„Finał męskiego turnieju w Wimbledonie w 1980 r. był swego rodzaju tenisowym Woodstockiem”, pisał w książce „Borg, McEnroe i złota era tenisa” Stephen Tignor. To tu symbolicznie zakończyła się era „upartych starych capów”, jak nazywano dobrze ubranych i jeszcze lepiej wychowanych panów z wyższych klas, którzy do tej pory rozdawali karty w tenisie – trzymali go z dala od pospólstwa i od zawodowców, od prawdziwych emocji i od pieniędzy. Kultywowano amatorstwo, kodeks honorowy, białe stroje i krótkie włosy. Traktowano tenis jako hobby dla dżentelmenów. Aż tu nagle zaczęli się pojawiać zawodnicy, którzy widzieli w nim całe swoje życie. Nie dziwi więc, że chcieli na nim zarabiać i nie znosili przegrywać. I, co najważniejsze, mało który z amatorów mógł się z nimi na korcie równać. Borg i McEnroe byli prawdopodobnie najbardziej znanymi twarzami tej fali, pewnie też dlatego, że różnili się jak ogień i woda. Pierwszego nazywano na początku kariery „nastoletnim aniołem”, drugiego – „superbachorem”. Pierwszy był wytrzymały jak byk, miał nerwy ze stali, na korcie nigdy nie pokazywał emocji, grał jak rzemieślnik; drugi co chwilę zdawał się odchodzić od zmysłów, ale, gdy już przestał się złościć, grał lekko i finezyjnie, jak artysta, jak nikt.
Twórcy filmu „Borg/McEnroe”, w polskich kinach wyświetlanego z przedziwnym, wyssanym z palca podtytułem „Między odwagą a szaleństwem”, zgrabnie katalogują dziwowiska epoki i dziwactwa dwóch głównych bohaterów. Te pierwsze – papierosy na trybunach, drewniane rakiety, którymi grają zawodnicy – jednak nie dziwią tak bardzo. Są niczym, jeśli zestawi się je z Borgiem i McEnroe’em. Borg jest świrem, który trzyma się sprawdzonych schematów: śpi w maksymalnie wychłodzonym pokoju, na mecze jeździ tym samym samochodem, w tym samym fotelu, naciąg do rakiety przygotowuje mu ciągle ten sam człowiek, rzadko do kogokolwiek się odzywa, nigdy się nie uśmiecha. McEnroe to chodzący chaos, bomba z krótkim lontem: podczas turnieju żywi się snickersami, gada jak najęty, lubi imprezy. Gdy na korcie idzie mu coś nie tak, łapie się dłońmi za gardło i próbuje się udusić, ewentualnie łapie się za nos i mówił do sędziego, że śmierdzi, czasami po prostu na wszystkich krzyczy. Dałoby się pewnie wokół takich charakterów zbudować całkiem niezłą wojenkę, ale ani Janus Metz, reżyser, ani Ronnie Sandahl, scenarzysta, tego nie robią. Z prostej przyczyny – Borg z McEnroe’em nie dość, że darzyli się szacunkiem, to jeszcze po prostu się przyjaźnili.
Nie ma w filmie ani Woodstocku, ani Marvela. Ani przemian obyczajowych, ani starcia dobrego ze złym. W „Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem” najpierw zostajemy wrzuceni w legendarny mecz, w którym Borg po raz piąty z rzędu wygrał Wimbledon, a potem, jak w klasycznym kinie sportowym, cofamy się do momentów, kiedy hartowała się stal. I znowu, Sandahl i Metz pokazują, jak syntetyzować historie opisane przez biografów dwóch tenisistów i jak wykroić z nich dwie różne opowieści. A co najważniejsze, jak powstrzymać się od wyciągania banalnych wniosków. Potrzeba psychologizowania na temat sportowców jest wielka i tu był materiał jak złoto: biedny chłopak z surowej szwedzkiej rodziny, który uczył się gry odbijając piłkę o drzwi garażu kontra bogaty nowojorczyk, uczęszczający do prywatnych szkół, syn adwokata. Koniec końców, z filmu wynika, że ci dwaj wcale aż tak bardzo się od siebie nie różnili. Oczywiście, różnią ich charaktery, różni ich wiek, to, że jeden jest na szczycie, a drugi na ten szczyt chce wskoczyć. Więcej ich jednak łączy, przede wszystkim: samotność i presja, której są poddawani. Której równocześnie sami się poddają. Obsesja wygranej i jeszcze większa obsesja przegranej.
Kulminacyjnym momentem filmu jest słynny tie-break, rozegrany w czwartym secie finałowego meczu, zakończony wynikiem 18-16 na korzyść McEnroe'a. Napięcie jest tak duże, że wszystko inne przestaje się liczyć: ani pieniądze, ani zadowolenie publiczności. Gdyby spojrzeć na tę sytuację z boku, na trawiasty kort, po którym gania dwóch kudłatych facetów ubranych na biało, trzymających drewniane rakiety w rękach, uderzających nimi w białą piłeczkę, mogłaby się ona wydawać czymś co najmniej zabawnym. Sport oglądany z boku taki właśnie jest. Tymczasem Björn Borg mówił w jednym z wywiadów: „Żyłem ze świadomością, że pewnego dnia przegram”. To właśnie przez te słowa trzeba patrzeć na walkę zawodników o kolejne piłki. Właśnie o tego typu stawce jest „Borg/McEnroe” – jedna z lepszych opowieści o tym, że ze wszystkich nieważnych rzeczy sport jest czymś najważniejszym.
„Wszyscy myślą, że jestem jak z lodu, nic mnie nie rusza. A we mnie się gotuje”, to jeszcze raz Borg; cytat ten pasowałby jak ulał także do Akiego Kaurismäkiego, którego najnowszy film, „Po tamtej stronie”, niedawno trafił do kin. Kaurismäki to Borg i McEnroe w jednej skórze: poważny pajac, pajac, który udaje powagę. Ten kolega Jarmuscha lubi rocabilly, bluegrass, stare Cadillaki, dizajn z lat 60. i 70. i czarny humor. Robi filmy od kilku dekad, realizuje kino nieme, tylko że z dźwiękiem, bliskie Bustera Keatona, od początku praktycznie takie samo – kolega mówi, że to filmy o ludziach, którzy leżą z twarzą w kałuży i o tych, którzy z dobroci serca przewracają ich na plecy. Gdy ogląda się jego filmy jeden po drugim, wkrada się monotonia; gdy ogląda się jednak jego film po kilku latach rozbratu, znowu czuje się prawdziwą frajdę. Co ją niesie? Kolory ścian, scenografia barów, w których siedzą bohaterowie, ich stroje i fryzury, powolność większości gestów – to wszystko oczywiście też. Ale chyba najbardziej to, że Kaurismäki bierze rzeczywistość za mordę; tańczy ona jak on jej zagra.
Gdy Kheled, uchodźca z Aleppo, trafia poprzez Gdańsk, gdzie zostaje pobity przez lokalnych neofaszystów, do Helsinek, nic nie wydaje się takie proste. Odtrącony przez państwo, które jakoś nie może zrozumieć, że w Aleppo trwa wojna, poturbowany przez fińskich neofaszystów, uratowany zostaje najpierw przez grupę bezdomnych, a potem przez Wikströma, komiwojażera, który postanowił zostać gastronomem. Po tym, jak już postanowił, poszedł na pokera, wygrał górę forsy i zakupił lokal. Innym przeprowadzenie tego wątku zajęłoby co najmniej godzinę, autorowi „Po tamtej stronie” wystarczy zaledwie kwadrans, dlatego, że nie dba on o coś takiego, jak prawdopodobieństwo – w momencie, gdy przeciwnik Wikströma dobiera do karety, Kaurismäki daje Wikströmowi kartę do pokera.
Kaurismäki droczy się ze światem i z tymi, którzy potrafią jedynie lamentować nad jego stanem, pod tym gestem kryje się jednak zaskakująco zniuansowana i gorącą opowieść o uchodźcach, którzy prawdopodobnie nigdy nie będą w stanie wyrwać się z koszmaru wojny, państwie opiekuńczym równie nieczułym, jak te, gdzie rządzi neoliberalna doktryna, rodzącej się oddolnie solidarności, wreszcie, o takim układaniu się z kapitalizmem, dzięki któremu można zachować wolną głowę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).