W krainie dziwności
fot. Marcus Cooper

13 minut czytania

/ Muzyka

W krainie dziwności

Jakub Bożek

Charli XCX znalazła swój nowy pop i trwa przy nim na przekór mainstreamowi. Nie umie porzucić pociągu do dziwacznych rozwiązań. Wcielanie się w Britney wychodzi jej już gorzej

Jeszcze 3 minuty czytania

Charli XCX pisze chwytliwe piosenki, ma charyzmę, przekorny urok, niecodzienną zdolność łączenia niedostępności diwy ze zwyczajną fajnością dziewczyny z sąsiedztwa. Jej koncerty przypominają sesję aerobiku połączoną z karaoke (choć z bólem serca przyznaję, że widziałem je wyłącznie w postaci internetowych relacji). Ale Charli nie jest gwiazdą, chociaż ma na swoim koncie kilka popularnych przebojów, w tym zaraźliwy „I Love It”, nagrany wspólnie ze szwedzkim duetem Icona Pop, czy „Fancy”, który napisała z australijską raperką Iggy Azalea.

Chociaż ewidentnie potrafi grać w mainstreamową grę, trudno nie odnieść wrażenia, że równocześnie robi wszystko, by nie dać się upupić. Gdy już witała się z gąską – drugi album w majorsie, hitowy singiel „Boom Clap” – ni z tego, ni z owego wykonała ostry skręt w kierunku hałaśliwego, bulgoczącego brzmienia promowanego przez PC Music, kolektyw producencki, który dokonał upgrade’u natarczywego electro rodem ze stajni Ed Banger czy tysiąca blogów spod znaku Hype Machine. Tym samym Charli zyskała sobie wierną i nawet liczną publiczność, która zobaczyła w niej przyszłość popu, ale zamiast na listy – trafiła do niszy. Jej nowy album „Charli” ma to zmienić, chociaż po jego przesłuchaniu zacząłem zastanawiać się, czy deklaracje autorki są zgodne z jej rzeczywistymi intencjami.

Nie brakuje tu kompromisów, czego sztandarowym przykładem jest metamorfoza brawurowego „Track 10” w piosenkę „Blame It on Your Love”, drugiego singla z płyty „Charli”. Oba utwory łączy ten sam wokal i... właściwie tyle. Ten pierwszy, wieńczący mikstejp „Pop 2” z grudnia 2017 roku (Charli w ostatnim okresie publikowała swoją muzykę w postaci właśnie takich nieoficjalnych mikstejpów bądź też luźnych singli w rodzaju „Boys”), to pop z drukarki 3D. Nieco budżetowy, plastikowy, ale też wściekle kreatywny, tworzony z entuzjazmem domorosłego majsterkowicza, który nie boi się czegoś spieprzyć, bo w sumie co za różnica, gdy coś nie wyjdzie. Pierwsza zasada majsterkowania to w końcu punkowe podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz, a pracownia majsterkowicza zawsze przypomina cmentarzysko porzuconych gratów, niedziałających prototypów, w których tylko z dużym wysiłkiem da się wypatrzyć docelowe projekty.


Rezultat jest świeży i wręcz agresywnie odważny. Już samo intro złożone z poszatkowanych wokali posklejanych potem w abstrakcyjne figury i uciętych dziwacznym w gruncie rzeczy odstrojonym akordem – o czym za chwilę – zapowiada dziką jazdę. Widać tu też, jak muzyka świetnie współgra z tekstem, prawdopodobnie dlatego, że „Track 10” to remiks nieopublikowanej wcześniej piosenki „Blame It on Your Love” (nie mylić z ostateczną wersją). Odpowiedzialni za muzykę członkowie PC Music mogli dzięki temu wyszaleć się nie tylko brzmieniowo czy kompozycyjnie (choć nie oszukujmy się, ich piosenki rzadko kiedy są szczególnie skomplikowane), ale też narracyjnie. Sama opowieść naturalnie jest dość prosta – Charli trochę by chciała („I just wanna drink you up”), ale się boi („Every time you get too close I run, I run away”), a to, że się boi, tłumaczy sobie przesadnym zaangażowaniem drugiej strony („I blame it on your love”). No i w porządku, takich piosenek słyszeliśmy już setki, ale dzięki zabiegom PC Music te emocje nabierają rzeczywistych, czasem niepokojących kształtów. Już pierwszy wspomniany wcześniej akord dobrze zapowiada przewodnią emocję. Jest przybrudzony i dziwacznie niestabilny, nie wskazuje konkretnego kierunku, chwiejny jak kiepskie połączenie z netem – to brzmienie przeczytanej i pozostawionej bez odpowiedzi wiadomości na Messengerze. Później robi się jeszcze ciekawiej. W drugiej zwrotce seks dość płynnie przechodzi w horror. W momencie gdy Charli śpiewa „I just wanna spend the night / Fuckin’ in your bed tonight”, akord C szatańsko przechodzi o równy tryton w górę i na długo wyrzuca nas w obce, zimne limbo. Atmosfera robi się niepewna, a granica między drapieżnością a drapieżnictwem niebezpiecznie rozmyta. Rozwiązanie jest pomysłowe i proste równocześnie, bo każdy dźwięk akordu wędruje o pół tonu w górę lub w dół, co prowadzi nas z powrotem ku znajomej tonacji oraz euforycznej końcówce, w której z ballady robi się epicki taneczny hymn w zwolnionym tempie. Zresztą w „Track 10” nie tylko pochody akordów są podporządkowane historii, tę samą funkcję pełnią też brzmienia i faktury. Dominują tu przetworzone cyfrowo głosy, anielskie chóry o bliżej nieokreślonej płci.

I tu pojawia się pierwsza zagadka – takie rzeczy w kawałku, który rzekomo traktuje o seksie i popieprzonym nowoczesnym romansie? Bezcielesne, trochę burialowe sytuacje naprawdę niezbyt tu pasują. A może jednak? W końcu te głosy to tak naprawdę „głosy”, cyfrowo reprodukowane bądź nawet cyfrowo stwarzane, co więcej, nikt z producentów nie stara się tego w żaden sposób ukryć czy zamaskować (na przykład przez zastosowanie bardziej realistycznych bibliotek sampli). Ostatecznie więc cała ta opowieść o trudnym romansie rozgrywa się w bezpiecznym (bo pozbawionym cielesności) cyfrowym świecie i być może nawet nigdy nie wskakuje do realu. Właściwie brzmi to jak typowy romans z Tindera (żeby nie być gołosłownym: oficjalne statystyki serwisu podają, że dzienna liczba swajpów to 1,6 miliarda, a tygodniowa liczba randek to jakiś milion).

Widać tu, jak bardzo płodna może być alternatywa dla metody przyjętej w dzisiejszych fabrykach hitów – producent przynosi do studia demo, a songwriter siedzi w telefonie (albo raczej na tablecie), na którym ma uruchomioną apkę do wyszukiwania rymów. Coś tam sobie mruczy, tudzież wokalizuje, a potem dobiera słowa pod niezwerbalizowaną jeszcze melodię. W efekcie często – zbyt często – dostajemy wtórną kanapkę złożoną z zawsze tych samych akordów w różnych kombinacjach i niezbyt sensownej gadaniny. Ot, muzyka z apki. Dlatego fajnie, gdy czasami ktoś, kto ma ambicję otrzeć się o mainstream, sprezentuje nam coś w rodzaju „Track 10”. Naturalnie, jeśli ten ktoś chce już być nieco oryginalny, musi za to zapłacić popularnością. We wrześniu 2019 roku na serwisie Spotify „Track 10” miało 3,5 miliona odsłuchań odchuchań, a jego pozbawiona eksperymentów wersja, czyli „Blame It on Your Love” – już 35 milionów.

Słychać, że tym razem Charli zagrała bezpieczniej i przedłożyła profesjonalizm i rzemiosło nad majsterkowiczowski polot. Mamy tu te same akordy co w innych popularnych przebojach (słynna już obśmiewana czwórka to pierwszy, czwarty, piąty i szósty akord gamy; o tym, jak często piosenki, które podbijają listy przebojów, łączy to samo DNA, można się przekonać chociażby w tym pouczającym skeczu). Mamy też wariację na temat fantastycznego, choć równocześnie ogranego riddimu Diwali, trapowe fanfary w refrenie też słyszeliśmy już setki razy, podobnie jak nudnawe i przesłodzone syntezatorowe pady. Festiwalu powtórek dopełnia Lizzo, która w króciutkiej zwrotce w stylu: „Charli, ty wariatko!”, przywołuje swój singiel „Juice”, i to od razu w pierwszym wersie. Fajnie, że Charli ma swojego hita, ale szkoda, że jest on taki wtórny i mało pomysłowy. Szkoda też, że po drodze zaginęła cała dwuznaczność, choć być może to cena, którą płacimy za konwersję z cyfry do analogu. „Blame It on Your Love” jest przecież o wiele bardziej cielesny i mięsny niż „Track 10”.

Szczęśliwie skok w czysty pop nie zawsze kończy się lądowaniem w płytszej części basenu, czego przykładem jest najlepszy na albumie „Gone”. Ten euforyczny singiel czerpie swoją energię z gibkiego, synkopowanego basu, który obrysowuje prosty pochód akordów. Muzycznie nic więcej tu nie trzeba – wprawdzie od czasu do czasu w tle słychać melodię poskładaną z wokalnych sampli czy podkreślające harmonię organy, ale te detale wtapiają się w tło i są miksowane wyjątkowo cicho. Oszczędność środków w zwrotkach kontrastuje z eksplozją koloru w refrenie, w którym znajomy basowy puls staje się bardziej natarczywy i wypełnia sobą całą przestrzeń. Temu ekstatycznemu wybuchowi towarzyszy ambiwalentny, gorzki tekst. Słuchałem „Gone” w czasie homofobicznych zamieszek w Białymstoku i myślałem, że Charli nie bez przyczyny ma tak wielu fanów i fanek wśród społeczności LGBTQ. Przy czym „Gone” trudno by raczej wziąć na sztandary, mało tu walki, więcej rezygnacji: „Don’t search me in here, I’m already gone, baby”. Nie jest to nawet eskapizm w popowym stylu, który kojarzy się z nierzeczywistymi fotografiami z Instagrama. To coś głębszego, a przy tym dużo bardziej codziennego – lęk przed konfrontacją, chęć ucieczki, chowanie głowy w piasek. Frapujące zestawienie lęku z euforią jest równocześnie wstydliwe i szczere, nastoletnie i przytyrane życiem, sprawia, że piosenka aż wibruje od nerwowej energii. Dawno nie słyszałem, by ktoś eksplorował tak szeroką gamę emocji w tanecznym przeboju i przy tym nie zagubił gdzieś nastoletniej, popowej esencji.


Niestety nieliczne próby konfrontacji z popem w wersji 1.0 wypadają gorzej. „White Mercedes” to power ballada, nieznośnie kojarząca się z latami 90. Charli ma do nich wielką słabość, czemu dała wyraz w „1999” (szczególnie w teledysku), ale tu próba wejścia w konwencję z melodramatycznym refrenem, sentymentalną atmosferą i wzburzonymi uczuciami po prostu nie wyszła. W wywiadzie udzielonym pismu „Teen Vogue” Charli zwierzyła się, że jarała się Spice Girls i Britney Spears i że chciała się z nimi zakumplować, ale mówi też, że była dziwnym dzieciakiem, który wrzucał na MySpace piosenki o ekstrawaganckich tytułach: „I Wanna Be Darth Vader” albo „Dinosaur Sex”. Ponieważ najlepsze rzeczy Charli znajdują się gdzieś pośrodku tego spektrum, wcielanie się w w Britney wychodzi jej już gorzej – to coś w rodzaju cosplayu na lewaka w wykonaniu dziennikarza TVP Info. Dość zabawne, ale nie chcielibyście tego oglądać więcej niż raz.


I dobrze, bo Charli świetnie się czuje w swojej krainie dziwności i nawet mimo deklaracji o tym, że idzie po swoje i strzeżcie się, popowe dinozaury, nie umie porzucić pociągu do dziwacznych, idiosynkratycznych rozwiązań. Świetnie słychać to na dwóch singlach „Warm” i „Cross You Out”, które poznaliśmy już po premierze „Gone”. Do obu z nich trzeba się przekonać, bo oba – choć na nieco różne sposoby – łamią popularną konwencję. W „Warm” odnajdziemy modny ostatnio tropikalny puls i siostrzane trio Haim, które zazwyczaj uwodzi zaraźliwymi refrenami i beztroskim luzem. Tu jednak nie uświadczymy ani tego, ani tego – piosenka otwiera się powoli, wydaje się wieczną konstrukcją w procesie. Innymi słowy – rośnie i rośnie, i rośnie... To zasługa nietypowej harmonii, bo przez dłuższy czas słyszymy tylko trzeci, czwarty i piąty akord skali. W przełożeniu na inne medium odsłuch „Warm” może skojarzyć się z lekturą książki, w której jedno zdanie ciągnie się przez kilkadziesiąt stron, im dłużej się je czyta, tym bardziej czeka się na jakieś zwieńczenie. Stabilny akord toniczny, czyli oczekiwana przez ucho kropka, pojawia się dopiero na koniec, ale w nietypowej formie syntezatorowego arpeggia, które w końcu rozpływa się w pogłosie i cyfrowych manipulacjach.

Charli XCX, Charli, Atlantic Records 2019Charli XCX, „Charli”,
Asylum 2019
Równie niecodzienne jest „Cross You Out” ze Sky Ferreirą, przede wszystkim za sprawą potężnie odstrojonego basu, który pnie się w górę skali, ale jakoś nigdy nie może wdrapać się na sam jej szczyt. A żeby dalej pociągnąć tę wspinaczkową metaforę, bas nie bardzo chce też asekurować akordy, więc dźwięki ocierają się o siebie i zyskują nietypowe barwy. Na ten rozmyty, nieco psychodeliczny podkład w stylu lat 80. na lekkiej fazie Charli i Sky kładą wokale i chórki kojarzące się z rozpasanym R’n’B The-Dreama. Oba single da się polubić, a nawet pokochać, ale z pewnością nie miłością od pierwszego wejrzenia.

Jeśli więc Charli nie chce gonić mainstreamu, to właściwie o co jej chodzi? W książce „Księżycowy pył” Andrew Chalkin kreśli biografie ostatnich ludzi, którzy chodzili po Księżycu. Bardziej konkretnie – interesuje go kwestia tego, co można zrobić ze swoim życiem, gdy osiągnęło się już wszystko. W końcu co może być bardziej ekscytujące niż chodzenie po Księżycu? Jak w ogóle żyć po czymś takim? Niektórzy astronauci popadali w alkoholizm, zdradzali swoje żony, a potem przechodzili przemianę duchową i kończyli nudnym, bezpiecznym życiem rodem z amerykańskiego przedmieścia. Inni odlatywali w sztukę albo wchodzili w obieg newage’owy i zachowywali się równie dziwnie co dzisiejszy foliarze (współcześni zwolennicy teorii spiskowych). A jeszcze inni po prostu stali w miejscu i cały czas marzyli o powrocie w kosmos, co wydawało się postawą kompletnie beznadziejną, aż do teraz. Z Charli XCX jest podobnie – znalazła swój nowy pop i trwa przy nim na przekór mainstreamowi. Ale kto wie, być może po prostu czeka na koniunkcję?