Estonia, lato. Na schodach do mieszkania Mehis zauważa mokre ślady. Jedne należą do ptaka, drugie nie wiadomo do kogo. W środku przy stole zastaje gościa w mokrym garniturze i albatrosa. Pierwszy okazuje się od lat niewidzianym przyjacielem Ochockim. Drugiego Mehis spotyka po raz pierwszy. Piją wino porzeczkowe, pokój szumi i pachnie słoną bryzą, wokół krzeseł pływają ryby. Ochocki milczy. Albatros wyjaśnia, że przyszli, bo dawno ich nie odwiedzał, a poza tym morze już nie chce być morzem, a czymś innym. Na przykład sawanną. Siedzą po kolana w wodzie, a potem wychodzą po więcej wina. Jest ciepła noc. Jedna z tych, podczas których nawet martwić się bywa ciekawie.
Opowiadanie Mehisa Heinsaara przypomina mi się podczas całonocnej trasy promem z Nynäshamn do Gdańska. Przeczytałam je kilkanaście lat temu i odtąd wiem, że trzeba dbać o bliskość ludzi i morza.
Stoję na górnym pokładzie niegdyś eleganckiego promu M/F Wawel. Wyszłam, by zaczerpnąć powietrza, bo w kajucie jest nierówno rozdysponowane między śpiących. W środku nocy niewiele się tu dzieje. Tylko kilka przelatujących mew, śmierdzący dym z komina i turlające się puszki po piwie ze szwedzkiego Lidla. Od połowy marca nie widziałam nocy, więc odruchowo szukam Gwiazdy Polarnej, by odnaleźć się w przestrzeni. Płyniemy na południe. Woda pachnie intensywniej niż wczoraj.
To pierwsza możliwa podróż od czterech miesięcy: doba lądem, druga morzem. Czuję się trochę jak w dzieciństwie, kiedy jeździliśmy z rodzicami i siostrą latem na wyspę Wolin. Wtedy też ekscytacja zastępowała sen i nie trzeba było prowadzić. Spod Opola wyruszaliśmy w środku nocy, tak że słońce wschodziło na betonowej jeszcze a-czwórce i zachodziło – jakkolwiek by rozpędzać malucha – już po dotarciu na miejsce. Do przyczepki ładowaliśmy dobytek na miesiąc, rodzice w dżinsach z PEWEX-u palili carmeny, my na przemian grałyśmy w państwa-miasta i się tłukłyśmy, a na parkingach wsuwałyśmy kanapki z serkiem fromage. Za Gorzowem zmieniało się powietrze, lasy inaczej szumiały i lubiłam sobie wyobrażać, że już słychać fale. Tak jak byłam wówczas pewna, że Krystyna Loska i Jan Suzin są małżeństwem, które mieszka w odbiorniku telewizyjnym, tak wierzyłam, że morze istnieje tylko wtedy, gdy się na nie patrzy. Jechaliśmy, a ono wypływało nam naprzeciw.
Dawne wyjazdy na północ Polski nierozłącznie kojarzą mi się z promami do Szwecji, nieosiągalnej niemal jak biegun północny. Podziwialiśmy z brzegu białe polferriesy, kupowaliśmy pocztówki z ich wizerunkami i dorysowywaliśmy siebie na górnych pokładach, mniej więcej tu, gdzie stoję teraz. Te rysunki stanowiły najbardziej naturalną – obok jeżdżenia palcem po mapie – formę podróżowania za granicę. Dla osób wychowanych w dwuwymiarowym świecie atlasów góry zawsze znajdowały się na dole, a morze na górze. Dla mojego urodzonego na Przylądku Północnym męża morze to główny punkt odniesienia, którego nieobecność zaburza równowagę i świadomość, gdzie jest góra, a gdzie dół. Bo, jak mówi: ono zawsze leży w dole. I jest jedno. Między Kamczatką a Hokkaido, za kołem podbiegunowym, i tu, pod kilem polskiego promu z banderą Bahamów.
Gdybym była Inuitką, wyrosłabym w przekonaniu, że na morskim dnie czeka na mnie Sassuma Arnaa, Matka Morza, naczelna bogini mojego świata, którą spotkam po śmierci. Wiedziałaby, czy w ciągu życia oddawałam należną cześć temu, co pod wodą, i czy powinna mnie za to spotkać nagroda czy kara. Być może mniej bałabym się ciemnej toni, ale jestem stąd, gdzie jedynie święci panowie stają na brzegu, by łowić serca na morzach dusz ludzkich sieciami z prawdy, czy jakoś tak. Od lat mieszkam wśród północnych Norwegów, dlatego wiem, że przed śmiercią na morzu usłyszę krzyk draugena, ducha złego rybaka, błąkającego się po morskich odmętach. Zwykle strach wzbudzają sztorm i zawierucha, ale znam miejscowego żeglarza, którego najbardziej przeraża spokojna tafla wody. Boi się zajrzeć w głębię, bo ma wrażenie, że w dzieciństwie zobaczył tam coś, czego nie powinien, a co przeraziło go na tyle, że od razu to zapomniał. Może gdybym wychowała się na górze mapy, też znałabym historie o bałtyckich potworach i wiatrach. Zamiast tego na wolińskich wakacjach w starym domu gospodarzy Żurawskich bałam się głównie wychodka na podwórku i uczyłam nowych słów. Na przykład „chuj”. Miejscowe dzieci podczas zabaw w zawalonej stodole kazały mi wkładać palce do ust i wołać „marynarz stój”, a potem ze śmiechem biegły boso na plażę trzy kilometry przez las. Plaża była pusta. Tylko wydmy, piasek i huk fal. Jeśli śni mi się morze, jest to zawsze tamto miejsce.
Teraz nie mogę spać i obserwuję coraz bardziej wyraźną łunę na wschodzie. Ustawiam się przodem do wiatru, wciągam zapach wilgotnego powietrza i myślę o e-mailu: „Napiszesz fachowy esej o umieraniu Bałtyku?”, na który twierdząco odpowiedziałam już dwa tygodnie temu. Tylko, Bałtycki, co ja tak naprawdę o tobie wiem? Słyszę często, że umierasz. Albo że też już nie chcesz być morzem.
Bałtyk szumi, ale nic z tego nie rozumiem. Na relingu przysiada mewa siodłata. „Zapytaj Marcina”. Rozglądam się, bo nie wiem, skąd ten głos, i dopiero po chwili pozdrawiam ją uprzejmym skinieniem głowy. W dzieciństwie oglądałam ze starszą siostrą dużo filmów. W jednej z przedwcześnie zobaczonych scen kina grozy mewa dziobie w głowę kobietę w łódce, więc wiem, że z ptakami trzeba grzecznie.
Robię zatem, jak mówi. Kiedy przed południem mijamy Westerplatte, dzwonię i chwilę później idziemy już na plażę w Gdyni-Orłowie. Marcin to szef Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie, morski autorytet i jednocześnie znajomy z zimnych wysp. „Bałtyk wcale nie umiera, tylko się zmienia. I to może czasem wyglądać na śmierć, ale to jak z ludzkimi zmarszczkami, które są oznaką upływającego czasu, a nie kondycji” – wyjaśnia. Marcin ma jasne oczy i spojrzenie charakterystyczne dla tych, którzy przez większość życia patrzą w daleki horyzont. Zmarszczki na ich twarzach tworzą mapy przeżytych miejsc, przez co jedni po latach stają się skałami, a inni wodą. Marcin opowiada, jakby to szumiały fale, nie głoski.
„Jeszcze na początku XIX wieku był dość zimnym, dobrze natlenionym morzem. Zamarzał zimą i nie należał do najbardziej produktywnych. W miarę rozwoju rolnictwa dostał potężną dawkę nawozów (głównie fosforu i azotu) i odtąd staje się coraz cieplejszy, również na skutek globalnego ocieplenia. Najtrudniej miał w latach 1970–1990, przy maksymalnych zanieczyszczeniach i braku oczyszczalni ścieków w Polsce. Nie wolno było się kąpać i z wód znikały różne gatunki. To wtedy przyjęło się, że Bałtyk jest zatruty, a potem już nikt nie chciał słuchać o regeneracji i powrocie do normalności”.
Pamiętam, że na wyspie Wolin w końcówce lat osiemdziesiątych woda była przede wszystkim zimna. Wbiegało się na chwilę, a potem dygotało pod szorstkimi frotowymi ręcznikami, chrupiąc sezamki z piaskiem. Zamiast kolorowych flag przed niebezpieczeństwem ostrzegały wysokie fale. Dzieci kąpały się pod okiem dorosłych i tylko raz kółko ratunkowe obróciło mnie nogami do góry, tak że prawie się utopiłam. Pewnie dlatego nigdy później nie nauczyłam się porządnie pływać i dno morskie zobaczyłam pierwszy raz dopiero kilka lat temu, na monitorze komputera.
Dno morskie widoczne na ekranie komputera / fot. Ilona Wiśniewska
Było to podczas rejsu statkiem badawczym RV Oceania, kiedy zbierałam materiał do reportażu o broni chemicznej zatopionej w Bałtyku. Płynęliśmy przez tydzień po duńskich i niemieckich cieśninach i pamiętam jałowe, zryte trawlerami dno. Docieraliśmy do miejsc zrzutu, a naukowcy w asyście wojskowych spuszczali na dno zdalnie sterowany sprzęt do identyfikacji podejrzanych obiektów. Po drugiej wojnie światowej zatopiono w różnych miejscach prawie czterysta tysięcy ton niemieckiej amunicji, w tym czterdzieści tysięcy ton broni chemicznej, m.in. iperytu siarkowego. Ten łatwy w produkcji gaz dobrze wsiąkał w materiały i parzył jak należy. Topiono go, bo w mętnej wodzie problem znikał i rzadko wypływał. W Polsce w ciągu siedemdziesięciu lat morze wyrzuciło na brzeg broń chemiczną trzydzieści razy. Najtragiczniejszy był rok 1955: na plaży w Darłówku poparzyło się sto dwoje dzieci, a ostatni – rok 1997: rybacy spod Władysławowa wyłowili pięciokilową bryłę iperytu. Podczas rejsu Oceanią naukowcy wyjaśniali, że dzielą się na optymistów, którzy bagatelizują problem i uważają, że zagrzebany w mule materiał sam się rozłoży, i na pesymistów, wierzących, że w pewnym momencie wszystko się wydostanie i skazi środowisko. Gdy rozmawiamy o broni chemicznej, Marcin podkreśla, że większym problemem niż skażenie substancjami bojowymi jest bardzo zły PR Bałtyku, przez co trudno się o nim rozmawia z mediami, bo mają z góry postawione tezy i tylko chcą je potwierdzić.
Na Oceanii słyszałam, że w obszarach zatopień ryby zapadają na więcej chorób, mają gorszą odporność i być może dlatego w Bałtyku jest mniej gatunków, niż mogłoby być. Marcin nie raz słyszał, że polskie dorsze przestraszyły się rosyjskiego rurociągu i przeniosły na szwedzką stronę, ale przestrzega przed wiarą w takie rewelacje.
„Ten wzrost temperatury, o którym już ci mówiłem, początkowo sprawił, że produktywność morza wzrosła, przypłynęło więcej ryb, ale w konsekwencji wyższa temperatura i brak lodu spowodowały gorsze mieszanie wód oraz mniejsze rozpuszczanie tlenu, więc miejsce ryb zimnowodnych, potrzebujących dość słonego i natlenionego środowiska, zajmują małe, mniej wymagające gatunki jak szprot i śledź. Swoją drogą, Bałtyk nie ma żadnych endemicznych gatunków, które mogą zniknąć z powodu jego przemiany. On ma zaledwie dziesięć tysięcy lat, jest najmłodszym morzem na świecie i dostał od sąsiednich akwenów mieszankę najbardziej odpornych gatunków, nic własnego. W dodatku wciąż się zmieniał: z jeziora lodowego, przez ciepłe słone morze, do jeziora słodkiego i wreszcie dziś słonawego morza”.
Oceania na morzu / fot. Ilona Wiśniewska
Kiedy na potrzeby tego tekstu rozmawiam z tatą o naszych wakacjach z dzieciństwa, przypomina mi, że już wtedy często stał zanurzony po szyję z wędką i wyciągał z fal płocie albo sandacze. W albumie rodzinnym, który znam na pamięć, jest kilka zdjęć z tamtego czasu i to one sortują pamięć. Tato podrzuca mnie na fali. Mam dwuczęściowy czerwony kostium uszyty przez mamę. Wyginam się, jakby woda rzeczywiście była lodowata. Na innym głaszczę jakiegoś jamnika na plaży. Nie wiem, do kogo należał. Pamiętam za to ślepego psa Żurawskich, któremu ktoś psiknął w oczy muchozolem. Na moim ulubionym zdjęciu jesteśmy razem z siostrą na wzniesieniu, które wszyscy nazywali Wysokim Brzegiem. Szło się do niego pod górę szlakiem przez krzaki jeżyn i gęsty las, żeby dojść do punktu, skąd w naszej wyobraźni już musiałyśmy dostrzec Szwecję. Na wyblakłym zdjęciu horyzont zlewa się z niebem. Nie ma znaczenia, czy to morze, czy jezioro.
Marcin mówi, że Bałtyk ma coraz mniej słonych dopływów z Morza Północnego, a coraz więcej słodkich z Finlandii i Szwecji, przez co powoli rzeczywiście będzie się zmieniał w jezioro.
„Już teraz można to zaobserwować w Zatoce Botnickiej, gdzie woda ma zasolenie o połowę mniejsze niż w Polsce. Na zacisznych brzegach rosną tam trzciny, przy brzegu pływają szczupaki, pojawia się jeszcze trochę morskich ślimaków i krewetek. W Polsce podobnie będzie w przyszłości wyglądać Zatoka Pucka, tyle że otwarte wybrzeże nie zapewni schronienia dla jeziornych roślin i będzie tak jak nad wielkimi jeziorami Kanady: piaszczyste plaże, dobre warunki do kąpieli, ale mało fauny, bo w naturalny sposób wody pośrednie między morskimi i słodkimi są najtrudniejsze do zamieszkania. Zostanie mała grupa plastycznych gatunków, które radzą sobie w każdej sytuacji”.
Dochodzimy plażą do Sopotu, w tym roku mniej obleganego przez zagranicznych turystów, ale też dającego sobie radę. Spomiędzy drzew Parku Północnego widać kierowany przez Marcina instytut. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, żałuję, że nie studiowałam oceanografii i nie pomarszczę się jak morze.
W dorosłym życiu wróciłam na Wolin tylko raz. Przybyło budynków, domy miały numery i złe psy. Z trudem mogłam rozpoznać dawne ścieżki, po których biegaliśmy boso. Dom Żurawskich zrobił się mniejszy. W miejscu wychodka posiano trawnik, a na miejscu stodoły, w której zatrzymywaliśmy marynarzy, zbudowano elegancką willę.
Autorka z siostrą na Wysokim Brzegu / fot. Ryszard Wiśniewski
Pojechaliśmy z przyjaciółmi ze studiów na wieść, że jeden z nich nigdy nie widział Bałtyku. Nie mogliśmy zrozumieć, jak to w ogóle możliwe. To jakby nigdy naprawdę nie oddychać. Był pierwszy dzień wiosny, wiało i na ten ostatni fragment drogi przez las zasłoniliśmy mu oczy. Okolica się zmieniła, ale las pozostał taki jak dawniej. Połączone pniami buki, ścieżki na różnych wysokościach, schody z korzeni drzew i ten widok. Chyba wszyscy mieliśmy oczy o smaku morza.
Pojadę jeszcze kiedyś, a na razie wracam tam, skąd wyruszaliśmy w środku nocy pomarańczowym maluchem z przyczepką. Nad wybrzeże nadciągają chmury i wieczór. Żegnamy się mijani przez właścicieli psów, biegaczy i łabędzie, z daleka trochę podobne do albatrosów. Na horyzoncie błyszczy w resztkach słońca powrotny do Nynäshamn. Noc zapowiada się ciepła. Kolejna z tych, podczas których nawet martwić się będzie ciekawie.
Cykl tekstów do działu Ziemia powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot, którego dziewiąta edycja odbędzie się w dniach 20–23 sierpnia. Motywem przewodnim będzie literatura kanadyjska, ale ważną częścią festiwalu staną się także rozmowy z naukowcami i artystami w cyklu „Antropocen”.