Do festiwalu w Gdyni trzeba się zdystansować, nie można od niego za wiele wymagać, ani za wiele się po nim spodziewać, bo potem zwyczajnie jest przykro i wrzody, a poza tym pretensje, których nie ma specjalnie do kogo zaadresować. Trzeba się zdystansować, żeby zbyć milczeniem zażenowanie, które człowieka dopada, gdy ogląda niektóre filmy, albo gdy – zaraz po uroczystym pokazie odrestaurowanego i skróconego „Potopu” Jerzego Hoffmana – wpada na ustawioną przed Hotelem Gdynia szopkę, w której to przebrani w kontusze rodacy biją się na szable, co stara się uwiecznić na płótnie sobowtór Jana Matejki. Trzeba się zdystansować i przestać się zastanawiać nad logiką, która stała za selekcją filmów do Konkursu Głównego, i decyzją, by do nowej sekcji, nazwanej szumnie „Inne spojrzenie”, zaprosić jedynie cztery tytuły, spośród których tylko jeden jest rzeczywiście jakoś inny. Trzeba się zdystansować i po prostu płynąć, woda może nie jest ani wielka, ani czysta, ale i w niej da się wyłowić perłę.
„Sąsiady” to był chyba jedyny film w Konkursie Głównym, z którego ludzie wychodzili, trzaskając drzwiami, a także jeden z niewielu, które wyjechały z Gdyni bez żadnej nagrody. A bezsprzecznie należały mu się Złote Lwy. Zrealizował go ortodoks i heretyk, czarna owca polskiego kina – Grzegorz Królikiewicz. Dla większości środowiska jest budzącym postrach wariatem, z którym nigdy wiadomo, co zrobić, wypchnięto go więc na margines i skazano na długoletnie milczenie.
Ciekawe, że zupełnie inny los spotkał Lecha Majewskiego, kolejnego odszczepieńca naszej kinematografii. Majewski, będąc odszczepieńcem, pozostaje jednak równocześnie artystą dworskim, budującym swoje katedry ze słowników symboli i prawdziwych pomników kultury europejskiej, dlatego realizuje film za filmem. Jego „Onirica – Psie Pole”, pokazywana w Konkursie Głównym, jest konsekwentna i ekscentryczna, ale jest też piramidą kiczu, stworzoną przez megalomana, przekonanego, że uda mu się w obrębie jednego obrazu połączyć katastrofę pod Smoleńskiem, powódź w Europie Środkowej w 2010 roku i wypadek samochodowy, w którym zginęli najbliżsi głównego bohatera filmu, humanisty, w ramach żałoby zatrudniającego się w roli sprzedawcy w centrum handlowym. W postaci kleju występują tu kolejno: „Boska komedia” słuchana w oryginale na audiobooku; zastęp białych gołębi; chłop, który próbuje zaorać wołami płytki ceramiczne w supermarkecie; wirujące pod sufitem nagie ciała; ubrana w bikini, za to pozbawiona moralności hostessa, która kusi z ekranu wybitnego smakosza kultury.
„Onirica – Psie Pole”, reż. Lech Majewski
„Onirica”, choć zagarnia rzeczywiste wydarzenia i traumy, samą rzeczywistość nieznośnie spłaszcza, wynika to pewnie w dużej mierze z tego, że Majewski nie jest nią wcale zainteresowany. Poprzedni film reżysera, a właściwie jego fragment, można było w zeszłym roku zobaczyć w Wenecji na ekranie telewizora, umieszczonego w oknie jednej z galerii. Gdy zobaczyłem go tam – w miejscu zawłaszczonym przez turystów, zapisanym przez pisarzy, pozbawionym życia, sztucznym – serce podpowiedziało mi, że nigdzie nie byłoby mu tak dobrze. Postuluję, żeby „Oniriki – Psiego Pola” nie wywozić aż tak daleko, będzie jej zdecydowanie lepiej na Wawelu.
Wróćmy jednak do Grzegorza Królkiewicza, ten, w odróżnieniu od Majewskiego, nie nakręcił filmu o swojej duszy, która jest duszą artysty i dlatego właśnie jest taka ładna i taka głęboka. Bohaterami Królikiewicza są polscy wykluczeni, ci, którzy nikogo w tym kraju specjalnie nie interesują, co można było zresztą doskonale zaobserwować w Gdyni.
„Sąsiady”, oparte na prozie Adriana Markowskiego, opowiadają o mieszkańcach łódzkich famuł. Żyją w zagrzybionych, wilgotnych ruderach, wśród tłustych cerat, udających obrusy, i meblościanek, udających meble. Zabijają czas na podwórkach; krążą po zabłoconych uliczkach; wpatrują się w okna; ustawiają się w kolejce do sklepów, w których dawno skończył się towar. Świat stanął na głowie, i to się raczej nie zmieni. Trudno w niego uwierzyć. Wielkanoc jest Wigilią, Wigilia Wielkanocą; świnia mieszka w wannie; telewizor nadaje jedynie biały szum; duch męża nawiedza żonę; inna żona liczy na to, że zdobędzie szacunek sąsiadów, gdy zobaczą, jak bije ją mąż; szalony wynalazca dobrowolnie razi się prądem; upokorzony inteligent zamienia się w królika; ludzie wysypują na siebie węgiel z wiader, a potem skupują dziurawe worki z cukrem, szykując się na koniec świata. Jest jeszcze szalony bard, śpiewający piosenkę o ptaku, któremu do nogi przywiązano złotą rybkę. Bard przekonuje ptaka, że warto żyć, choćby nawet to życie było życiem w klatce.
W wywiadzie rzece, przeprowadzonym z Królikiewiczem przez Piotra Mareckiego i Piotra Kletowskiego, reżyser opowiada o strategii „unieważniania realności świata, by urealnić ludzi”. „Sąsiady” są doskonałym przykładem tej metody. Konstruowana przez Królikiewicza dziwność i niezwykłość służą temu, by wyrwać się z klisz kina społecznego. Nie o diagnozę tu bowiem chodzi, choć jest w filmie kapitalna sekwencja, która pokazuje, jak system zawłaszcza najbiedniejszych, zamieniając ich w kukiełkowe symbole nieszczęścia – najlepiej by było, gdyby zostały umieszczone w skansenach. Nie chodzi o oddanie godności tym ludziom, bo kimże jest reżyser, żeby akurat on miał im tę godność przywracać. Założenie jest proste: przedstawić tych ludzi w całej ich złożoności.
Królikiewicz pokazuje udręczenie i desperację wykluczonych, biedę, w której żyją, ale także przemoc, i to, że, będąc poniżonymi, sami poniżają innych. Paleta sytuacji, emocji i gestów jest szeroka, wszystkie wytwarzają nową jakość, która sprawia, że w tych ludziach, którzy często stoją na skraju szaleństwa, nie potrafią komunikować się ze światem, pozbawieni są samoświadomości, dostrzegamy coś prawdziwego: „instynkt, serce, trafność gestu”.
Królikiewicz umieszcza w swoim najnowszym filmie coś na kształt synekdochy. To powracający obraz szczeliny między dwiema famułami, przez którą uparcie próbuje przecisnąć się słońce, a wraz z nią kamera Krzysztofa Ptaka, autora zdjęć do „Sąsiadów”. Na granicy widzialności, tam gdzie nikt nie zagląda, dzieją się rzeczy niezwykłe: bohaterowie, choć napierają na nich zimne ściany i wydaje się, że za chwilę zmiażdżą im kości, próbują przez szczelinę wspiąć się do nieba, przenieść kubeł z węglem, albo po prostu schować się w niej przed światem. Fantastyczny motyw, jeden z wielu, jakie można zobaczyć w tym filmie: hipnotycznych, pozbawionych zwyczajowej fabuły, opowiedzianych przy użyciu awangardowych środków wyrazu, rozegranych w rytmie niewesołych ballad, które śpiewa Marek Dyjak.
Zamiast nagrodzić odważny, oryginalny film Królikiewcza, jury postawiło na tradycyjnych „Bogów” Łukasza Palkowskiego, biografię Zbigniewa Religi, a właściwie opowieść o tym, jak Religa doprowadził w Polsce do pierwszego udanego zabiegu przeszczepienia serca.
Palkowskiemu też mogło się udać. Miał bohatera: upartego, niepozbawionego słabości, który jednak potrafi poświęcić wszystko, nawet tak cenny w kraju nad Wisłą święty spokój, by dotrzeć do celu. Scenarzysta zarysował ciekawy konflikt, który przebiega na linii młodzi lekarze vs. starzy, i dopisał kilka scen, w których PRL nie jest jedynie wysmarowanym smołą dołem. Rekwizytorzy i kostiumografowie wyposażyli zaś bohaterów w przedmioty, które pomagają widzowi zabrać się z nimi w tę podróż do przeszłości. Tych wszystkich atutów ostatecznie nie udało się Palkowskiemu przekuć w sukces, a jedynie w poczciwe kino: słabo zainscenizowane, grzęznące w banałach, miejscami trudne do zaakceptowania.
Pomijam już tego nieszczęsnego misia, otrzymanego od małej dziewczynki, który zostaje włożony przez reżysera Relidze do szafki, żeby w kluczowej scenie pluszak chwycił jego, a wraz z nim nas, za serce. Trudno mi jednak pominąć tę łaskę, która nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak spada na kardiochirurga pod postacią genialnego pomysłu w momencie, gdy w swoich eksperymentach dochodzi do ściany. Albo potraktowaną lekceważąco postać żony, która rozpływa się w powietrzu, by zjawić się nagle w końcówce, czy wreszcie chorobę alkoholową przyszłego ministra zdrowia, z której wychodzi on tak zwyczajnie, jakby wychodził z kąpieli.
„Bogowie”, reż. Łukasz Palkowski
Palkowski zbyt często przeskakuje nad problemami, zbyt pretekstowo traktuje relacje międzyludzkie. Ostatecznie, mimo że pojawia się tu kilka samochodowych wyścigów z czasem, jest to film statyczny, pozbawiony energii. Zbyt prosty, by traktować go poważnie. Opiera się w zasadzie jedynie na barkach, wcielającego się w Religę, Tomasza Kota.
Wychwalano w Gdyni Palkowskiego za to, że potrafił zrealizować porządne kino gatunkowe, był jednak w tegorocznym konkursie film, który nie dość, że dużo lepiej wpisywał się w ramy gatunkowe, to jeszcze potrafił je w inteligentny sposób poszerzyć. Mam na myśli „Fotografa” Waldemara Krzystka, jego najnowszy film to największe zaskoczenie tegorocznego festiwalu. Nie wierzyłem, że Krzystka, realizującego ostatnio seriale i melodramaty, na takie kino jeszcze stać.
Jego największym atutem jest bez wątpienia scenariusz, świetnie rozpisana historia seryjnego mordercy, tytułowego Fotografa, ściganego przez zespół agentów z FSB, do którego dołącza młoda policjantka, jedyna osoba, która wyszła cało ze spotkania z psychopatą. Akcja płynnie przenosi się z dzisiejszej Moskwy do Legnicy lat 70., gdzie formowała się osobowość Fotografa, potem znowu wracamy do punktu wyjścia, i tak bez końca, do momentu, gdy wylądujemy w dzisiejszej Polsce. Krzystek umiejętnie odsłania kolejne tajemnice, wciąga widzów w prowadzone przez agentów śledztwo, równocześnie wikłając nas w opowieść o samej Rosji, która tym razem nie tonie w zwyczajowym błocie, jej problem jest mniej wyraźny, ale ciekawszy. Ojczyzna Dostojewskiego jawi się tutaj jako kraj pozbawiony własnej tożsamości, pogubiony dokładnie tak samo jak tytułowy Fotograf, który tak jak on nie potrafi mówić własnym głosem, dlatego podszywa się pod wszystkich tych, którymi nie jest, i nigdy nie będzie.
Dla niektórych Fotograf jest obcym, potworem, którego trzeba pozbyć się jak najszybciej, inni chcą go ocalić, bo widzą, że tak naprawdę niewiele się od niego różnią. Tę dwuznaczność, wpisaną w zasadę świata pokazywanego przez Krzystka, charakteryzuje najlepiej niejaki major Lebiadkin, mówiąc, że we wszystkim jest dokładnie tyle samo zła, ile dobra.
Myśl Lebiadkina doskonale pasuje też do festiwalu w Gdyni. Jest to wydarzenie tyleż miłe, ile męczące; równocześnie próbuje wysłać sygnał, że się zmienia, i daje znać, że tak jak jest, jest w zasadzie całkiem dobrze. Byłoby lepiej, gdyby Michał Oleszczyk, nowy dyrektor artystyczny festiwalu, miał większą wolność w kształtowaniu imprezy. Na razie jednak chyba się na to nie zanosi. Na gali otwierającej tegoroczną edycję Leszek Kopeć, dyrektor główny festiwalu, ogłosił koniec rewolucji, jednocześnie tytułując poprzedniego dyrektora artystycznego, Michała Chacińskiego, „Balcerowiczem polskiego kina”. Konia z rzędem temu, kto wie, co to właściwie znaczy.
Festiwal w Gdyni (2): Linden i trzy stłuczki
W Gdyni pojawił się Syriusz Black, wuj Harry’ego Potera. Nie tyle on sam, ile słowa, które skierował swego czasu do młodego czarodzieja: „Nie jesteś wcale złym człowiekiem. Jesteś dobrym człowiekiem, któremu przydarzyło się wiele złych rzeczy. (...) Poza tym świat wcale nie dzieli się na dobrych ludzi i śmierciożerców, bo wszyscy mamy w sobie tyle samo dobra, co zła”. Ta fraza odbiła się echem w jednym z filmów pokazywanych w Konkursie Głównym – największej niespodziance tegorocznej imprezy. Jaki to film?
O tym później, zajmijmy się jeszcze rozczarowaniami. W poprzedniej relacji pisałem o kopiowaniu z gotowych wzorów, okazuje się, że filmów kserokopiarek jest tutaj nad morzem dużo więcej. Maszyny zrobione zostały przez różnych producentów, posiadają różne funkcje, ale działają na podobnych zasadach – nie potrafią wyzwolić się z wpływów, kserują na potęgę.
Najlepszym przykładem wspomnianego przekleństwa jest „Jeziorak” Michała Otłowskiego. Chciałoby się ten film bardziej lubić, w końcu to kryminał z Jowitą Budnik w roli policjantki. Na papierze wygląda to świetnie, niestety już z pierwszą sekwencją zjawiają się wątpliwości. Człowiek patrzy na młodą dziewczynę, która ucieka przez las, i myśli sobie, że gdzieś już to widział we właściwie niezmienionej formie. Potem pojawia się główna bohaterka: policjantka, która ma rude włosy, i wszystko staje się jasne – oglądamy polską wersję amerykańskiego „The Killing”. Do Izy Dereń aka Linden szybko dołącza nadwiślański Holder, młody policjant, trochę nieokrzesany, a trochę luźny. Wcielający się w niego Sebastian Fabijański, pozbawiony pomocy reżysera, próbuje naśladować Joela Kinnamana, ale nie wychodzi mu to najlepiej. Kinnaman z całą swoją gestykulacją, monologami na temat kuchni wegańskiej, bujaniem się z boku na bok był prawdziwy, Fabijański jest przy nim trochę robotem.
„Jeziorak”, reż. Michał Otłowski
Nie dość, że Otłowskiemu nie udało się dobrze skopiować Amerykanów, to jeszcze wyłożył się przy samej intrydze, która powinna przecież być sednem kryminału. Wszystko tu dzieje się za szybko i zbyt mechanicznie: śledztwo porusza się do przodu dzięki przeglądaniu kolejnych albumów i fotografii, co chwila dochodzi do zupełnie nieprawdopodobnych, w gruncie rzeczy niepotrzebnych kumulacji. Może i w serialu udałoby się znaleźć na to wszystko miejsce – na wszystko, czyli na ciążę, porwanie ukochanego, babcię, księdza, wydział wewnętrzny, lokalnych mafiosów, szpital psychiatryczny, kolegów z harcerstwa, brata rybaka, kłopoty finansowe, prostytutki zza wschodniej granicy – ale w półtoragodzinnym filmie nie ma na to szans.
Zamiast bawić się w „The Killing”, kłaniać się „Fargo” i starać się upchać do krótkiej fabuły co tylko się da, twórcy „Jezioraka” powinni raczej popracować nad elementarzem – wnieść trochę przedmiotów na komisariat, żeby wyglądał jak miejsce, gdzie rzeczywiście pracują ludzie, zadać sobie kilka prostych pytań, na przykład skąd u policjantów, którzy bezustannie narzekają na brak kasy, tak drogie policyjne auta. Warmia jest oczywiście piękna i w kamerze Łukasza Gutta wygląda fantastycznie, jak idealne miejsce do rozegrania stylowego czarnego kryminału, jednak to trochę za mało jak na film.
„Małe stłuczki”, reż. Aleksandra Gowin i Ireneusz Grzyb
O filmie trudno też mówić w przypadku „Małych stłuczek” Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba. Jest niby pomysł i to więcej niż ciekawy – główne bohaterki, wspomagane od pewnego momentu przez głównego bohatera – zajmują się na co dzień likwidacją mieszkań po zmarłych osobach. Jest fajny, trochę nawet zbyt fajny, klimat, niezłe zdjęcia, ładna muzyka. Niestety nic z tego nie wynika – całość jest dokładnie taka jak epizod, w którym bohaterowie przewożą na dachu samochodu wielką czarną skrzynię. Można by tę sytuację rozwijać na tysiąc sposobów, ale nie tak, jak Gowin i Grzyb, którzy nakazują swoim postaciom po prostu dowieźć skrzynię na miejsce i odjechać, nawet bez zaglądania do środka. Całość jest niestety jedną wielką serią uników. Ktoś powie, że ludzie, o których opowiada duet reżyserski, właśnie tak żyją – od uniku do uniku. Gdy jednak widzę w „Małych stłuczkach” dwie osoby, które wsiadają do windy, a potem słyszę, jak prowadzą taki dialog: „– Co słuchać?/– Nic. A u ciebie? / – Też nic”, tracę zainteresowanie i zaczynam powtarzać sobie w duchu pewne hebrajskie błogosławieństwo, które brzmi: „Więcej życia”!
Festiwal w Gdyni (1): Polskie gówno
„Kryzys to nazwa zespołu muzycznego, który od dwóch lat występuje na coraz bardziej liczących się estradach naszego kraju. Słuchając ich produkcji i patrząc na powodzenie, jakim cieszy się zespół wśród nastolatków, z całą powagą uświadamiamy sobie, jak wiele szkody uczynił lekceważący stosunek władz oświatowych do wychowania muzycznego i estetycznego w polskim szkolnictwie”. Od tych słów, wygłaszanych zza kadru przez smutnego lektora, rozpoczyna się pewien krótki reportaż, zrealizowany przez polską telewizję na początku lat 80. Całość można znaleźć na YouTubie, jego część – w „Polskim gównie”, jak na razie najprzyjemniejszej niespodziance tegorocznego festiwalu w Gdyni. Film Grzegorza Jankowskiego pokazywany jest tu w nowej sekcji „Inne spojrzenie”.
Kto nie zna zdjęć młodego Roberta Brylewskiego, może złapać się na pułapkę zastawioną przez Jankowskiego, który wykorzystuje fragmenty tamtego starego reportażu, żeby pokazać, jak w przeszłości wyglądał Stan Gudeyko – pokazać na przykład, że miał kiedyś włosy. Gudeyko, grany przez Brylewskiego, dawniej był muzykiem, dziś jest kierowcą zespołu Tranzystory, którym dowodzi Jerzy Bydgoszcz. W Bydgoszcza wcielił się Tymon Tymański, na co dzień lider kapeli Tymon&The Transistors, scenarzysta i główny pomysłodawca „Polskiego gówna”. Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń są w filmie Jankowskiego jak najbardziej zamierzone i zupełnie nieprzypadkowe.
zdjęcie z planu filmu „Polskie gówno”, reż. Grzegorz Jankowski / fot. Anka Górajka
Fabuła jest prosta: do Bydgoszcza przychodzi komornik Czesław Skandal (Grzegorz Halama). Skandal nie chce jednak jego mebli i lodówki, chce być menażerem Tranzystorów, chce, żeby ruszyły one w zorganizowaną przez niego trasę koncertową po Polsce. Bydgoszcz szybko się zgadza na propozycję. Koledzy też się zgadzają. Zaczyna się jazda. I przygody na trasie – te zwyczajowe, typu libacja, i te całkowicie nadzwyczajne, jak wizyta w burdelu dla psów.
Gdyby dzisiaj ten reporter, który w latach 80. był tak bardzo zatroskany lekceważącym stosunkiem władz do wychowania muzycznego i estetycznego, zobaczył „Polskie gówno”, byłoby mu – jestem pewien – bardzo przykro. Film Jankowskiego też nie wygląda, jakby wyszedł ze szkoły, nie jest owocem klasycznie pojętej edukacji, w niewielkim stopniu przypomina tradycyjne kino. To punk z domieszką Totartu. Wygłupy i psychodela. Kacowe rozmowy o niczym, anegdoty bez puenty, darcie łacha ze wszystkiego i wszystkich. Skandal wyrywa dziewczyny i obnosi się z wielkim brzuchem. Gudeyko rozwiązuje równanie: „Stan Gudejko – Stan Borys = Stan Wojenny” i wspomina, jak to się upodlił w Las Vegas. Bydgoszcz straszy ojca, że zwymiotuje do przygotowanej przez niego jajecznicy, jak nie przestanie mu mówić, że powinien się ustatkować. Akcję co chwilę przerywają numery musicalowe, które rozjeżdżają się już na starcie; ich wykonawcy jadą sobie trochę po drodze mlecznej, a trochę po bandzie. Po pewnym czasie widzowi wydaje się, że już wie, czego może się spodziewać, i właśnie wtedy ekran zalewają kolorowe gwiazdki, niemalże jak z „Magicznego kucyka”.
Korowód atrakcji ciągnie się nieprzerwanie, zaproszeni przez Tymańskiego odgrywają swoje skecze: Deriglassof wciela się w pułkownika Kalitę, lidera wojskowej orkiestry rockowej; Lizut podszywa się pod Seana Mrówkę, uderzająco podobnego do wokalisty zespołu Weekend; Możdżer gra kamerdynera z garbem, który pracuje dla boga szołbiznesu granego z kolei przez Jana Peszka. „Szatan uwziął się na Polskę”, mówi bóg szołbiznesu i, patrząc na to, co się rozgrywa w „Polskim gównie”, trudno mu nie uwierzyć. W tym kraju szansonistów, alkoholików i wariatów nic nie może się udać. Można go jedynie uśpić dymem z marihuany, a potem wysadzić telewizję.
Rzadko zdarzają się w polskim kinie utwory równie bezpretensjonalne, zrobione bez napiny, na ogromnym luzie. Jasne, „Polskie gówno” jest chaotyczne, kuriozalne, nieoszlifowane, ale to nie szkodzi, to nawet bardzo dobrze. Ten film byłby nie do wytrzymania, gdyby ktoś go próbował opowiedzieć tradycyjnie. Wariackie kino z założenia nie może być tradycyjne. Ale czy może być sensowne? Wychodzi na to, że jak najbardziej. „Polskie gówno” jest czymś więcej niż składakiem z kilkudziesięciu scenek rodzajowych, w których zagrali przyjaciele Tymańskiego – w gruncie rzeczy jest to film o odmowie i o braku złudzeń.
Bohaterowie Jankowskiego odmawiają występów w czyimś cyrku, wolą sobie wybudować swój własny. Grają w nim na własnych prawach, z których najważniejszym jest to, że każde prawo można zakwestionować. Nie są buntownikami, a jeśli nawet są, to się tym nie chwalą. Nie żalą się też, gdy jest im źle. Wcielają po prostu w życie postulat, który Brylewski wygłosił kilkadziesiąt lat temu do telewizyjnej kamery: „Jesteśmy przeciw wszystkiemu, co jest przeciw nam”. To tak naprawdę romantycy, którzy pragną, żeby świat wyglądał inaczej, choć wcale nie wiedzą, co to znaczy inaczej. Gdyby wiedzieli, na pewno trudniej byłoby z nimi wytrzymać.
Sen i kserokopiarka
Nie wiem, co się śni polskim filmowcom i nie wiem, czy chciałbym wiedzieć. Wiem natomiast, co się śni niektórym z wymyślonych przez nich bohaterów. Takiemu Janowi Bratkowi, głównemu bohaterowi filmu „Obywatel” Jerzego Stuhra, śni się piękna Żydówka. W śnie idzie ciemnym korytarzem w kierunku kamery. Jest podświetlona jak anioł, z każdym krokiem zdejmuje kolejną część garderoby. Oto seksualne marzenie dojrzałego mężczyzny żyjącego w kraju nad Wisłą. Bratek był w życiu w czterech związkach z czterema kobietami: mamusią, Żydówką, agentką SB i późniejszą zakonnicą. Agentka zrobiła mu z życia piekło, mamusia upupiła, zakonnica zniewoliła w łóżku, na dodatek sprawiła, że przytył. Nie dziwi więc, że najlepsze wspomnienia ma o Żydówce, która, kiedy jeszcze był młody, poprosiła go wprost, żeby pozbawił ją dziewictwa. Kiedy zdarzył się ten cud? Oczywiście na progu marca 1968 roku.
Stuhr zrobił z polskiej historii nudny film porno bez scen erotycznych. Wszystko jest tu oczywiste, przewidywalne, nie tylko cytaty z klasyków kina, ale i wymyślane przez reżysera metafory. Całość tonie w powodzi pustych znaków z elementarza. Dworski kościół, świńska polityka, wierszyk „Murzynek Bambo”, Solidarność, styropian, więzienie dla internowanych, zwycięstwo Zimermana, zwycięstwo Fortuny, kosz założony przez uczniów na głowę nauczyciela, plajtujące biuro turystyczne, Samoobrona, Żyd upominający się po latach o swoje dobra. Jak w Teleexpressie – wszystko jest, tylko wszystkiego jest po trochu. Zamiast analizy zdarzeń – plakat; zamiast interpretacji – plotka.
Grany przez Stuhra bohater sunie po tych falach banału jak prawdziwy surfer. Ale nie dziwi mnie, że idzie mu to tak dobrze, w końcu robił to już tyle razy. Autor nie włożył w Bratka żadnej pracy, postanowił skserować go z postaci, które grał niejednokrotnie, z którymi jest od wielu lat kojarzony. Jest więc Bratek poczciwiną ze słabym charakterem, za to po studiach humanistycznych, ciepłą kluchą i tępakiem, który zawsze chce dobrze i któremu zawsze wszystko wychodzi nie najlepiej. To nie najlepiej nigdy jednak nie jest katastrofą, Bratkowi nigdy nie zdarza się taki upadek, po którym nie mógłby wstać i pójść dalej, żeby od nowa się kompromitować. Jest więc wańką-wstańką, zabawką, na której nic się nie odciska, z którą można bawić się bez końca. Obecnie można by ją na przykład wywieźć do Ukrainy, albo chociaż na mecz Polaków z Rosją. Można by z tych dwóch wypraw skręcić kolejne epizody, bo „Obywatel”, choć ma konstrukcję koła i kończy się tam, gdzie się zaczął, jest tak naprawdę typem niekończącej się opowieści. Nieistotnej i umownej. Patrząc na ten film, można pomyśleć, że Polska to taki dziwny kraj wycięty z gazety, który właściwie nie istnieje.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.