Polska – trudny kraj, nawet jak znasz języki. Gdy przyjdzie ci odebrać delegację holenderskich biznesmenów, biznesmeni będą najpierw po niderlandzku rzucać seksualne aluzje; gdy dasz im do zrozumienia, że rozumiesz, co mówią, bez skrępowania urządzą sobie twoim kosztem Wielką Grę. Gdy już udowodnisz, że odróżniasz nawet japoński od chińskiego, zaczną klaskać. Dorośli ludzie, a ty czujesz się jak w zoo. Holendrzy nie są jeszcze najgorsi – twój kolega z pracy to spocony cwaniaczek, który lubi sobie pokrzyczeć. Twój szef to krętacz, który pieniądze dla ludzi, którzy żyją na gruzowiskach, woli przeznaczyć na fajerwerki. A jak nie znasz języków, nie masz pracy w miejskim urzędzie, męża z laptopem – wtedy masz jeszcze trudniej. Żyjesz, by spłacać kredyt, zarabiasz tyle, by spłacić jedynie stopy procentowe. Szef, który właśnie dostał tytuł przyjaznego przedsiębiorcy, wisi ci osiem tysięcy, ale zamiast spłacić dług, krzyczy: wypierdalaj! Wbiega sekretarka, wołają ochroniarza. Uciekasz, jedziesz do dziewczyny, proponujesz jej: ucieknijmy stąd, ale ona ma już innego. Dzwonisz do ciotki, która mieszka na Cyprze, z pytaniem, czy znalazła by może kuzynowi jakąś pracę, na co ta mówi, że kryzys. I poczekajmy do jesieni. Po prostu: ciężki kamień młyński, który ktoś – może los, może kapitalizm – zawiesił człowiekowi na szyi.
W „Interiorze”, najnowszym filmie Marka Lechkiego, przeplatają się historie dwójki nieznanych sobie ludzi, pochodzących z zupełnie różnych klas społecznych etc. Jeszcze zanim usiadłem w kinowym fotelu, pomyślałem sobie – ciekawe, czy reżyser się powstrzyma przed przecinaniem ich w ostatniej scenie. Nie powstrzymał się, w „Interiorze” nie jest bynajmniej jak w „Dzikich palmach” Williama Faulknera, gdzie naprzemiennie idą dwie małe powieści: „Dzikie palmy” i „Stary” – historia dwojga kochanków i historia skazańca – które jednak nie spotykają się w wielkim finale. U Faulknera to dwa lustra ustawione naprzeciwko siebie, tylko że po przekątnej; obrazy nie odbijają się w sobie, ale oddziałują na siebie w bardziej tajemniczy sposób. Lechki nie zdobył się na taką radykalność. Struktura jest prosta: najpierw przez chwilę ona, potem długo on, następnie długo ona, oni razem i on na zakończenie. Jest jednak coś z „Interiorze” z „Dzikich palm”, chyba przede wszystkim ten najsłynniejszy cytat, wykorzystywany już nie raz i nie dwa przez kino, dylemat, co wybrać: smutek czy nicość. Bohaterowie „Interioru” wybiorą smutek, a Lechki ich za to wynagrodzi. Im bliżej końca, tym więcej cudownych zrządzeń losu, niemalże boskich interwencji, dziecinnych pocieszeń.
Ten „Interior” to w ogóle dziwne kino. Dziwne i konsekwentne. Lechki nigdy nie gonił za modami, od lat, z większymi i mniejszymi przerwami, robi te swoje małe delikatne filmy. Bardziej introspekcyjne niż społeczne, bo tu ostatecznie mniej chodzi o późny kapitalizm i Leszka Balcerowicza, a bardziej o kryzys wewnętrzny. W „Interiorze” drugi plan jest częściej niż zazwyczaj nieostry, niekiedy nikną też dźwięki otoczenia, słowa ludzi spotykanych przez dwójkę głównych bohaterów. Liczą się tylko oni, ich życie poddawane opresji, którą podkreśla kamera Pawła Flisa, w nieustającej pogoni za nieoczywistymi kadrami, zaburzoną perspektywą. Lechki czasami umie złapać te opresje i pułapki w pomysłowej scenie, jak choćby w tej, gdy bohaterka siedzi na kiblu ze szczoteczką do zębów w ustach i równocześnie oddaje się masturbacji. „Interior”, reż. Marek Lechki. Polska 2019, w kinach od 18 września 2020 Czasami jednak osuwa się w rejony dość oczywistego symbolizmu, jak w scenie, gdy chłopak konfrontuje się z lokalną atrakcją, obwożoną po całym kraju, wystawianym w tajemniczym namiocie niejakim „Wypchanym człowiekiem”. Ten człowiek, który wygląda jak z wosku, przywodzi na myśl poemat Eliota „The Hollow Men”, okazuje się nie mniej żywy niż wszyscy ludzie dookoła. Lechki potrafi obydwie sceny ciekawie zainscenizować. Tyle że inscenizacja wyciąga z pierwszej sceny jakiś prawdziwy smutek; z tej drugiej – już tylko smutek podszyty kiczem.
W „Interiorze” trwa to ciągłe przeciąganie liny, film potrafi w jednej chwili zaskoczyć niespodziewaną sekwencją, jak choćby ta, gdzie bohater spędza kilka godzin w towarzystwie młodszego kuzyna, który ucieka z domu do kościoła i śmieje się ironicznie, gdy mówi, że jego ojciec boi się, że zostanie księdzem, i emanuje prawdziwą radością, gdy stoi za kościelnymi organami i obserwuje drobinki kurzu wzbijane przez dźwięki muzyki. A potem osuwa się w banał – weźmy chociażby scenę, gdy zdesperowany bohater schodzi do piwnicy z flaszką w ręce, gdzie odbywa się impreza, która przeradza się w małą orgietkę. Piwnica, przygodny seks, alkohol – wiadomo, że to musi być piekło; to równanie jest zdecydowanie zbyt proste, pachnie tanim moralizatorstwem. W zasadzie problem z „Interiorem” najlepiej pokazuje powracający motyw, w którym bohater kąpie się w ciemnej wodzie, nieopodal mostu. Wraca ten obrazek jak bumerang. Jest ciekawy, wieloznaczny, mógłby sobie wracać i rozpychać się w fabule. I wraca, do momentu, gdy bohater mówi do młodego kuzyna: wiesz, mam taki powracający sen – stoję sobie w ciemnej wodzie etc. Dopowiadając, Lechki zawsze coś traci. Ale tam, gdzie tego nie robi, nagle zjawia się przestrzeń dla wielu rzeczy, i dla domysłów, i dla troski. Oglądając „Interior”, miałem wrażenie, że dawno w polskim kinie nikt się nie upominał o swoich bohaterów w równie szczery sposób.