Dzisiaj reżyserzy wolą raczej bawić się w piekielne wizje, w których prym wiodą roboty, tyrani, jakaś totalitarna partia albo nieznający się na żartach zakon. W kinie królują antyutopie: masakry, ciemności, światy na dzień przed apokalipsą, o krok od przepaści. Czy jednak ich popularność jest owocem braku złudzeń i świadomości tego, do czego w przeszłości prowadziły utopie? Czy może stoi za nimi chłodna kalkulacja, przeświadczenie, że straszenie sprzedaje się dużo lepiej niż szklane domy? Sądząc po poziomie większości tego typu produkcji, chyba trzeba powiedzieć, że to drugie.
Ang Lee, idąc za słowami Ciorana, który pisał, że „społeczeństwu, które nie potrafi wytworzyć utopii i się jej poświęcić, grozi skleroza i ruina”, staje przez chwile po stronie szklanych domów, czym po raz kolejny dowodzi, że jest twórcą-outsiderem, który idzie swoją drogą, niespecjalnie przejmując się powszechnymi pasjami i lękami. W swoim najnowszym filmie przypomina czasy, w których wierzono, że szczęście jest obietnicą, która może zostać spełniona. Lee powraca do utopii, którą próbowano wprowadzić w życie nie dalej jak czterdzieści lat temu, chyba najsłynniejszej, a zarazem jednej z ostatnich utopii drugiej połowy XX wieku. Co ją znamionowało, gdzie leżała i kto w niej żył? Czy były to jakieś plemiona, budujące swój raj na marginesie świata? Jakieś światy, w których inteligentne świnie wyręczały ludzi w uprawie ziemi? A może krainy, w których żyją tylko hermafrodyci? No niestety, u Lee nie znajdziemy tego typu ekstrawagancji, od których wręcz mienią się najważniejsze teksty utopijne. Tu w centrum świata nie stoi żadna sekta, żadna organizacja, tylko ruch społeczny, ruch, który dzisiaj jest już tylko obiektem żartów i kpin, ruch hipisów.
„Zdobyć Woodstock”, jak nietrudno się domyśleć, opowiada o słynnym festiwalu muzycznym, który odbył się w sierpniu 1969 roku, mniej więcej w tym samym czasie, gdy Neil Amstrong stawiał swoje pierwsze kroki na księżycu, a amerykańscy żołnierze ginęli w Wietnamie, tyle że opowiada o nim trochę inaczej. U Lee nie ma wielkiej sceny, świateł jupiterów, Carlosa Santany, Joan Baez, Joe Cockera, Janis Joplin, ani Hendrixa. Nie ma nawet wielkiego tłumu przed sceną, choć jego energia jest w filmie cały czas wyczuwalna. Tak naprawdę przez cały czas jesteśmy poza widowiskiem, poza spektaklem. Jeśli poza spektaklem, to w takim razie gdzie? Miejsce jest może mało spektakularne, ale ma swój klimat: jesteśmy w motelu-ruderze państwa Tiberów, dwójki starych dziwaków i bankrutów. Ona – despotka, choleryczka, paranoiczka, chodzi jak nakręcona i bez przerwy wietrzy wszędzie spisek antyżydowski; jemu nawet nie chce się tego słuchać, chodzi z głową spuszczoną, przygarbiony, gada do siebie. Właśnie przyjechał do nich ich syn Eliot. Eliot przez ostatnie lata mieszkał w Green Village, gdzie żył życiem bohemy i malował obrazy, ale postanowił rzucić to wszystko i wrócić do domu, by pomóc rodzicom wyjść z finansowej zapaści. Początkowo nie idzie mu najlepiej, matka pacyfikuje go bez najmniejszego wysiłku. Eliot wpada jednak na pomysł: postanawia zaprosić do siebie organizatorów dużego festiwalu muzycznego, którzy właśnie stracili pozwolenie na zorganizowanie go w pobliskim miasteczku. Ci szybko godzą się na jego propozycję, co więcej, w upadającym motelu Tiberów instalują swoje centrum dowodzenia. Zaczyna się budowanie sceny, infrastruktury, zaczynają przyjeżdżać festiwalowi goście, ludzie w niczym niepodobni do mieszkańców miasteczka, wolni, zadowoleni, pogodni. Piją, tańczą, kochają się w krzakach, palą trawę, są szczęśliwi i swoim szczęściem zarażają innych, zarówno stetryczałych Tiberów, krewkiego policjanta, który przyjechał na Woodstock, by stłuc kilku kudłatych, wreszcie samego Eliota, chłopca uprzejmego, ale zablokowanego, ukrywającego przed rodzicami, że jest gejem.
Ten cały karnawał miłości i wolności, podczas którego jednoczą się ze sobą weterani z Wietnamu, transwestyci, stare dziadki i zahukani młodzieńcy, pokazuje Lee w zupełnie przedziwny sposób. Nie ma tu ani sentymentalizmu, ani epifanii, ani tyrad o nowym wspaniałym świecie. Do głosu dochodzi bezpretensjonalność, beztroska, pod którą pulsuje przekonanie, że tak można i że to wcale nie jest jakiś jednorazowy cud, który się już nie powtórzy.
„Zdobyć Woodstock”, reż. Ang Lee.
USA 2009, na DVD od 24 czerwca 2010Struktura filmu jest precyzyjna, ale luźna. Wszystkie elementy funkcjonują tu na równych prawach, postacie nie walczą o to, która z nich ma być główną, drugi plan jest równie ważny, jak ten pierwszy, dygresja jest raz główną akcją, a główna akcja nieraz dygresją. Dzięki tym wszystkim zabiegom, pozornie tylko technicznym, udało się Lee coś, co w kinie jest potwornie trudne do uchwycenia: pokazać wspólnotę. Właśnie wspólnotę, a nie tłum, zbiorowisko, publikę. Pokazać ludzi, którzy bezinteresownie garną się do siebie, szukają bliskości, ludzi wolnych od dogmatów, bloków dyskursywnych, stereotypów, którzy nie męczą się ze sobą, nie myślą tylko o sobie, którzy żyją dla innych.
W bajkę się jednak Lee nie bawi, pewnie dlatego, że wie o rzeczach, o których jego bohaterowie dowiedzą się dopiero za jakiś czas. Film kończy się w momencie, gdy część z ludzi, która przyjechała na Woodstock, szykuje się już do drogi na kolejny koncert. Ten koncert odbędzie się w Altamont i skończy się spektaklem przemocy i masakrą. Będzie to koniec marzeń, które jeszcze niedawno można było urzeczywistnić. Urzeczywistnić się ich nie da, a to z prostego powodu: nad obietnicą szczęścia zawsze wisi cień nieuchronnego zła.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.