Wielki synthpopowy szwindel?
fot. Stas Knop

20 minut czytania

/ Muzyka

Wielki synthpopowy szwindel?

Mateusz Witkowski

Grupa Papa Dance padła ofiarą kultu autentyczności i powagi, jaki w latach 80. panował w polskiej muzyce pop-rockowej. Stąd wzięło się nieporozumienie polegające na szukaniu w Papa Dance protoplastów disco polo

Jeszcze 5 minut czytania

W słynnym mockumencie „The Great Rock ’n’ Roll Swindle” Juliana Temple postać grana przez Malcolma McLarena przekonywała nas, że bunt i wściekłość wpisane w twórczość Sex Pistols były tak naprawdę częścią zręcznego planu marketingowego. Zaryzykuję stwierdzenie, że z Papa Dance było dokładnie odwrotnie. Boysbandowa, komercyjna otoczka towarzysząca zespołowi odciągała uwagę od jego poziomu artystycznego. W tym roku mija trzydzieści lat od premiery albumu „Nasz ziemski Eden” promowanego singlem „Nasz Disneyland”.

„Projekt”. To modne słowo, nadużywane zarówno przez aktywistów kulturalnych, jak i młodych rekinów branży startupowej, pasuje do Papa Dance jak ulał. „Zespół” sugerowałby przecież pewną oddolność i spontaniczność. Tymczasem decyzję o tym, aby dokooptować do wokalisty Grzegorza Wawrzyszaka paru kolegów, podjęto dopiero podczas pracy nad teledyskiem do „Ordynarnego faulu”, pierwszego singla grupy. Produkt również nie wydaje się zbyt fortunnym określeniem. Odsyła nas w stronę kapitalistycznej logiki, która ma w przypadku rynku muzycznego późnego PRL-u umiarkowane zastosowanie. Jak tu bowiem marzyć o wielomilionowych nakładach, skoro nie ma pewności, że tłocznia będzie dysponować odpowiednią ilością tworzywa sztucznego potrzebnego do produkcji płyt?

Nie znaczy to jednak, że Mariusz Zabrodzki i Sławomir Wesołowski, duet odpowiedzialny za powstanie grupy, nie wykazali się pewnym wyrachowaniem. Obaj panowie mieli okazję zaprezentować swoje talenty szerokiej publiczności już wcześniej, pracując przy sesjach nagraniowych Lady Pank i Franka Kimono. Niezależnie od tego, jaką rolę pełnią wspomniane produkcje we współczesnej świadomości, znamionowały one doskonały warsztat kompozycyjno-aranżerski oraz znajomość najświeższych popowych trendów. Ze wskazaniem na muzykę spod znaku synth popu i new romantic, która szturmem zdobywała Wielką Brytanię. Panowie wiedzieli, że umiejętność pisania intrygujących melodii opatrzonych świeżych brzmieniem nie wystarczy. Jako mężczyźni w wieku okołoojcowskim niespecjalnie nadawali się na młodzieżowych idoli. Potrzebny był ktoś, kto w przekonujący sposób dostarczy ich piosenki ówczesnym nastolatkom.

Kimś takim okazał się wspomniany Grzegorz Wawrzyszak. W 1984 roku Zabrodzki i Wesołowski, przy wsparciu młodego wokalisty obdarzonego chłopięco-knajacką manierą, zarejestrowali w studiu radiowej Trójki utwory „W 40 dni dookoła świata” i „Ordynarny faul”. Na potrzeby teledysku do Wawrzyszaka dołączyli Tadeusz Łyskawa i Marek Karczmarek. Grupa posługiwała się początkowo nazwą Papa Dock jednak jej drugi człon przywodził na myśl pseudonim dyktatora Haiti Francois Duvaliera, czyli Papy Doca. (Jeden z dziennikarzy „Polityki” zasugerował zresztą, że zespół niepotrzebnie poszedł na kompromis i mógł od razu nazwać się „Adolf Hitler”).


Taniec okazał się na szczęście silniejszy niż terror. Grupa, legitymująca się już imieniem Papa Dance, zaczęła coraz śmielej poczynać sobie na listach przebojów. Z czasem skład został poszerzony przez Krzysztofa Kasprzyka i Kostka Yoriadisa. Latem 1985 roku na rynek trafił pierwszy album grupy kierowanej przez doświadczonych producentów. Debiut „Papsów” można dziś traktować jako zjawisko bezprecedensowe w skali polskiej muzyki rozrywkowej. „Papa Dance” to prawie trzydzieści dziewięć minut słodko-perwersyjnego synth popu, który mógłby śmiało stanąć do wyścigu z „Dare” The Human League czy „Cupid & Psyche 85” Scritti Politti. Zabrodzki i Wesołowski (posługujący się jednym pseudonimem: „Adam Patoh”), odpowiedzialni za wszystkie z jedenastu kompozycji, zdołali wejść w błyskawiczny dialog z modną na Wyspach stylistyką. Zważywszy na fakt, że do tej pory wszelkie ewentualne nowinki były anektowane przez polską muzykę rozrywkową z obowiązkowym ponadpięcioletnim opóźnieniem, musiało to robić wrażenie.

Choć na albumie nie brakowało ekscytujących numerów (patrz choćby „Lot na wyspę” i wrzynające się w głowę, skandowane „Cam-pa-ri”), największą sympatią publiczności cieszyły się „Pocztówka z wakacji” (znana też jako „Królowa fal”) oraz „Kamikadze, wróć”. Drugi ze wspomnianych utworów został nagrodzony przez publiczność podczas koncertu „Od Opola do Opola”. W ślad za popularnością szło coraz większe grono krytyków. Zarzuty dotyczyły między innymi niezbyt udanych występów grupy na żywo oraz marionetkowości całego przedsięwzięcia. Nasilały się również wewnętrzne tarcia. Podobno Wawrzyszak wraz z kolegami rozpoczęli za plecami dwoistego Adama Patoha negocjacje z jedną z wytwórni. Wesołowski i Zabrodzki postanowili po kilkunastu miesiącach działalności rozwiązać grupę i zaprosić do współpracy dziewiętnastoletniego Pawła Stasiaka, byłego członka Gawędy, który do tej pory zajmował się sprzedażą gadżetów promocyjnych zespołu. Młody wokalista, wraz ze śpiewającym klawiszowcem Yoriadisem, utworzył duet nazwany tymczasowo Papa Dance New Sound. Jak się okazało, ruch ten doprowadził do stworzenia jednego z kamieni milowych polskiego popu.


Podróż do wnętrza

Aby w pełni zrozumieć, na czym polegał problem z Papa Dance, musimy wziąć pod uwagę kontekst społeczno-polityczny. Lata siedemdziesiąte to – w dużym uproszczeniu – epoka nieszkodliwej muzyki środka. Estradowy muzak wydawał się idealną ścieżką dźwiękową dla fasadowej Gierkowskiej polityki sukcesu, dobrze wpisywał się w narrację dotyczącą ekonomicznego rozwoju. Władza chętnie stawiała na rozrywkę spod znaku wielkich festiwali, które miały działać na społeczeństwo jak paliatyw. I choć nie brakowało tu dzieł wybitnych – jak debiut Zbigniewa Wodeckiego, odkurzony z czasem przez młodsze pokolenia – dominantę stanowiła dość płaska twórczość adresowana jednocześnie do kilku grup wiekowych (np. Krzysztof Krawczyk czy Anna Jantar).


W dekadzie kolejnej mamy już do czynienia z rockowym boomem i szeroko rozumianym zaangażowaniem, które – wbrew oczekiwaniom władzy – wdarło się do głównego nurtu. O ile bunt niektórych wykonawców z lat 80. mógł wydawać się programowy, brak udziału w karnawale kontestacji był równoznaczny z opowiedzeniem się po stronie starego układu. Parafrazując popularny w ostatnich miesiącach mem: jak można było śpiewać piosenki o niespełnionej nastoletniej miłości, gdy w Polsce łamane były prawa człowieka?


Zarzut dotyczący bezideowości pojawiał się w kontekście Papa Dance nadzwyczaj często. W katalogu grupy nie brakuje co prawda utworów dotyczących problemów i pragnień PRL-owskiego społeczeństwa (np. wspomniany „Lot na wyspę” czy intrygujące „Narodziny szejka”). Trudno mi się jednak zgodzić z Borysem Dejnarowiczem, który w swoim artykule z 2008 roku sugerował, że w tekstach Papsów aż roi się od mowy ezopowej odsyłającej w stronę socjalistycznej rzeczywistości. Autorzy zaproszeni do współpracy przez Adama Patoha zabierają nas raczej w podróż do wnętrza, nieco egzotyczną, nierzadko wręcz baśniową. Dobrze słychać to na albumie „Poniżej krytyki”. Senne rojenia dotyczące dalekiego Hollywood („Frankie, czy ci nie żal”) sąsiadują tu ze słodko-gorzkimi opowieściami o dawnych ukochanych (słynne „Naj story” czy „O-la-la”) i bezpowrotnie utraconej niewinności („In flagranti”, „Maxi singiel”). Drugi album Papa Dance jest jak tymczasowy paszport pozwalający na emigrację wewnętrzną. Eskapizm? Być może, ale czy muzyka pop nie służy aby temu, by choć na chwilę zawiesić własną śmiertelność? 

Kamp zamiast heroizmu

Skoro o definicjach mowa: zdaniem amerykańskiego muzyka i aktywisty Pete Seegera pop jest połączeniem „sztuk pięknych i folku”. Słowa Amerykanina – któremu pod względem stylistycznym było do Papa Dance tak daleko, jak to tylko możliwe – doskonale pasują do „Poniżej krytyki”. Duet Zabrodzki–Wesołowski trzymał bowiem w swojej skrzyneczce z narzędziami znacznie więcej niż tani sentymentalizm i szeroko rozumiana ludyczność. Chóralnym, populistycznym refrenom (czy jest w tym kraju ktoś, kto nie potrafiłby zanucić „o-o-ooo-o-o-ooo” z „Naj story”?) towarzyszył aranżacyjny rozmach, a pozorna rytmiczna prostota kontrastowała z wielopoziomowymi melodiami. Co nie mniej istotne: mimo silnego zakorzenienia w najnowszych brytyjskich trendach całość naznaczona była niewymuszoną lokalnością (czy zaśpiewy Yoriadisa z „Frankie, czy ci nie żal” byłyby możliwe bez Zauchy i Dżambli?).

Około dekady temu grupa krytyków zajmujących się muzyką niezależną podjęła próbę rekapitulacji rodzimego dziedzictwa muzyki pop. W swoim felietonie z 2008 roku Kuba Ambrożewski z portalu Screenagers pisał wprost: „Dziesięć kompozycji z «Poniżej krytyki», ułożonych w idealnej, jak się wydaje, kolejności, składa się tu na najlepszy piosenkowy album, jaki stworzono na polskiej ziemi. «Papa Dance» zresztą nie zostaje wcale daleko z tyłu”. Cztery lata później na tych samych łamach opublikowany został ranking, który obfitował w piosenki grupy. W roku 2014 natomiast pokrewny portal Porcys przedstawił czytelnikom swoje zestawienie najważniejszych polskich płyt XX wieku. Niekwestionowanym zwycięzcą okazało się „Poniżej krytyki”.

Jak można się domyślać, publikacje wzbudziły sporo kontrowersji. Część czytelników zarzucała dziennikarzom snobizm i/lub brak odpowiednio wyrobionego gustu, racząc ich przy tym litanią nazw zespołów, które od dawna znajdują się w ścisłym kanonie rodzimej muzyki rozrywkowej (nietrudno zgadnąć, że większość z nich miała rockowy rodowód i odnosiła największe sukcesy w tej samej dekadzie co Papa Dance). Pod zestawieniem „Polskie piosenki wszechczasów” autorstwa dziennikarzy Screenagers użytkownik TTU pisał z rozżaleniem: „A najwięcej pozycji w tym zestawieniu-pasztecie ma Papa Dance – zespół marionetek sterowanych przez dwóch obrotnych producentów-kompozytorów z tzw. układami w branży”.

Interesujące wydaje się, że główne zarzuty nie dotyczą tu samej substancji muzycznej, a warunków, na jakich funkcjonował projekt Adama Patoha. Zupełnie tak, jak gdyby w kraju poetek i poetów (piszę to bez ironii) ścisły i bezpośredni związek między wykonawcą i dziełem stanowił jedną z jego naczelnych wartości. Abstrahując od faktu, że spółki kompozytorsko-liryczne funkcjonujące w świecie polskiej muzyki rozrywkowej mają długą i dość chlubną tradycję, sporo wskazuje na to, że Papa Dance padli swego czasu ofiarą kultu autentyczności i powagi.

Lekceważący stosunek części środowiska oraz słuchaczy nie wynikały wcale z instrumentarium i rozwiązań brzmieniowych, po jakie sięgała grupa. Wszak już kilka lat przed debiutem Papa Dance swoją syntezatorową odyseję rozpoczął Sławomir Łosowski i dowodzone przez niego Kombi. W podobnym czasie debiutował również jeden z pionierów polskiego new romantic, Bogdan Tadeusz Gajkowski, znany szerszej publiczności jako Kapitan Nemo. Wreszcie: chęć korzystania z technologicznych nowinek była jedną z kilku przyczyn rozpadu Republiki i powołania do życia Obywatela G.C.


Różnica między wymienionymi wykonawcami a grupą Zabrodzkiego i Wesołowskiego tkwi jednak w aurze otaczającej ich twórczość. W miejsce heroicznych póz Papa Dance proponowali kampową jaskrawość i przerysowanie. Artystowską surowość zastępowali kreskówkowością i manifestacyjną niedojrzałością. Ich działalność artystyczna obwieszczała triumf fantazji. Naiwnością byłoby rzecz jasna stwierdzenie, że w poczynaniach Adama Patoha nie było miejsca na kalkulację. Nieprzypadkowo twarzami Papa Dance New Sound zostali Paweł Stasiak i Kostek Yoriadis. Obdarzeni kontrastującą urodą wokaliści jawić się mogli jako wykapane pierwsze miłości zapoznane podczas wakacyjnej wycieczki na Mazury, a na dodatek zaspokajali różne gusta – pierwszy z nich był rachitycznym, delikatnym blondynem, drugi zaś brunetem o mocnych rysach twarzy. Młodzież, która oczekiwała od muzyki pop czegoś innego niż politycznych aluzji, miała wreszcie swoich bohaterów. W ten sposób duet Zabrodzki–Wesołowski wykazał się na naszym gruncie swoistym pionierstwem, jeśli chodzi o umiejętność sondowania potrzeb publiczności, jednak – jak wspomniałem wyżej – specyficzne warunki rynkowe późnego PRL-u unieważniają niejako zarzuty dotyczące rzekomego cynizmu producentów.


Bardziej uprawnione wydaje się stwierdzenie, że obaj kierowali się „zasadą nowości”. Na liście autorów słów piosenek Papa Dance brakuje uznanych nazwisk. W rzeczywistości pod pseudonimami takimi jak „Andrzej Bankrut”, „Marek Fanga” czy „Wojciech Filipowski” ukrywali się (kolejno) Andrzej Mogielnicki, Jacek Cygan czy Marek Dutkiewicz, osoby, które mogły już wówczas cieszyć się niezachwianą pozycją w branży. Zdaniem niektórych fakt ten dowodzi tylko wspomnianej marionetkowości grupy, fałszu wpisanego w całe przedsięwzięcie. 

Jedną z przyczyn wspomnianej maskarady mógł być również komfort psychiczny wymienionych autorów. W wywiadzie udzielonym dziennikarzowi „Dużego Formatu” Marek Dutkiewicz wspominał: „Wydawało mi się, że to jednak obciach. (…) Wyprostowałem się i przestałem wstydzić, gdy Jonasz Kofta skomplementował piosenkę «Kamikadze, wróć» – że to takie świeże i autentyczne. Gdy przyznałem się, że to moje, pogratulował, ale chwalić przestał”.

To doskonale dowodzi rehabilitującej, ale i opresyjnej roli autorytetu. Obawa przed włączeniem w krąg kultury błahej i niepoważnej okazała się silniejsza niż rozkosz wynikająca z twórczej swobody. Uwolnić od lęku mogła natomiast wyłącznie sędziwa legenda, której dorobek został już usankcjonowany przez publiczność i krytyków. Tymczasem karnawałowość wpisana w działalność Papsów pozwalała tekściarzom na łączenie rozmaitych rejestrów i balansowanie między dziecinną naiwnością, perwersją i zjadliwą ironią. A ponad wszystko: na uwolnienie wyobraźni spętanej wymogami powagi i troski o własne nazwisko (takie rzeczy tylko w świecie dorosłych!). Całość stanowiła zręczną i przemyślaną kreację, która – ze względu na brak pełnego zespolenia autora/wykonawcy z dziełem i porzucenie tak oczekiwanego autentyzmu – pozwalała na przesuwanie granic tego, co można i wypada, tak daleko, jak to tylko możliwe.

Granice te bywały również bardziej dosłowne. Na „Naszym ziemskim Edenie” z 1989 roku przecięły się szlaki międzygalaktycznych podróżników i pielgrzymów zmierzających w stronę mitycznego Disneylandu. Trzeci album grupy był zresztą ostatnim zwycięstwem fantazji w historii grupy. Zwycięstwem, dodajmy, raczej pyrrusowym.


Powroty i rozstania

Teoretycznie „Nasz ziemski Eden”, zawierający między innymi wielki hit „Nasz Disneyland” (zwany również „Monalizą”), to kolejny wielki sukces spółki o nazwie Adam Patoh, o czym świadczyć mogą choćby wysokie pozycje na listach przebojów. Pod względem artystycznym album dowodził jednak zniżki formy. Obok udanych kompozycji w rodzaju „Złego omenu” czy silnie inspirowanych italo disco „Nietykalnych” na płytę trafiły mało ekscytujące utwory, takie jak nagrane wspólnie z czeskim wokalistą Petrem Kotvaldem „It’s a Simple Song”. Rozszerzenie instrumentarium o gitarę elektryczną co prawda dodawało brzmieniu grupy nieco drapieżności, zarazem jednak upodabniało Papa Dance do pop-rockowych zespołów tamtej doby. Trudno dziś oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia ze stworzoną naprędce kompilacją utworów, które nie tworzą żadnej przemyślanej całości. Nie wiadomo bowiem, jak inaczej wytłumaczyć obecność na albumie piosenki „Ciało i talent”.


Obniżenie artystycznych lotów nie było jednak w stanie zachwiać silnej pozycji Papsów. Jeszcze przed wydaniem „Naszego ziemskiego Edenu” zespół mógł poszczycić się kilkudziesięcioma fanklubami funkcjonującymi na terenie naszego kraju. Rozpędu nabierała również kariera w ZSRR. Stasiak i koledzy gościli choćby w telewizyjnym show Ałły Pugaczowej, która prywatnie była podobno wielką fanką zespołu. Po wydaniu trzeciego longplaya Papa Dance postanowili wyruszyć do Stanów Zjednoczonych. Nie była to jednak próba podbicia nowego rynku – grupa występowała wówczas głównie w klubach polonijnych. Amerykańska trasa koncertowa zakończyła się w 1990 roku. Wówczas to niektórzy członkowie składu zdecydowali, że zostaną na dłużej za oceanem. Innego zdania byli frontman zespołu Paweł Stasiak oraz gitarzysta Waldemar Kuleczka, którzy uważali, że najrozsądniejszym rozwiązaniem byłby powrót do Polski oraz kontynuowanie kariery na rodzimym gruncie oraz za wschodnią granicą. Obie te racje okazały się nie do pogodzenia. Flagowy okręt duetu Zabrodzki–Wesołowski pękł na pół, załoga kontynuowała natomiast karierę muzyczną, udzielając się w mniej lub bardziej istotnych projektach.


To jednak nie koniec historii Papa Dance. Grupa wróciła na fali retromanii i nostalgii związanej z latami 80., która zaczęła wzbierać na dobre na początku nowego millenium. W roku 2005 na rynek trafił album pod tytułem „1 000 000 fanek nie mogło się mylić” – nawiązującym do wyników sprzedażowych trzech pierwszych płyt zespołu. W 2008 roku swoją premierę miała natomiast płyta pod tytułem „Bezimienni” (nagrana już bez udziału Zabrodzkiego, którego utwory nie przypadły do gustu członkom zespołu). Rozpoczął się też proces sądowy wytoczony grupie przez Wesołowskiego. Producent zarzucał wykonawcom, że przez długi czas bezprawnie wykorzystywali nazwę Papa Dance. Sprawę jednak przegrał.

Obosieczny miecz nostalgii

Wszyscy z wymienionych mieli w ostatnich kilkunastu latach okazję przekonać się, że nostalgia bywa mieczem o przynajmniej dwóch ostrzach. Kontekst, w jakim doszło do reaktywacji, skazywał bowiem grupę na udział we wszelkiej maści festiwalach tęsknoty – zarówno bezpośrednio (grupa chętnie występuje podczas koncertów mających przywoływać „ducha lat 80.”), jak i pośrednio: gdy uczestnicy ejtisowych imprez tematycznych sięgają po ich utwory, by dać upust parodystycznym wyobrażeniom dotyczącym tamtych czasów.

Na powyższe nakłada się również fatalne nieporozumienie. Zdaniem niektórych słuchaczy melodyjność muzyki Papa Dance, taneczny rytm, o który opiera się wiele z ich utworów, oraz syntezatorowe brzmienia sprawiają, że zasługują na miano protoplastów disco polo. O niesprawiedliwej gębie, z którą musi walczyć zespół, wspominał również kilkakrotnie sam Stasiak. Papa Dance (przepraszam: Papa D) radzą sobie ze wspomnianym problemem w dość specyficzny sposób, regularnie pojawiając na dużych plenerowych imprezach, takich jak Festiwal Muzyki Tanecznej w Ostródzie. Do tej pory dzielili scenę między innymi z zespołami Boys i Weekend, czyli czołowymi wykonawcami disco polo.

W 2013 roku światło dzienne ujrzała płyta „Papa Loves Dance”, która zawiera covery znanych utworów z lat 80. Członkowie grupy przyznawali przy okazji premiery, że jest to rodzaj hołdu dla twórców, którzy inspirowali Papa Dance. Dominuje niezobowiązująca dancingowość spod znaku GazeboSavage. Tymczasem rozmach i precyzja projektu Patoha sugerują wprost, że duetowi producentów chodziło o coś więcej, a prawdziwych inspiracji należy szukać z dala od twórczości z lubością przerabianej przez zespoły w rodzaju Chłopaków z Krynickiej. Nie jestem jednak pewien, czy w wypadku Papa Dance ta kategoryczna „prawda” ma jakiekolwiek praktyczne zastosowanie. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).