięso armatnie, woli się koncentrować na tych, którzy wypuszczają do boju kolejne oddziały. W tym zrobionym za miliony filmie reżyser nie potrafi równie przekonująco pokazać klęski marszu na Rosję, jak zrobił to w „Pojedynku”, swoim skromnym debiucie. Tamten film operował szczegółem i klimatem. Scott, zawsze bardziej czuły na obraz niż słowo, inspirował się przy „Pojedynku” malarstwem Willema van Aelsta, Cornelisa Kicka, Caspara Friedricha, Antoine’a-Jeana Grosa. Przy okazji „Napoleona” mówi się w zasadzie tylko o tym, że Scott odtworzył słynny bombastyczny obraz Jacques’a-Louisa Davida pod tytułem „Koronacja Napoleona”.
Gdy Napoleon dociera pod piramidy, każe otworzyć sarkofag z leżącym w nim faraonem, po czym wpatruje się w niego z zaciekawieniem, kładzie na mumii nawet swoją czapkę, by wzmóc efekt lustrzanego odbicia. W przewrocie 18 brumaire’a Napoleon potyka się o własne nogi, uciekając przez politykami, którzy chcą go rozszarpać. Gdy zamyka drzwi za wściekłym tłumem, udaje mu się z bratem zainscenizować sprytną scenkę, która sprawia, że żołnierze stają po jego stronie, a on zyskuje niemal niepodzielną władzę. W tych fragmentach walka na miny miesza się z „Ministerstwem dziwnych kroków”. Dostajemy cesarza w tonacji buffo. Błazna, który nie tyle wyrasta ze świata, ile unosi się nad jego powierzchnią. Scott mówi za Szekspirem, że życie to sen idioty, który nic nie znaczy. W „Napoleonie” deklaracja ta brzmi jak unik, jak zwykły banał.