Żółta gumowa kaczuszka, biały królik. Neo leży w wannie, może myśli o liczbie zero, może myśli – skąd się tu wziąłem, jego twarz wyraża niewiele, jak zwykle, może o niczym nie myśli. Pod stopami ma cały nowoczesny świat, mieszka w drapaczu chmur. Na głowie ma kaczuszkę, taką samą jak te, którymi dzieci bawią się w trakcie kąpieli. W tle słychać „White Rabitt” Jafferson Airplane, hymn hippisów, w którym zamiast białego królika pojawia się Biały Król. To piosenka o tabletkach i gąsienicy, która kończy się powtórzonymi kilkukrotnie trzema słowami: „Nakarm swoją głowę”. Nowym „Matrixem” mało kto się nakarmi, to potrawa z resztek. Jajecznica bez jajek.
Po dwudziestu latach z małym hakiem wracamy raz jeszcze do świata stworzonego przez siostry Wachowskie. To powrót mający znamiona obsesji i postmodernistycznego żartu, ale równocześnie siłę mema, stworzonego z bezsilności, na złość. Nic nie poradzę, ale film przypomina mi „Rewizytę” Krzysztofa Zanussiego, jedno z najbardziej ekscentrycznych dzieł polskiego reżysera, w którym to młody, rozchwiany emocjonalnie chłopak rusza z kamerą na spotkanie bohaterów Zanussiego z jego klasycznych dzieł. Okazuje się, że mieszkają niemalże obok siebie, widzimy, jak się postarzeli oraz, równocześnie, jak wyglądali w młodości – autor „Barw ochronnych” wplata tu obszerne cytaty ze swojej twórczości. Lana Wachowski robi to samo – gdy Neo biegnie w kierunku Trinity, by padli sobie w ramiona, widzimy scenę z filmu z 1999 roku, gdzie padają sobie w ramiona. Wracają miejsca z poprzednich części, a stare fragmenty zostają wyświetlone w nowym filmie na porwanym ekranie w scenie, która rozgrywa się w starym kinie. Jakby obrazy z przeszłości miały być paliwem, dzięki któremu „Matrix. Zmartwychwstania” w ogóle może zaskoczyć.
Przez długi czas nie może, rozbieg trwa z półtorej godziny. To budzenie się ze snu do życia, bo i tym razem, tak jak na początku swojej drogi do samoświadomości, Neo musi wyrwać się z iluzji. Żart polega na tym, że w tej nowej iluzji Neo jest legendą – twórcą gier komputerowych, autorem słynnej gry „Matrix”, której bohater o imieniu Neo wygląda jak on. Choć z tym wyglądem to nie takie proste, każdy element ma tu swoją króliczą norę, złapany jest w pętelkę. W jednym lustrze Neo widzi siebie sprzed dwudziestu lat, w drugim – za dwadzieścia lat. Choć może być też tak, że ten najstarszy widzi tych dwóch młodych w dwóch osobnych lustrach. Nieważne, zostawmy to.
„Matrix. Zmartwychwstania”, reż. Lana Wachowski
Neo dzisiejszy regularnie przesiaduje w kawiarni Simulatte, gdzie popija cafe cortado. Poza tym ma długie włosy, brodę, dużo pieniędzy i problemy z głową. Regularnie uczęszcza na sesje psychoterapeutyczne i na spotkania ze współpracownikami, z którymi wymyśla nową część gry. Trochę z przymusu, o czym dowiadujemy się z jego rozmowy z agentem Smithem, który ma nową twarz i nową funkcję – jest CEO firmy, która zatrudnia Neo. Pada w niej nazwa przedsiębiorstwa Warner Bros. Pictures, producenta prawdziwej serii „Matrix”. W filmie Warner jest złą korporacją, która zmusza twórców gry, żeby zrobili część czwartą. Jesteśmy w pętli. I jest to nużące doświadczenie, niezależnie od tego, czy zostało ono zaprojektowane jako prztyczek w nochal finansowego molocha czy nie. Później niestety jest tylko gorzej. Wystarczy powiedzieć, że gdy już opadają kurtyny i akcja rusza z kopyta, a bohaterowie biorą się za zbawienie świata, to najciekawiej wypadają te momenty, gdy dosiadają, niczym zawodnicy rodeo, robaki-roboty i odrywają się nimi od ziemi.
Sam Neo już latać nie umie. Pamiętam, że gdy wybrałem się jeszcze w liceum na pierwszego „Matrixa”, ostatnia scena, w której bohater wzbija się w niebo, uciekła mi. Mieszkałem wtedy „Matrix. Zmartwychwstania”, reż. Lana Wachowski. USA 2021, w kinach od grudnia 2021pod miastem, ostatni autobus do domu odjeżdżał jakoś po jedenastej. Żeby na niego zdążyć, musiałem wybiec z kina kilka chwil przed napisami. Następnego dnia w szkole, gdy porównywaliśmy ze znajomymi wrażenia i ktoś wspomniał o locie, który kończy film, myślałem, że mnie wkręca. Do momentu, aż obejrzałem „Matrixa” po raz drugi, pewnie na jakimś pirackim divixie, kilka miesięcy później, nie mogłem w takie zakończenie uwierzyć. Co by nie mówić, film Wachowskich to była wtedy duża rzecz, ludzie chcieli mieć takie telefony jak Neo i spółka, takie same okulary przeciwsłoneczne, ci odważniejsi – takie same płaszcze i wdzianka z lateksu. Czy dziś ktoś chciałby ubierać się jak bohaterowie „Matrixa. Zmartwychwstań”? Nie sądzę, popkulturowa siła serii zmalała właściwie do zera. Zresztą malała z odcinka na odcinek.
Pierwsza część była frajdą w stylu podkręconego filmu karate, ale też nazywała to, o czym dawniej mówił Philip K. Dick: żyjemy w wielkiej symulacji. Ten wątek szturmem wdarł się do mediów, pochylały się nad nim tęgie głowy. W kolejnych częściach nic nowego nie pojawiło się w temacie, rządziła nimi poetyka nadmiaru – za jednego agenta Smitha milion agentów. Co więcej, twórcy zaczęli wymachiwać proporczykami kontrrewolucji, a seria stawała się pochwałą status quo. W najnowszej odsłonie najpierw pojawia się cytat, że historia powtarza się jako własna parodia, następnie ta prawda zostaje wyegzekwowana. To jałowa strategia, której nie ratuje nawet rzucone pospiesznie marzenie, żeby niebo zapełnić kolorowymi tęczami. Niestety, i ono przypomina kolejne mrugnięcie okiem. To mruganie bez przerwy jest formą nerwicy.