Jak oni mieszkają
„W domu”, prod. HBO

12 minut czytania

/ Film

Jak oni mieszkają

Jakub Socha

Już słychać, jak formuje się fala filmów o izolacji. Jej pierwsze przebłyski pojawiły się właśnie pod postacią serialu „W domu” i filmu nowelowego „Homemade”

Jeszcze 3 minuty czytania

Xavier de Maistre, żołnierz i arystokrata sabaudzki, malarz i bibliotekarz, pasjonat baloniarstwa, przyjaciel Piera-Bernardo Guasco, trędowatego, skazanego na życie w odciętej od świata wieży. Wieża istnieje do dziś, znajduje się w Aoście. Nieopodal można znaleźć tabliczkę poświęconą pamięci Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, autora opowiadania „Wieża”, które z kolei dużo zawdzięcza powieści „Trędowaty z Aosty” de Maistre’a. Tak, de Maistre był też pisarzem. Zanim napisał „Trędowatego...”, opublikował „Podróż dookoła mojego pokoju”; ściśle rzecz biorąc, „Podróż...” została opublikowana bez wiedzy autora, jego starszy brat wyniósł ją potajemnie do wydawcy. Książka jest owocem aresztu domowego, na który de Maistre został skazany przez sąd wojskowy za udział w pojedynku. Wyrok mówił jasno – 42 dni. Dużo i niedużo, na pewno dłużej, niż nam kazano siedzieć w domach z powodu COVID-19. Na kilkudziesięciu stronach, w dokładnie 42 rozdziałach Sabaudczyk opisuje czas odosobnienia bez płaczu i desperacji. Jest wręcz przeciwnie – de Maistre wydaje się skakać pod sufit z radości, pod koniec, gdy już zaczyna się odryglowywanie drzwi, czuje wręcz żal. Rzuca: „Chciałbym, aby pozwolono mi dokończyć podróż. Czy aby na pewno po to zamknięto mnie w pokoju, aby mnie ukarać? W tej rozkosznej krainie, w której znajdują się wszystkie bogactwa świata? Takiego samego wygnania pragnie mysz w spichlerzu”.

Jasne, areszt domowy to nie zagrzybione więzienie ani wieża trędowatego. De Maistre spędza dni ze swoim psem, który wabi się Rosine, oraz służącym Joannettim, wyprawiającym się regularnie na zakupy i odgrywającym wobec swojego pana rolę worka treningowego, choć z książki wynika, że pan okłada go tylko psychicznie. Autor „Podróży dookoła mojego pokoju” krąży między biurkiem, fotelem a łóżkiem. Tu przyśnie przed kominkiem, tu zagapi się w lustro. Weźmie książkę do ręki, popłynie przez chwilę z jakąś myślą, utnie komara. Podyskutuje z Hipokratesem i Platonem, pofilozofuje na temat dwoistości ludzkiej natury. Nie nudzi mu się, chwali sobie ten rodzaj podróżowania, mówi, że jest ono dostępne każdemu, zarówno tym, którzy nie mają pieniędzy, jak i tym, którzy nie mają zdrowia – trochę przesadził. Te same słowa będzie powtarzał Huysmans w powieści „Na wspak”, której bohater, diuk des Esseintes, też nie przepadał za ruszaniem się ze swojej rezydencji. Zamiast kolebać się karocami czy chorować na chorobę morską i szkorbut na statku, kazał porozwieszać w pokojach ryciny przedstawiające egzotyczne krainy, najświetniejsze zabytki i rozkłady jazdy kompanii przewozowych. Wiele więcej nie potrzebował do podróżowania, uważał, że „wyobraźnia łatwo zdoła zastąpić wulgarną rzeczywistość faktów”.

Na de Maistre’a natknąłem się, oglądając serial HBO „W domu”, nakręcony nie tak dawno, w czasach koronawirusa. Jak głosi informacja pojawiająca się przed każdym z odcinków, nakręcono je telefonami komórkowymi z zachowaniem rygorów izolacji, bez ekip filmowych. Odcinków jest pięć, każdy z nich ma innego reżysera, każdy rozgrywa się w innej scenerii, każdy rozegrany jest w innej poetyce. Prawdziwy groch z kapustą: zwałowe młodzieżowe sytuacje, romans lesbijski, heterycka psychodrama, poetycki pamiętniczek. To właśnie w nim Paula Ortiz, reżyserka i odtwórczyni głównej roli, mówi: „Jeśli de Maistre demokratyzuje podróż, COVID demokratyzuje izolację” – też trochę przesadza, ale o tym może później. Jej film jest niedobrowolną symulacją przymusowego ćwiczenia de Maistre’a, z tą tylko różnicą, że reżyserka nie ma ani psa, ani służącego. Za to ma telefon komórkowy i dużo archiwalnych nagrań na komórce, gdzie pojawiają się żywi ludzie. Oprócz tego dni spędza tak jak większość bezdzietnych artystów spędzała w trakcie izolacji: stara się znaleźć jak najciekawszą drogę do kuchni, postanawia ćwiczyć, gada do siebie, pali papierosy, puszcza zajączki na ścianie, zaprzyjaźnia się z robotem do odkurzania, pije alkohol. Pod spodem pulsuje irytacja na siebie – autorka ma poczucie, że zbytnio poetyzuje. Za bardzo ubarwia to, co jest zwykłe. Histeryzuje, że ta korona to coś tak wielkiego, że teraz już nic nie będzie takie samo – ani kapitalizm, ani człowiek. Dopadają ją też wątpliwości, czy należy dodawać więcej hałasu do hałasu. Wcale jej się nie dziwię, już słychać, jak formuje się fala filmów o izolacji.

W pozostałych etiudach bohaterowie przechodzą przez izolację w otoczeniu innych ludzi. Jedna kobieta spędza intensywnie czas na wideoczatach, do drugiej wprowadza się niespodziewanie szalona przyjaciółka, trzecia wprowadza się do przyjaciół, którzy zajmują kilkupiętrowy magazyn – małe miasteczko, po którym naprawdę długo można się włóczyć bez celu. Z nadmiarem czasu każdy z nich radzi sobie po swojemu. Ktoś gra w ping-ponga przy okrągłym stole, ktoś na skrzypcach, ktoś próbuje pracować, nic specjalnego. Jedna rzecz się powtarza, a w zasadzie dwie. Pierwsze – wieczorne oklaski dla ludzi walczących na pierwszym froncie z epidemią. Drugie – problemy nie ze światem, tylko w związkach. Koronawirus wznieca najpierw kryzysy na tym polu. Ludzie trzeźwieją albo głupieją. Łatwiej się denerwują, ale też łatwiej wybaczają, w ogóle stają się mniej stabilni emocjonalnie. Zaczynają w partnerach dostrzegać niedostrzegalne do teraz cechy, na przykład niedoskonałości. Bohater etiudy Rodrigo Sorogoyena wpada wręcz w paranoję, że żyje nie z jedną kobietą, tylko jej kilkoma wariantami – aby dało się je odróżnić od siebie, każda z nich będzie musiała mieć namalowaną na przedramieniu inną cyfrę. Ucieczką przed szaleństwem jest zamazanie tych liczb. Niby wszystko się układa w jakąś metaforę, ale jest ona jednak dość rozczarowująca. Co charakterystyczne, w żadnej z etiud nie pojawiają się ani starcy, ani dzieci. Trochę przypomina mi to te imprezy z koronawirusa, o których opowiadano mi (albo na których byłem), gdzie z przejęciem rozprawiano o nowej rzeczywistości, podając sobie w kółeczku jednego skręta. Niby korona, ale trochę wakacje.

W wyprodukowanej przez Netflix kolekcji krótkich metraży, zatytułowanej „Homemade”, która też jest odpowiedzią na COVID-19, z kolei dzieci jest zatrzęsienie. Można podejrzewać, że niektóre etiudy powstały tylko dlatego, że rodzice filmowcy chcieli zająć czymś swoje pociechy. Widzimy więc, jak przewalają się po gabinecie w ubraniu księżniczki, flanerują po słonecznej Kalifornii, robią fikołki w parku, pomagają w kuchni. Cały projekt składa się z aż 17 epizodów, w większości zaledwie kilkuminutowych. To drobiazgi, wizualne pocztówki z różnych zakątków świata: Japonii, USA, Niemiec, Chile, Szkocji, Anglii, Libanu, Włoch. Są tu nazwiska dużo bardziej znane niż te z hiszpańskiego „W domu”, choć ich dobór wydaje się mocno enigmatyczny. Obok takich twórców jak Paolo Sorrentino, Naomi Kawase, Nadine Labaki czy Pablo Larraín, reżyserów znanych i nagradzanych, w projekcie wzięli udział chociażby Rungano Nyoni, pochodząca z Zambii autorka filmu „Nie jestem czarownicą”, czy Ana Lily Amirpour, która kilka lat temu zrealizowała skromny czarno-biały horror „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”. Dwie etiudy podpisały hollywoodzkie aktorki Maggie Gyllenhaal i Kristen Stewart (ta druga jest trochę lepsza, w swojej etiudzie Kristen Stewart po prostu wystawia się na działanie słońca), jedną zrealizowała Rachel Morrison, operatorka „Black Panther”. Trudno wymienić wszystkich, bo też trudno o wszystkich pamiętać. Jak to w tego typu projektach, większość elementów układanki po obejrzeniu zwyczajnie ulatuje z głowy. W mojej pozostaną zaledwie trzy – te, których autorów stać było na coś więcej niż rejestrację swojego życia w czasach COVID-u.

 
U Larraín stary lowelas, izolujący się od świata w towarzystwie pielęgniarki, która służy mu też pomocą teleinformatyczną, dzwoni przez Skype’a do swojej dawnej miłości. Nie wiadomo, czy popchnęło go ku temu poczucie kresu, lęk czy może nuda. W każdym razie dzwoni, żeby zapewnić kobietę, że ona była tą jedyną. Kobieta słucha, daje się gadule wygadać, a potem przechodzi do kontrataku. Nie, nie będzie żadnego romantycznego pojednania, kobieta czyta jego grę bez pudła, pyta go w pewnym momencie: ciekawe, czy tylko do mnie zadzwoniłeś. Gdy słyszy, że innej nie było, reżyser odpala bibliotekę nagrań, na których stary drań przymila się do innych kochanek, każdej z nich mówiąc, że była jedyną. Całość kończy sardoniczna konstatacja jednej z nich – jeśli ten COVID jest po coś, to chyba właśnie po to, żeby pozbyć się takich nicponi jak ty.

W etiudzie Nyoni nowe formy komunikacji grają jeszcze większą rolę. Widza atakuje wręcz kakofonia irytujących dźwięków z komunikatorów społecznych, które rozlegają się zawsze, gdy przychodzi nowa wiadomość. A że ludzie ślą ich mnóstwo, to dziwne „pyng” człowiek zaczyna odbierać jak uderzenia młotkiem. Reżyserka wrzuca do jednego bębna rzeczone dźwięki, zrzuty z ekranu komórki z konwersacjami z Messengera i krótkimi filmikami z Instagrama, by opowiedzieć historię rozpadu pewnego związku w czasach pandemii, która uwięziła byłych kochanków pod jednym dachem. Każde z nich we własnym pokoju naparza, ile wlezie, w telefon komórkowy, opowiadając przyjaciołom, z jakim to potworem przyszło jej/jemu żyć i że na całe szczęście to koniec. To, co się szybko kończy, jednak równie szybko się na nowo zaczyna, tak jakby wszystkie decyzje podejmowane w czasie izolacji były tak naprawdę umowne. Jak już jesteśmy przy umowności, to trzeba jeszcze powiedzieć słowo o Sorrentino, którego film jest tak naprawdę umownym filmem. Reżyser w głównych rolach obsadził gipsowe figurki bohaterów dwóch seriali telewizyjnych: papieża z „Młodego papieża” i królowej Elżbiety z „The Crown”. Bawi się nimi, przemieszcza je po swoim mieszkaniu, ustawia na ruszcie grilla, przed ekranem projektora, w ogrodzie. Z offu dochodzi do nas dialog między dwoma samotnikami, którzy izolowali się od świata, zanim to było konieczne. W tle widać jednak przede wszystkim Rzym.

Tak to już jest, że cokolwiek by się w tych etiudach nie działo, wzrok zawsze ucieka w bok, mniej liczy się historia, pomysł, a bardziej architektura, proste, trochę plotkarskie pytanie: jak oni mieszkają? Nie ma tu może takich niespodzianek jak chociażby w filmikach, gdzie po swoich rezydencjach oprowadzają rosyjscy oligarchowie (kałasznikow ze złota wysadzany diamentami) albo koszykarze NBA (za tymi małymi drzwiami kryje się prywatne, pełnowymiarowe boisko do koszykówki), ale jest ciekawie. Człowiek, mając w pamięci to, jak sam się odbijał jeszcze niedawno od ściany do ściany w chwilowej izolacji, z ciekawością wypatruje, w jakich warunkach innym przyszło się z nią zmagać. I dobrze, że te etiudy ogląda się, gdy jest już po wszystkim i można spokojnie wyjść do parku albo na boisko; pewnie wcześniej odczuwałbym to co wtedy, gdy patrzyłem na wrzucane przez znajomych na Facebooka zdjęcia z dacz na Mazurach czy nad morzem.

Filmowcom wiedzie się raczej nieźle, więc ich izolacja odbywała się w całkiem znośnych warunkach. Sorrentino w pięknej willi z widokiem na Rzym, Gyllenhaal w pięknym domku nad jeziorem w Vermont. Chyba z każdym z nich bym się zamienił, a pewnie najchętniej z chińskim reżyserem Johnnym Ma, który swoją etiudę nakręcił w swoim rustykalnym domku. Jest w nim ze swoją rodziną. Widzimy, jak dokarmia kury, wykopuje warzywa z ogródka, a potem robi obiad dla całej rodziny. Przyrządza pierożki według maminej receptury, a film kończy się planszą z listą produktów potrzebnych do przygotowania pierożków. Ta lista przypomniała mi, że w izolacji gorączkowo gromadziłem zapasy i pasjami oglądałem filmiki Roberta Makłowicza, który w domowej kuchni nagrywał krótki kurs kulinarny. Teraz wydaje się, jakby to było sto lat temu.