Majster-klepka próbuje ogrzać rury, w których zamarzła woda, palnikiem acetylenowym. Gdy tak uwija się z robotą, delikatnie rozsuwają się drzwiczki szafki, przy której stoi, i wyłania się z nich butla z gazem. Facet oprócz palnika ma jeszcze młotek. Woda w końcu przechodzi w stan płynny, zaczyna kapać z sufitu, w rogu robi się wielka kałuża, kałuża to nie problem, co pokazuje właściciel budynku, w którym rozgrywa się ten film katastroficzny, a więc także właściciel kałuży – z gracją, bez wysiłku usuwa ją zwykłą zmiotką. Jesteśmy w lombardzie, największym lombardzie w Bytomiu, a najprawdopodobniej też największym lombardzie w Polsce, chociaż nikt pewnie nie robił nigdy takich rankingów.
Lokal, w którym znajduje się lombard, wygląda na stary, ale na pewno jest nowszy niż ten poprzedni. Kiedyś mieścił się w kamienicy, ta jednak zapadła się ze starości. Teraz znalazł przystań w dawnej siedzibie Biedronki. Nie trzeba czekać na scenę z ogrzewaniem rur, żeby zorientować się, że jest tu zimno. Jola, osoba, która prowadzi ten biznes, właściwie nie rozstaje się ze swoim futrem. Wybaczcie, ale nie wiem, czy jest to futro z norek, szynszyli czy karakuł, ale z pewnością dałoby radę na Syberii. Towarzyszy jej Wiesiek, właściciel biznesu. Co to jest za postać. Onufry Zagłoba, Nikodem Dyzma, Waldemar Kiepski, Janusz Rewiński, Zygmunt Solorz – wszystkich ich połknął, później połknął naszych wujków, ojców. Połknął, przetrawił, zbudował się od nowa. Stoi teraz wśród tych swoich gratów: poroży, misiów pluszowych, kryształów, żelazek, desek do prasowania, mikrofalówek, płyt DVD, książek, kurtek skórzanych, futer, taboretów, popielniczek, rogów mamuta, trąby mastodonta, pralek, rakiet tenisowych, sanek, widelców, sznurówek. W jego oczach widać dumę i spełnienie, on sam, gdy patrzy na swój dobytek, pewnie widzi Tadż Mahal. I próbuje go jeszcze upiększyć, znosi więc do lombardu nowe przedmioty, urządza wyszukane akcje promocyjne, okadza przestrzeń dymem, tym z papierosów. Tymczasem biznes tonie. W kasie pusto, Jola drze włosy z głowy, krzyczy do Wieśka, żeby się obudził, bo nie ma nawet na rachunki.
Równolegle toczy się życie. Pracownice i pracownicy lombardu snują się między półkami i regałami, porządkują zbiory, sprawdzają jakieś ważne informacje na swoich smartfonach, dyskutują o miłości, zwierzają się ze swojej przeszłości, udzielają sobie rad, droczą się, flirtują. Na wszystko mają czas, nawet dla klientów – bezrobotnych, cwaniaków, ofiary przemocy domowej, alkoholików, zziębniętych dzieci. Zlatują się oni jak ćmy do światła, jak ufoludki do dawno porzuconego statku kosmicznego. Takie rzeczy tylko w Bytomiu, mieście, które ktoś nazwał „polskim Detroit”, w dzielnicy Bobrek, która jest ponoć najbiedniejszą dzielnicą miasta. Tu każdy klient jest ważny, i ten, który przyszedł kupić stare żelazko, i ten, który przyszedł sprzedać nogę od krzesła. Jeden dostanie zupę, druga kilka złotych, żeby mogła przetrwać do pierwszego, trzecia serdeczny uścisk. A mogłoby być przecież inaczej. Łukasz Kowalski, autor „Lombardu”, filmu, który zdobył Grand Prix tegorocznej edycji Millenium Docs Against Gravity Film Festival, mógł pewnie zrobić gęsty społeczny dramat, czarny jak węgiel, taki, od którego żyć się odechciewa, a co dopiero wygrażać na Leszka Balcerowicza, późny kapitalizm, Polskę. Tymczasem wybrał czeskie kino, może i nie jest to najfortunniejsze określenie i za duży skrót myślowy, może, ale proszę traktować to określenie przede wszystkim jako komplement. Kowalski ma talent, żeby robić filmy jak Ivan Passer czy Jirí Menzel, cierpliwość wobec rzeczywistości, życzliwość wobec ludzi, no i poczucie humoru, które ratuje go przed rozpaczą.
Gdy siedziałem na tym filmie w kinie Luna na początku festiwalu, w sali nabitej ludźmi, która co jakiś czas trzęsła się od śmiechu, myślałem sobie, że może da się przez ten festiwal przejść suchą stopą, bo taki miałem w tym roku plan. Świat i tak jest dość strasznym miejscem, ostatnio widać to jeszcze wyraźniej, więc po co sobie w kinie dokładać. Zamiast szukać zbrodni, tragedii, pomyślałem, że warto by się umówić ze sobą, że w tym roku będę śpiewać na festiwalu za Niemenem, że ludzi… Nie, to mi jednak nie przejdzie przez gardło. W każdym razie bohaterów, cudaków, odkrywców, ludzi pozytywnie zakręconych, pełnych fantazji, takich, którzy się nie poddają choćby nie wiem co i zawsze wierzą, że wszystko się ułoży, ścigają marzenia, rzucają wszystko na szale, ruszają w drogę, mają jakąś misję – nie brakowało. Prawdziwa międzynarodówka, której przewodzić mogłoby na przykład dwóch duchownych – Dalajlama i Desmond Tutu, bohaterowie dokumentu „Misja: szczęście” Louise Psihoyos i Peggy Callahan. Pal licho sam film, bo do czynienia tu mamy raczej z rozciągniętym reportażem telewizyjnym, chodzi o tych dwóch staruszków, srogo doświadczonych przez los, którzy chichrając się jak kilkuletnie dzieciaki, wsadzają sobie palce do uszu i przekomarzają się, czy lepsza reinkarnacja czy może jednak raczej niebo.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie wzruszyła mnie ta całkiem niezwykła opowieść o przyjaźni. Albo że nie patrzyłem z podziwem na Floriana Jurjewa z „Nieskończoności według Floriana” Oleksiya Radynskiego, tego niemalże stuletniego ukraińskiego Leonarda da Vinciego, malarza, architekta, muzykologa, który w zaawansowanym stadium raka, stojąc właściwie nad grobem, rusza raz jeszcze do walki, tym razem przeciwko cwaniakowi przyznającemu się mediom, że jego życie zmieniła rozmowa z Donaldem Trumpem. To po niej wyznawca Trumpa postanowił, że postawi w środku Kijowa pomnik swojej erekcji, strzeliste centrum handlowo-biznesowe. Miało ono przykryć najsłynniejszą budowlę stworzoną przez Jurjewa – jego spodek, który wylądował na dachu modernistycznego budynku. Dziewięć na dziesięć tego typu starć skończyłoby się przegraną marzyciela. Serce by mu pękło przed czasem, zagryźliby go urzędnicy, biznesman zatańczyłby na jego trumnie, tym razem gwiazdy jednak inaczej się ułożyły.
Kolejny bohater? Roman Stańczak. Anna Zakrzewska i Łukasz Ronduda pokazują drogę, która zaprowadziła go na Biennale w Wencji, gdzie pokazał obrócony na nice samolot. To historia jak z amerykańskiego filmu – świetnie zapowiadająca się kariera, potem skok do pustego basenu, nurkowanie w niebycie, z którego Stańczaka wyrywa kolega ze studiów. Powstaje pierwsza po latach praca – anioł, którego można oglądać w Parku Rzeźby w Bródnie. Artysta wraca do żywych, zaczyna współpracować z nową galerią, spędza czas z synem. W wypełnionym po brzegi pawilonie polskim w Wenecji widzimy przez dziurkę od klucza, jak Stańczak dziękuje znajomemu galerzyście, że gdy był w najciemniejszym dole i nie miał nawet co na siebie włożyć, ten dał mu bluzę po swoim synu. Teraz paraduje w niej przed całą światową socjetą świata sztuki.
Podobną, choć może mniej spektakularną, przemianę przeszedł pan McArevey, bohater „Młodego Platona” Neasy Ní Chianáin i Declana McGratha. Kiedyś chuliganił, dziś prowadzi szkołę w Belfaście, a w tej szkole zajęcia z filozofii, gdzie próbuje rozbroić agresję w dzieciakach wychowujących się w miejscu, które jeszcze niedawno było strefą wojny. Facet jest łysy jak Billy Corgan z The Smashing Pumpkins, najbardziej na świecie kocha Elvisa, gdy widzi przed sobą schody, od razu przechodzi w bieg, rozdaje uśmiechy na prawo i lewo, robi fikołki, po pracy trenuje sztuki walki, nigdy nie traci cierpliwości, nawet gdy jakiś dzieciak zadaje mu sto razy to samo pytanie, potem sto razy obiecuje, że nie będzie rozrabiał, a na końcu i tak pierwszego lepszego kolegę łapie za ucho. Święty, prawdziwy święty.
Były w tym roku na Docksach nawet takie filmy, w których można było zobaczyć nie jednego, a kilku herosów. Mam tu na myśli przede wszystkim „Na ratunek” Jimmy’ego China i Elizabeth Chai Vasarhelyi, dokument skonstruowany jak pierwszorzędny thriller, opowiadający o uratowaniu grupy chłopców, którzy utknęli w zalanej przez monsun jaskini w północnej Tajlandii. Na ratunek rusza im banda outsiderów, uciekinierów z życia, którzy chowają się przed światem (i ludźmi) pod wodą, z zestawem butli tlenowych na plecach, w jaskiniach. Warunki są niesprzyjające, z nieba leje się deszcz, dziennikarze z całego świata wszędzie wściubiają nosy, matki dzieciaków modlą się i płaczą u wejścia do jaskiń, politycy są nieufni. Rządzący najpierw oczywiście wraz z wojskiem próbują po swojemu. Okazuje się jednak, że to nie profesjonalnie wyszkoleni komandosi, ale tych kilku facetów z zagranicy – zasuszonych, nieśmiałych, na co dzień pracujących w takich zawodach jak inżynier czy anestezjolog – jest największą szansą dla uwięzionych.
Choć niepodobni z wyglądu, pochodzący z różnych zakątków świata, wydają się oni wszyscy synami Cousteau. Przywołuję jego postać nieprzypadkowo, on też pojawił się na festiwalu. „Podwodne życie Jacques’a Cousteau” Liz Garbus pokazuje człowieka zdeterminowanego, niedoszłego pilota, który po ciężkim wypadku w ramach rehabilitacji zaczął pływać, zszedł pod wodę i tam znalazł pomysł na życie. Potem zbudował łódź, żeby móc samemu decydować, gdzie chce nurkować. Zaprosił na nią kobietę, która została jego żoną i która łódź o nazwie Calypso i życie na niej pokochała ponad wszystko. Żeby móc ścigać swoje marzenia, słynny Francuz podpisał nawet kontrakt z diabłem – dla BP szukał złóż ropy głęboko pod ziemią. Gdy miał już kasę, zapuszczał się ze swoją ekipą w najdalsze zakątki globu, gdzie kręcił swoje słynne filmy. Widać na nich dorosłych facetów, którzy próbują stanąć na rękach na grzbiecie żółwia, i marynarza, który na naszych oczach dosłownie szlachtuje rekina wyciągniętego na pokład. Biali zdobywcy, prawdziwi mężczyźni. Jak w dobrej biografii, i u Garbus mamy prawdziwy twist – w wypadku samolotowym ginie najstarszy syn Cousteau, niedługo później umiera jego żona. Zdobywca bohater trzeźwieje, dochodzi do niego, że może za dużo poświęcił dla swojej pasji, że może równie ważni są bliscy i równie ważna jest Ziemia. Zakłada więc nową rodzinę, rozpoczyna wielką kampanię na rzecz ratowania planety. Odnosi sukces, on też.
Czy uda się bohaterkom „Silent love” Marka Kozakiewicza – dwóm lesbijkom, które wracają z Niemiec prosto do małej wioski w Polsce, by zaopiekować się Miłoszem, nastoletnim bratem jednej z nich? Trudno powiedzieć. Rzeczywistość im nie sprzyja. W urzędzie trzeba kłamać, bo przecież nie może kobieta powiedzieć, że żyje z kobietą. Młody też nie jest najłatwiejszy, już mu tłumaczą przeróżni mędrcy podwórkowi, wuefiści i inni tacy, czym jest męskość, prawdziwa miłość, patriotyzm. Trzeba go z tego otrząsnąć, a poza tym pomóc chłopcu uporać się z żałobą. Maja i Agnieszka robią, co mogą, choć nie mają na podorędziu zestawu pojęć wielkomiejskiej elity, którymi można żonglować przy rozmowach o tożsamości. Robią, co trzeba, choć wymaga to z ich strony poświęcenia, porzucenia własnego życia, w którym czuły się bezpiecznie. Maja, trzymając mocno zaciśniętą fajkę w dłoni, mówi Miłoszowi, że lepsza jest dziwna miłość niż żadna. Gdy ten zaczyna drążyć temat, ona ucina wątek, rzucając: kiedyś sam się przekonasz. Kozakiewicz fantastycznie łapie klimat polskiej prowincji, traktuje ją uczciwie. Zna i czuje topografię tego miejsca, w którym tak ważny jest stół ustawiony w kuchni przy oknie, obejście przed domem, zawsze pełne przeróżnych klamotów, ganek-wiata, gdzie gromadzą się ludzie, ten przed domem, szkołą czy kościołem. Prowadzi swoją historię jednak w kierunku drogi, na której końcu czeka może nawet szczęście.
Ktoś mógłby powiedzieć, że trochę za łatwo sobie to ustawiłem. Możliwe. Ale nie będę się upierać, że ludzi dobrej woli jest więcej i że po tych kilku dniach w kinie będę teraz puszczał sobie bez przerwy przy biurku „Dziwny jest ten świat”. Jednego z ostatnich dni festiwalu obejrzałem „Anioły z Sindżaru” Hanny Polak – dokument o zbrodni na Jezydach dokonanej przez ISIS. To film, który ścina z nóg, dosłownie. Jest w nim scena, w której staruszka opowiada, jak oprawcy zebrali ją i jej sąsiadów w jednym miejscu i zmusili, by zjedli surowe mięso. Kobieta relacjonuje, że nie chciała jeść, bo mięso zdawało jej się zepsute, ale, przymuszona przez agresorów, w końcu się poddała. Gdy skończyli, jeden z przetrzymujących ich mężczyzn powiedział, że właśnie zjedli swoje dzieci. Polak w ogóle nie próbuje sprawdzić prawdziwości tej historii, nie poświęca ani minuty, żeby porozmawiać z kimś z ISIS, co pewnie i tak byłoby niemożliwe. Koncentruje się przede wszystkim na Hanifie i Saeedzie, którym udało się ujść z życiem z masakry. Teraz próbują uporać się z traumą. Saeed chwycił za broń, wojskowymi butami pokazuje, gdzie leżą agresorzy, ofiary jego zemsty – ci, którzy dostali to, na co zasłużyli. Hanifa stara się po prostu uwolnić porwane przez terrorystów siostry. Obydwoje spacerują po spalonym mieście, pielgrzymują na groby, wylewają morze łez. Gdy patrzy się, jak Hanifa po raz kolejny idzie na grób ojca i opowiada, że to ojciec nie chciał, żeby wyszła za mąż i że z perspektywy czasu uważa, że dobrze się stało, gdy słucha się tych wszystkich makabrycznych opowieści o zbrodniach ISIS, ich wyszukanym okrucieństwie, zapala się w głowie myśl, że świat bez panoszących się mężczyzn byłby może jednak odrobinę lepszym miejscem.