Mniej
fot. Ilona Wiśniewska

16 minut czytania

/ Literatura

Mniej

Ilona Wiśniewska

Chętnie powielamy opinię, że północne kraje wydają na świat zamkniętych, zdystansowanych i mrukliwych obywateli, a przecież to Polska jest klimatyzowana międzyludzkim chłodem – esej na marginesie nowej książki Filipa Springera

Jeszcze 4 minuty czytania

Kilka tygodni temu świat obiegła wiadomość o mieszkańcach norweskiej wyspy Sommarøy, którzy postanowili odrzucić czas. Na Północy słońce latem nie zachodzi, życie toczy się we własnym rytmie, więc: 

Śpimy, kiedy jesteśmy zmęczeni.
Jemy, kiedy jesteśmy głodni.
Pracujemy, kiedy mamy na to ochotę. 
Po co komu czas? Czas to tylko stres.

Na znak protestu zawiesili swoje zegarki na moście łączącym wyspę z resztą świata.

Wiecznie zestresowana i spóźniona reszta świata temat natychmiast podchwyciła. Kto u progu lata nie marzył o miejscu, gdzie wszystko można? Teksty o wyspie Sommarøy zostały opublikowane w 1479 różnych mediach (w tym polskich). Ilustrowały je zdjęcia kolorowych domów na tle turkusowej wody, jakby lato za kołem podbiegunowym trwało cały rok, sztormy nigdy nie wlewały się przez okna, a śnieg nie zasypywał jedynej drogi.

Zanim pojawiły się pytania o ewentualne kłopoty w komunikacji na linii wyzwoleni–uwikłani, okazało się, że bezczas to kampania reklamowa firmy Innovasjon Norge, państwowego speca od unowocześnień ze stolicy oddalonej od Sommarøy o dwa tysiące kilometrów. Celem akcji było przyciągnięcie jeszcze większej liczby turystów w te rejony. Wyspa leży godzinę drogi od Tromsø, największego miasta norweskiej Północy, i w nazwie ma „lato”, więc wydawała się idealnym miejscem, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy tam nie był.

Co prawda przedstawiciele firmy przyjechali z banerem Let’s stop time i spotkali się z mieszkańcami, ale żadne decyzje nie zapadły. O swoich rewolucyjnych planach miejscowi dowiedzieli się z mediów. W zegarkach zawieszonych na metalowej poręczy mostu też nie potrafili rozpoznać własnych. Śmiali się, że przecież właśnie w miejscach, gdzie nie zachodzi słońce, są one najbardziej potrzebne. Ale to takie typowe, powtarzali, przecież ci z Południa nic o nas nie wiedzą.

Kiedy się pisze o Północy przez duże P, warto najpierw zakreślić obszar, o którym mowa.

Sommarøy, rajska wyspa na Północy / fot. Ilona WiśniewskaSommarøy, rajska wyspa na Północy / fot. Ilona Wiśniewska

Z polskiej perspektywy Północ zaczyna się w momencie zanurzenia się po szyję w Bałtyku, natomiast ze skandynawskiej Północ to po prostu wszystko, co znajduje się za kołem podbiegunowym. Oslo i Kopenhaga leżą na południu.

Mieszkam na dalekiej Północy od dziesięciu lat. Pięć lat na Spitsbergenie, dwa lata na Lofotach, trzeci rok w Tromsø. Na wyspach, w wioskach rybackich, w wyludnionych miastach, gdzie latem jest zimno, a zimą bardzo zimno. Dziesięć lat dekodowania różnic kulturowych, ważnych przyjaźni i kontaktu z naturą, który sprawił, że mówię ciszej.

Dziesięć lat temu moda na Skandynawię dopiero się zaczynała, choć większość z nas miała już identyczne wyposażenia wnętrz i wiedziała, że mężczyźni nienawidzą kobiet. Duńskie hygge, szwedzkie lagom i norweskie kos nie były wtedy jeszcze ładnie opakowanymi produktami, tylko sposobem życia krajów, gdzie pali się świece, by nie doświetlać zimy jarzeniówkami, a przy piecu siaduje w wełnianych skarpetkach, bo co druga osoba robi na drutach, a na zewnątrz po prostu jest zimno.

Longyearbyen, główne miasto na Spitsbergenie / fot. Ilona WiśniewskaLongyearbyen, główne miasto na Spitsbergenie / fot. Ilona Wiśniewska

Mnie zaś się wtedy wydawało, że na Północy będę mogła głębiej oddychać. Kiedy wydarzenia z ówczesnego życia wypompowały mi powietrze z płuc, poleciałam od razu najdalej. Co wiedziałam o Spitsbergenie? Tyle tylko, że głównym źródłem naturalnego światła zimą jest tam księżyc.

Nigdy nie myślałam o ludziach, a to oni okazali się najważniejsi. Pracuję i przyjaźnię się z Norwegami, Duńczykami, Szwedami i Islandczykami, więc często jestem pytana, jacy są ci Skandynawowie i czy w ogóle da się z nimi żyć. Dziennikarka telewizyjna po wywiadzie w programie śniadaniowym zapytała, czy mój (pochodzący z okolic Przylądka Północnego) mąż jest zimny. A ja od razu wyobraziłam go sobie martwego. Zimny? Nie znam cieplejszych ludzi niż ci żyjący na dalekiej Północy. Tam, gdzie zasady ustalają morze i wiatr, nie pozostaje nic innego niż dystans do samego siebie i otwartość. Nikt tu nie wierzy w uszlachetniającą moc cierpienia, ale raczej w pracę i w siebie.

Północ to potrzebny brak. Brak, który utrzymuje w pionie.

A teraz w ramach przerywnika połączmy w pary:
Mniej ludzi                       Widać horyzont
Mniej światła                    Przyjazne milczenie
Mniej kurzu                      Patrzenie w oczy
Mniej ptaków                   Ograniczone bodźce
Mniej drzew                     Słychać dźwięki natury   
Mniej słów                       Filip Springer

(Tak, ograniczone bodźce pasują do każdego.
Filipa dopasujemy za chwilę.)

No więc mniej bodźców to mniejszy wybór.
Również przekleństw i słodyczy.

Północne wichry / fot. Ilona WiśniewskaPółnocne wichry / fot. Ilona Wiśniewska

Najgorsze, czym można drugą osobę skłonić do odejścia po norwesku, to: Dra til helvete, czyli idź do piekła. Kiedy opowiadam północnym znajomym o aktualnej sytuacji społeczno-politycznej w Polsce (Białymstoku, tęczowych zarazach, niereagowaniu na słowną agresję itd.), często nie potrafię oddać stopnia nienawiści, opowieść rozbija się o język. W norweskim nie ma aż tak wulgarnych słów. Albo ja szczęśliwie jeszcze ich nie znam.

Filip Springer, Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz. Czarne, 264 strony, w księgarniach od sierpnia 2019Filip Springer, „Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz”. Czarne, 264 strony, w księgarniach od sierpnia 2019Nie znam też lepszej czekolady niż norweska. Lubię historię o tej mlecznej z orzechami, którą usłyszałam kilka lat temu od znajomego Norwega. Opowiadał, że stworzono ją wiele lat temu tak, by smakowała każdemu. Nie za słodka, orzechów akurat tyle, by chrupała każda kostka, współcześnie kakao fair trade i brak oleju palmowego. Czekolada jest z założenia dobra. Jeśli tobie nie smakuje, nie jest to problem tej czekolady.

Nie powinieneś czuć się lepszy od innych.

W swojej najnowszej książce, „Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz”, Filip Springer szuka fikcyjnego duńskiego miasta, z którego pochodzi jedenaście praw zwanych Prawem Jante, Janteloven. Prawa te sformułował w latach 30. XX wieku Aksel Sandemose w powieści pt. „Uciekinier przecina swój ślad”. To, by nie czuć się lepszym, jest jednym z nich. Poza tym nie wypada się chwalić, wychylać, śmiać z innych, mieć własnego zdania i nadziei, że komuś na nas zależy.

O Janteloven pierwszy raz usłyszałam na Spitsbergenie od mojej meksykańskiej przyjaciółki, która od lat mieszkała już w Skandynawii i tłumaczyła nim wiele społecznych mechanizmów. Dla mnie, dopiero uczącej się norweskiego, to słowo brzmiało jak jenterloven, czyli prawo dziewczyn, przez co myślałam, że tak zachowują się kobiety na Północy. Potem wielokrotnie rozmawiałam o Jante ze Skandynawami przywiązanymi do miejsc zamieszkania i z jeżdżącymi po świecie. Wszyscy zgodnie powtarzali, że nie jest to specyfika ich krajów, a po prostu mentalność małych miasteczek. Wyjątek stanowią Islandczycy, którzy wyraźnie odcinają się od ograniczeń z Jante i podkreślają, że u nich to prawo nie obowiązuje, stąd tylu znanych na świecie islandzkich artystów. Jedenaście praw Sandemosego Norwegowie natomiast podsumowują jednym zdaniem: Du må’kke komme her og komme her, co znaczy, że nie można się zjawiać w nowym miejscu i myśleć, że jest się kimś wyjątkowym. To bardziej lekcja pokory niż opresja.

Wymyśliliśmy Północ, tak jak Filip domyśla sobie głównego bohatera książki. Na czymś musimy budować to wyobrażenie, więc – co oczywiste – używamy schematów i uproszczeń. Z perspektywy Bałtyku Prawo Jante wygląda na bardziej brutalne niż jest w rzeczywistości. Patrząc na Skandynawię przez ten pryzmat, powielamy opinię, że zimne kraje wydają na świat zamkniętych, zdystansowanych i mrukliwych obywateli, podczas gdy – jak ostatnio przeczytałam – klimatyzacją Polski jest międzyludzki chłód. Nasze omijanie się wzrokiem przeszkadza czasem bardziej niż skandynawska obojętność wyrażona uprzejmym patrzeniem w oczy.

Zimą na Spitsbergenie jedynym źródłem naturalnego światła jest księżyc / fot. Ilona WiśniewskaZimą na Spitsbergenie jedynym źródłem naturalnego światła jest księżyc / fot. Ilona Wiśniewska

Sama pochodzę z dużej wsi na Opolszczyźnie, gdzie zasady ustalała grupa. Pamiętam, kiedy po zakończeniu praktyki nauczycielskiej w lokalnym gimnazjum napisałam do gazety, że nauczyciele wyrażają się o uczniach z pogardą, ówczesny proboszcz grzmiał z ambony, że Wiśniewska pluje do własnego gniazda i burzy porządek.

Nigdy nie miałam wrażenia, że coś się tam może ukryć, mimo że wieczorami zasłaniało się okna. Nowych byliśmy ciekawi, ale ufaliśmy dopiero po czasie. To samo usłyszałam na Spitsbergenie po przeprowadzce: dostaniesz dobrą pracę, jeśli pokażesz nam, że jesteś czegoś warta. To mi zajęło rok, chociaż nikt nie sprecyzował, jak tę wartość udowodnić. Był to najbardziej samotny czas w moim życiu, ale dzięki niemu milczenie nabrało zupełnie innego znaczenia. To natura sprawia, że siedzi się cicho.

W książce Filipa Springera jest scena, kiedy Niels – gospodarz domu, w którym mieszka Polak ­– zwraca uwagę przy śniadaniu, że ten wieczorem zasłonił okno w swoim pokoju. Nie, to nie źle, po prostu zauważył. Następnego dnia gość okna nie zasłania, ale ma wrażenie, że ktoś go obserwuje. Nie martw się, Filip, też na początku czułam się nieswojo z odsłoniętymi oknami podczas kilkumiesięcznej nocy polarnej. Teraz już wiem (i nawet jeszcze raz upewniłam się wśród znajomych na potrzeby tego tekstu), że oni po prostu nie patrzą.

W Tromsø niemal dzielę balkon z sąsiadami, bo kiedy wychodzę na swój, jestem metr od ich kuchni. Nigdy jeszcze nie zasłonili okna, a ja też już powoli oduczam się wścibstwa. Patrzenie, „jak ktoś ma w domu”, to specjalność przyjezdnych.

Odkąd mieszkam wśród Skandynawów, nie doświadczyłam jawnej wrogości albo wykluczenia tylko dlatego, że jestem obca. I to nie dlatego, że mam męża Norwega. To wbrew pozorom wiele razy utrudniało kontakty. Tylko raz na Lofotach bez ostrzeżenia zaprosiłam sąsiadów na kawę. Podziękowali z dziwnymi minami i nigdy nie przyszli. Norweg z Przylądka Północnego powiedział wtedy: „Za szybko. Wystraszyli się”. A zaprosiłam ich po roku. Opowiadam to jako anegdotę, bo inni później już zawsze przyjmowali zaproszenia.

Reine, jedno z najcześciej fotografowanych miasteczek na Lofotach / fot. Ilona WiśniewskaReine, jedno z najcześciej fotografowanych miasteczek na Lofotach / fot. Ilona Wiśniewska

Filip Springer doświadcza wykluczenia, bo kiedy próbuje mówić po duńsku, Duńczycy przerzucają się na angielski i nie wiadomo, czy chcą pomóc, czy dać mu do zrozumienia, że nie należy do grupy. Ja mam odwrotne doświadczenie: słysząc, że już potrafię sklecać podstawowe zdania po norwesku, rozmówcy mówili jeszcze szybciej, zakładając, że już ich w pełni rozumiem. Wiele rzeczy przestaje dziwić, kiedy zaczyna się porozumiewać w języku małych narodów. Identyczna forma dla każdej osoby w odmianie czasownika mówi więcej o naszych północnych sąsiadach niż prawa sformułowane prawie sto lat temu na potrzeby powieści.

Springer wyjaśnia w książce, że źródłem jego fascynacji Skandynawią był wujek jednego z kolegów, który opowiadał na poznańskim podwórku o krajach bez kurzu. Na poświadczenie swoich słów nosił białe spodnie i twierdził, że można w nich siadać na ziemi, a i tak się nie zabrudzą. Wujek przybył z góry mapy, z bliżej nieokreślonej Północy i częstował dzieci lukrecją.

U mnie na Opolszczyźnie większość ojców pracowała w – jak to się mówiło – Rajchu i poza żelkami Haribo przywoziła dzieciom właśnie jasne ubrania. Pastelowe dresy z Myszką Miki albo z logo producenta butów sportowych pachniały inaczej niż nasze swetry z anilany, ale równie szybko szarzały. W tym czasie białe były tylko tenisówki „czeszki”, które po praniu nacierało się szkolną kredą. Też żyliśmy mitem czystych krajów. A potem zaczęliśmy do nich jeździć i okazało się, że brudzimy się tak samo.

Zorza polarna w północnej Norwegii / fot. Ilona WiśniewskaZorza polarna w północnej Norwegii / fot. Ilona Wiśniewska

Kurz to głównie złuszczony naskórek, włosy, włókna ubrań, ziarna piasku, pyłków roślin i roztocza, a że na Północy trudniej o ludzi i rośliny, siłą rzeczy tego nalotu będzie niewiele. Na Spitsbergenie zamieszkanym przez dwa i pół tysiąca ludzi, kiedy akurat nie wieje od kopalni węgla, kurz jest biały. Nieraz obserwowałam koty pędzące po podłodze, zbierałam i studiowałam ich skład, nie mogąc uwierzyć w tak delikatną spoistość. Teraz w Tromsø nalot jest szarawy, a w sezonie zimowym zaczernia się od palenia w piecu. W miejscach, gdzie wszystkiego jest mniej, mało kurzu to jest właśnie dość.

Dobrze, że Filip Springer podjął się przybliżenia Prawa Jante w kraju, gdzie wielu mieni się ekspertami od katastrof lotniczych, nokturnów Chopina, ocieplenia klimatu i piłki nożnej. Jeśli mogłabym sobie domyślić autora „Dwunastego…” w jego nowej roli obserwatora Skandynawii, teraz wysiadalibyśmy z samochodu na Sommarøy, gdzie mimo wieczora słońce nadal wisiałoby nad horyzontem. Na głównym parkingu za mostem stałoby kilkanaście camperów, ale nie więcej niż rok temu, nim południowcy wzięli się za marketing Północy. Powiedziałabym Filipowi, że marzę o książce o współczesnym Jante napisanej przez kogoś, kto mieszka i pracuje ze Skandynawami, ale takiej książki nie ma, bo to prawo staje się wtedy codziennością, której się nie zauważa i już nie ma o czym pisać. On dwoma zdaniami obroniłby swoją metodę, a ja nie wchodziłabym w dyskusję, bo przecież nikt tu nie jest od nikogo lepszy i nikt nikogo nie chce niczego nauczyć.

Poszlibyśmy wąską ścieżką wytyczoną wśród prywatnych ogródków, nie dziwiąc się brakowi ogrodzeń ani psów gospodarskich. Mijalibyśmy domy z wielkimi oknami bez zaglądania do środka. Mieszkańcy patroszący ryby na zewnątrz pytaliby nas, co słychać, na co my rewanżowalibyśmy się pytaniem o godzinę i pogawędką o absurdach turystyki.

Na przykład o tym, że kiedy tylko słońce zacznie zachodzić, zjawią się na Północy tabuny turystów żądnych widoku zorzy polarnej, dla których lokalne firmy przygotowują co roku szereg atrakcji. Jedną z głównych są wycieczki w teren, gdzie nie docierają już światła miasta, a tam – jeśli akurat warunki sprzyjają – fotografuje się turystów na tle zorzy. Jeśli niebo jest zachmurzone, przy ognisku opowiadane są im historie o końcu świata, do którego dotarli. Przewodnicy w tych firmach to często cudzoziemcy, których ściągnęła tu właśnie wizja szczęścia, jednak życie szybko ją zweryfikowało, bo praca w turystyce to jedno z najgorzej płatnych zajęć. Ale turyści nie muszą tego wiedzieć. Odkąd sprzęt fotograficzny umożliwia fotografowanie w dobrej jakości na długim czasie, coraz więcej ludzi dociera na Północ nawet zimą.

I to przed nimi w końcu zacznie się zasłaniać okna.