Dziwność i groza
mat. promocyjne

16 minut czytania

/ Muzyka

Dziwność i groza

Mateusz Witkowski

Postać Billie Eilish to amalgamat instagramowych wzorców, od nowoszkolnego rapu i subkultury sad boys po emopopowe fascynacje

Jeszcze 4 minuty czytania

W jednej ze scen filmu dokumentalnego „Świat lekko zamglony” obserwujemy spotkanie Billie Eilish z jej idolem, Justinem Bieberem. Mieszanina dystansu i zachwytu, dostrzegalna na twarzy wokalistki, może zapowiadać rozłam między nowym popem a showbiznesowymi wzorcami z początku tego wieku. Utwierdza w tym również „Happier Than Ever”, drugi album Eilish.

Przyjmijmy w dużym uproszczeniu, że do tej pory w anglosaskim popie obowiązywały dwa modele tworzenia nastoletnich idoli. Pierwszy to „Gwiazdka Nickelodeon/Disney Channel”: Britney Spears, Justin Timberlake, Christina Aguilera czy Ariana Grande. Oto małoletni adept sztuki popowej, równolegle z nauką czytania i pisania, szkoli się w muzycznym, tanecznym i prezenterskim rzemiośle. W wieku nastu lat jest już w pełni ukształtowanym narzędziem, które wytwórnia może wykorzystać do rozmaitych celów – główny z nich to nagranie teenpopowej płyty z przygotowanym wcześniej materiałem. Dobrze byłoby również, aby wspomniana młodociana gwiazda, poza niezbędnym w tym przypadku urokiem, dawała się również wtłoczyć w kategorię chłopaka/dziewczyny z sąsiedztwa – parafrazując jedną z czołowych polskich influencerek: byłaby taka sama jak my, gdyby nie była inna.

Druga ze strategii polega na marketingowej obróbce człowieka z nizin, zdolnego i straumatyzowanego, niosącego ze sobą bagaż rodzinnych bolączek (Kurt Cobain, Jay-Z, Marilyn Manson, Jennifer Lopez). Samorodka i wyrzutka, który nie zdobywa poklasku swoich szkolnych kolegów i koleżanek, ale w rzeczywistości przerasta ich pod względem wrażliwości i talentu (tu również możemy wstawić wspomnianą wyżej parafrazę). Fenomen Billie Eilish – oraz problem dotyczący precyzyjnego opisu jej działań – polega na tym, że nie wpisuje się w pełni w żadne ze wspomnianych rozwiązań. Zarazem jednak: realizuje do pewnego stopnia oba z nich.

Sielanka i autodestrukcja

Wychowana w aktorskiej (co jednak istotne: nie „gwiazdorskiej” czy „zamożnej”) rodzinie Eilish miała doskonałe warunki, by szybko zapracować sobie na miano nastoletniej geniuszki. Maggie Baird i Patrick O’Connell, rodzice wokalistki, zdecydowali, że Billie oraz jej starszy brat Finneas będą odbywać edukację w domu. Czas zaoszczędzony na podróże i powroty ze szkoły w wiecznie zakorkowanym Los Angeles mogli w ten sposób poświęcić na naukę gry na instrumentach, rozwijanie warsztatu kompozytorskiego i masę innych rzeczy, o których kreatywne dzieciaki przygniecione ciężarem tornistrów mogą tylko pomarzyć.

Jak przyznało rodzeństwo, państwo Eilish nie uznawali przymusu, świetnie sprawdzali się natomiast w realizowaniu dziecięcych potrzeb związanych z szeroko rozumianą twórczością artystyczną. W świecie popu, naznaczonym ojcowską tyranią, matczyną obojętnością i innymi wypaczeniami, które często stają się kanwą dokumentów czy książkowych biografii, tego typu obrazek musi wydawać się sielankowy.

Choćby i najbardziej wyrozumiali rodzice nie są jednak w stanie ustrzec nas przed niebezpieczeństwami własnej psychiki i układu nerwowego. Eilish od najmłodszych lat zmagała się z zespołem Tourette’a – mógł być jednym z powodów, dla których podjęto decyzję o nauczaniu domowym. Długo przejawiała również skłonności autodestrukcyjne, które znalazły później odzwierciedlenie w jej tekstach. We wspomnianym na początku filmie dokumentalnym wokalistka przyznaje się do samookaleczania, prezentuje również pamiętnik pełen niepokojących rysunków i zapisków.

To, co dzieje się w tej historii później, to właściwie klasyka do-it-yourself w dobie mediów społecznościowych. Pisane wraz z bratem Finneasem utwory, dzięki coraz większym możliwościom związanym z „bedroom recordingiem” (czyli rejestrowaniem muzyki w domowym zaciszu, bez udziału studyjnej aparatury), zaczynają nabierać kształtu. W listopadzie 2015 roku – Billie ma wówczas 14 lat, jej brat 18 – duet zamieszcza na platformie Soundcloud utwór „Ocean Eyes”, który pierwotnie miał się znaleźć w repertuarze The Slightlys, zespołu Finneasa. Piosenka w ciągu dwóch tygodni notuje kilkaset tysięcy odsłuchań.

Danny Rukasin, menedżer starszego z dwójki rodzeństwa, doprowadza do spotkania z przedstawicielami Apple Music, ci natomiast doprowadzają do podpisania kontraktu z Platoon, agencją zajmującą się artystami przed fonograficznym debiutem. Od tej pory Billie i Finneas mogą liczyć nie tylko na wsparcie rodziców, ale i PR-owców czy stylistów.

Reszta jest już historią, ale wspomnijmy dla porządku o 14. miejscu na liście „Billboardu” po wydaniu debiutanckiej EP-ki „Don’t Smile at Me”, oszałamiającym sukcesie pierwszego longplaya „When We All Fall Asleep, Where Do we Go?”, piosence napisanej do najnowszego Bonda, rekordach związanych z nagrodami Grammy, niezliczonych kontraktach reklamowych, wywiadach w najpopularniejszych programach telewizyjnych i periodykach, niewiarygodnej liczbie fanów w mediach społecznościowych i zachwytach branży. W tym: osób, które nie podejrzewaliśmy o zachwyty głównonurtowym popem.


Rockiści kochający pop

Przez ostatnie dwa lata powiedziano i napisano o Eilish niemal wszystko. Mowa była o absolutnym przewrocie kopernikańskim na gruncie muzyki pop. O odmienności samej artystki względem jej młodych koleżanek po fachu. O spontaniczności i dziwactwie. A także o, proszę wybaczyć, autentyczności.

Ta problematyczna kategoria pojawiała się zresztą w kontekście Amerykanki nad wyraz często. Jedni zachwycali się „familiarnością” Eilish, jej niewystudiowanym zachowaniem podczas wywiadów oraz faktem, że pomimo swojego wieku i swojej płci stara się nie seksualizować własnej postaci. Na dodatek workowate ubrania, po które sięga, mogą być dowodem kompleksów dotyczących sylwetki (Eilish odniosła się do sprawy, sprzeciwiając się z kolei slut-shamingowi kierowanemu w stronę wokalistek, które chętnie eksponują własne ciało). Słowem: dziwna, ale przecież normalna dziewczyna, dokładnie taka jak miliony dzieciaków na świecie.

Za autentyzm chwalili ją również, a jakże, słynni rockandrollowcy w średnim wieku. Chętnie cytowano wpis, który zamieścił na swoim Instagramie Flea, basista Red Hot Chili Peppers. Słowa the girl is for real miały stanowić przepustkę do świata prawdziwej muzyki (przeciwstawianej muzyce pop z taśmy fabrycznej – czymkolwiek by ona była).

Argument dotyczący podobieństwa Eilish do swoich rówieśników zbić jest niezmiernie łatwo. Wystarczy wspomnieć o umiejętnościach tanecznych nabytych podczas wieloletnich treningów, muzycznym warsztacie, oryginalnej barwie i szerokiej skali jej sopranu. Oraz o niewątpliwym talencie do pisania zapamiętywalnych linii melodycznych, zakotwiczonych w licznych popowych wariacjach na temat R’n’B. W skrócie: Eilish nie jest taka jak my – zmaga się z podobnymi trudnościami o charakterze emocjonalnym, ale jest od dziewięćdziesięciu dziewięciu procent z nas nieporównywalnie zdolniejsza.

Nie mniej problematyczny okazuje się tutaj „autentyzm”, kategoria mocno wyświechtana. Rodzaj osadu po rockistowskim paradygmacie, który przez dekady dominował w anglosaskiej muzyce rozrywkowej. Ta kategoria znajduje swoje zastosowanie zarówno w kontekście Roberta Pollarda z Guided By Voices, jak i Szymona Wydry z czasów pierwszej edycji „Idola”, a w rezultacie: jest niefunkcjonalna, choćby ze względu na zużycie się rockowych póz i wzorców.

Jeszcze zanim świat dowiedział się o Billie Eilish, magazyn „Flavorwire” opublikował artykuł pod tytułem „Rockism isn’t dead, it’s hiding beneath a need for anti-pop stars”. Poruszono w nim między innymi temat gwiazd rocka wychwalających wybranych wykonawców popowych, dzielących muzykę rozrywkową na lepszą – tj. autentyczną, kierującą się w stronę rockowych wzorców – i gorszą – tj. błahą, sztuczną, zupełnie niestymulującą. Czytamy w nim:

Rockowe snoby zawsze ceniły sobie autentyczność. Lub, by ująć to ściślej, pozory autentyczności – wszak Rihanna nie jest ani bardziej, ani mniej autentyczna niż Lorde. (Swoją drogą, indie-reprezentacje kobiecej seksualności są często o wiele delikatniejsze niż te znane ze świata popu – być może dlatego Dave Grohl nie czuje z ich strony aż takiego zagrożenia.) Bardzo łatwo jest rockistom krytykować wybrane rodzaje popu – te, których krytykowanie jest społecznie akceptowalne – a zarazem wynosić na piedestał antypopowe gwiazdy. Dzięki temu sprawiają wrażenie ludzi otwartych na inne gatunki muzyczne, ale wciąż zachowują status outsidera. Skoro nie należeli do najpopularniejszych dzieciaków w liceum, nie mogliby lubić muzyki, z którą te się identyfikują. (tłum. własne)

Jak łatwo się domyślić, pretekstem były wówczas zachwyty wyrażane przez lidera Foo Fighters pod adresem Lorde. Sytuacja ta powtórzyła się jednak również przy okazji premiery „When We All Fall Asleep, Where Do We Go?”. Płyty pełnej hipnotyzujących bangerów w rodzaju „bad guy”, ujmujących ballad takich jak „when the party is over”, łączącej w sobie wpływy popowe – wraz z wariantami w rodzaju dark popu, emo popu czy dream popu – hiphopowe, ambientowe czy R’n’B. Niekoniecznie jednak: płyty rewolucjonizującej samą muzykę pop. Ta bowiem, podobnie jak cały przemysł, dużo wcześniej zaczęła przechodzić ogromne zmiany – a Billie i Finneas wydają się raczej ich dziećmi niż, jak chciałoby wielu, rodzicami.


Arcypop zamiast antypopu

Już na przełomie tysiącleci właściciele wielkich wytwórni doszli do wniosku, że model wizerunkowy pt. „niewinna i słodka wokalistka dla całej rodziny” (przy okazji: taka, której seksualność jest zręcznie rozgrywana przez męskich przedstawicieli działu marketingu) ma krótki termin przydatności. Efektem było upowszechnienie się nowego schematu „zmiana w złą dziewczynę po wydaniu 2–3 albumów” (np. „Stripped” Christiny Aguilery i „Britney” Britney Spears), który wymuszał zmianę tematyczną oraz stylistyczną i opierał się na prowokacji. Pewnym echem wspomnianego modelu były metamorfozy znane z ubiegłej dekady, dokonane między innymi przez Miley Cyrus, Demi Lovato czy Justina Biebera. Co istotne w kontekście Eilish i jej nowego albumu: reżim związany z nieskazitelnością wizerunkową, której oczekiwano od wymienionych wykonawców, często skutkował zaburzeniami psychicznymi i problemami z używkami.

Zmiany nie ograniczały się jednak wyłącznie do marketingowych strategii: równolegle toczyła się dyskusja dotycząca kobiecej cielesności i rzeczywistego znaczenia feminizmu. Lady Gaga wyzwalała fizyczność spod dyktatu męskiego spojrzenia, odzyskując tym samym swoją własność, a Lana del Rey śpiewała piosenki o kobiecości i niezależności, jednocześnie objawiając swoją słabość do bad boyów – zupełnie jakby chciała powiedzieć, że feministyczne jest to, co kobieta uważa za słuszne, a nie to, co wydaje się feministyczne. Wreszcie: powolne zmiany dotyczyły również najmłodszych wykonawczyń oraz procesu wydawniczego. Mimo podpisania kontraktu w młodym wieku Sky Ferreira nie uległa oczekiwaniom wytwórni i wydała swoją płytę w momencie, gdy uznała, że jest już na to gotowa. „Night Time, My Time” nie było może wielkim sukcesem komercyjnym, ale artystycznym – niewątpliwie tak.

I właśnie w takich, dalekich od ideału, ale budzących uzasadnione nadzieje, okolicznościach na scenę wkroczyła Billie Eilish. Nieporozumieniem byłoby nazywanie jej artystką antypopową. Przeciwnie, Amerykanka jest artystką arcypopową, gdyż pop zdążył już dawno wchłonąć i zaabsorbować niebezpieczeństwa i dreszcze, których poszukiwaliśmy wcześniej w rockowej stylistyce. Postać Eilish to amalgamat instagramowych wzorców (podobnie jak Grimes była wykapaną dziewczyną z tumblrowego internetu), od nowoszkolnego rapu i subkultury sad boys po emo-popowe fascynacje, którym dała zresztą wyraz na „Happier Than Ever”.

Dziwność i groza, którymi epatuje Eilish w stworzonym przez siebie uniwersum – nie zapominajmy, że od pewnego czasu trzyma pieczę również nad teledyskami towarzyszącymi singlom – zostały rozbrojone i oswojone, ale mimo to nie przestały intrygować. Właśnie tym jest bowiem pop: to praca na żywej materii, intensywnych emocjach i prawdziwych doświadczeniach, które zostają następnie przetworzone w estetyczny konstrukt, alternatywną rzeczywistość, fantazmat. W tej formie wzbudzają w nas zachwyt lub odrazę, a następnie zwracają się w kierunku wspomnianego „żywego” i wzmacniają nasze doświadczanie świata.

Autentyzm nie ma tu nic do rzeczy, talent i wrażliwość – owszem.

Przyspieszone dojrzewanie

Billie Eilish, „Happier Than Ever”, Interscope 2021Billie Eilish, „Happier Than Ever”, Darkroom / Interscope 2021
Być może jednak same uwagi dotyczące tropów estetycznych można już dziś uznać za nieaktualne. Wyczekiwany drugi longplay Billie i Finneasa, czyli „Happier Than Ever”, to już rzecz o zupełnie innej barwie i temperaturze niż debiutancka płyta. Dziwność i spontaniczność zostały wyparte przez dojrzałość, refleksję – sama Eilish, choć zaledwie dziewiętnastoletnia, jest już raczej inteligentną młodą kobietą, a nie ekscentryczną dziewczynką.

Choć sam album został ciepło przyjęty przez krytykę, próżno tu szukać głosów zachwytu towarzyszących „When We All Fall Asleep, Where Do We Go?”. Gdzieniegdzie pojawiają się nawet głosy dotyczące przedwczesnego dojrzewania Eilish, zupełnie jak gdyby metryka i rozwój psychiczny artystek należał do krytyków i słuchaczy. Lub inaczej: zupełnie jakby doświadczenia nabyte w kilka lat, związane z ultragwiazdorskim statusem, koncertową intensywnością i odpowiedzialnością za młodych fanów, nie były wystarczające, aby dojrzeć nieco szybciej. Alexandra Pollard z „The Independent” zarzuciła artystce, że ta porusza problemy obce większości z nas. Tymczasem Eilish wypowiada się na „Happier Than Ever” na temat wypaczeń, które mają miejsce niemal w każdej branży i w prywatnych relacjach („spróbuj nie nadużywać swojej władzy” śpiewa w folkowym „Your Power”), sowizdrzalskie „bad guy” zastępuje tu „Lost Cause”, w którym zarzuca byłemu partnerowi lenistwo i ignorancję, a w zamykającym „Male Fantasy” porusza sygnalizowaną kwestię kobiecego ciała i męskiego oka.

Szaleństwo zostało wyparte przez namysł i rzemiosło. Nie znajdziemy tu radiowych bangerów na modłę pierwszego albumu (co w pewnym sensie stanowi wyraz niezależności i artystycznej odwagi). Nie znaczy to jednak, że płyta cierpi na deficyt udanych kompozycji i pomysłowych rozwiązań. Wystarczy wspomnieć o znanym wcześniej z singla „My Future”, które przeradza się w leniwy funkowy jam, oraz o utworze tytułowym, którego finał to poniekąd echo emofascynacji (czy ktoś pamięta jeszcze rockoperowe wcielenie My Chemical Romance?). Próba drugiego albumu wypadła w tym przypadku bardzo przekonująco.

***

We wspomnianej scenie z filmu „Świat lekko zamglony” Billie Eilish po raz pierwszy widzi na żywo swojego dziecięcego idola, Justina Biebera. Jest wyraźnie zawstydzona i oszołomiona, przy tym jednak odwleka moment, w którym rzuci mu się na szyję. Zdaję sobie sprawę z frywolności tej interpretacji, ale to zupełnie jakby miłość do dwudziestopierwszowiecznego popu walczyła w niej z chęcią odcięcia się od toksycznych showbiznesowych wzorców. Na razie wiele wskazuje na to, że potrafi uczyć się na cudzych błędach i że bardziej zależy jej na wytyczeniu nowych ścieżek niż na wpisaniu się w zużyty schemat.


Nie należy przy tym zapominać, że chcąc nie chcąc jest częścią ultrakapitalistycznej machiny, na którą często (delikatnie mówiąc) utyskujemy. Wspomniany film został wyprodukowany przez Apple, natomiast we wrześniu swoją premierę będzie miał nowy dokument, wyprodukowany przez Disney+. Mimo to: po przesłuchaniu udanego, acz nie wstrząsającego „Happier Than Ever” mam wątpliwości, czy Eilish na dobre zmieni muzykę pop. Ale samą branżę – czemu nie?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)