Czy warto tęsknić?
Fot. materiały promocyjne Discomfort Booking

Czy warto tęsknić?

Jakub Bożek

Wczesna historia Super Girl & Romantic Boys przypada na jeden z najciekawszych momentów kulturalnego życia Łodzi. To oni zarazili miłością do „ejtisowego kiczu” całe dorastające wtedy pokolenie

Jeszcze 5 minut czytania

Gdy ponad rok temu grali w łódzkim klubie Dom, ani mi, ani moim znajomym nie udało się wejść do środka. Zresztą może i dobrze, bo z doniesień odważniejszych i waleczniejszych fanów wiem, że Dom to skrzyżowanie komory próżniowej i dobrze rozgrzanej fińskiej sauny. Tak samo zapamiętałem koncert, który w 2008 roku zagrali w nieistniejącej już Jazzdze. Tam dla odmiany utkwiliśmy na schodach – do Jazzgi wchodziło się po takim połowicznie obskurnym, połowicznie brutalistycznym stalowym stelażu – i nie pomogły nawet bilety. Dziki tłum, ścisk, fundamentalna niezgodność z zasadami BHP, rozpalone emocje, szalone tańce i chóralne śpiewy – tylko w ten sposób można opisać koncerty najsłynniejszych „romantyków” w Polsce. Teraz po dobrych kilku latach nieobecności Super Girl & Romantic Boys wracają. I to nie tylko z koncertami, ale też z nową epką. Jak tłumaczy mi Kostek, wokalista i klawiszowiec zespołu: „Nie chcieliśmy grać koncertów tylko ze starymi piosenkami, odgrzewać stare kotlety. Granie na żywo nie ma sensu, jeśli nie tworzy się też nowych rzeczy. Ale wreszcie naszła nas wena i znów jesteśmy”.

„STOP!KLATKA” – dopiero co wydana nakładem Anteny Krzyku – to z jednej strony stare dobre Romantiki. Przebojowe, chwytliwe piosenki oparte na kościstym brzmieniu klawiszy z tamtej epoki, elastyczne linie pointylistycznego basu – szczególnie w tytułowym singlu syntetyczne drobinki składają się na potężny, synkopowany pochód, któremu nie da się oprzeć – typowe dla lat 80. gitarowe efekty, melancholijne syntezatorowe lub gitarowe solówki w roli refrenu. Te kilka nut z „Tylko korytarze” pozostaje w głowie na długo jak dobre wspomnienie. Do tego świetnie uzupełniający się wokaliści, Kostek i Ewik, wzajemnie kończący swoje wersy. Szczególnie dobrze sprawdza się to w „Zassanych”, mrocznej dystopijnej fantazji o świecie, w którym przemysł rozrywkowy i świat władzy stopiły się w jedną despotyczną strukturę. A może to nie fantazja, tylko wyolbrzymienie tendencji istniejących już obecnie, coś na kształt muzycznej wariacji doskonałego brytyjskiego serialu „Black Mirror” – mroczne zwierciadło, w którym społeczeństwo sieci zmienia się w „info bagno”.

Teksty w ogóle zawsze były ich mocną stroną. W „AGD” z płyty „Miłość z tamtych lat” historia wypalonego związku łączy się z przewrotnymi wyznaniami miłości do sprzętu gospodarstwa domowego. Gdzie indziej kilkoma zgrabnymi wersami („Spokój”, „Na pętli znów”) Romantiki tworzyli piosenki-manifesty dla całej generacji imprezowych odmieńców, którzy nie łapali się na konsumpcyjne ideolo późnych lat 90. Trudno się spodziewać, żeby powtórzyli to znowu, bo i chyba czasy nie są zbyt dobre na pokoleniowe manifesty. Nie ma jednak wątpliwości, że wciąż piszą świetnie. Wspomniane już wcześniej „Korytarze” to smutne studium depresji, tym ciekawsze, że opowiedziane z punktu tej drugiej osoby. Fantastyczny wers „Jesteś jak dom, gdzie korytarze tylko są / Ściany bez okien – ucieczki nie ma stąd” doskonale oddaje jakąś część doświadczenia tej choroby, doświadczenia, które chyba jednak nie daje się w pełni uzewnętrznić. Bólu bowiem nie da się opowiedzieć, co wie chyba każdy, kogo kiedykolwiek coś bolało. „Stopklatka” zaś to nowe credo zespołu, pożegnanie z nostalgią albo inaczej – skierowanie nostalgii przeciw niej samej. Ta piosenka w stylu elektronicznego popu z lat 80. opowiada przecież o tym, żeby zabić w sobie tęsknotę. „Świat ci każe iść do przodu, a ty masz przed sobą ścianę” – deklamuje Kostek.

Co ciekawe, sytuacja zespołu wydaje się być dokładnie odwrotna. To Romantiki chcą iść do przodu, a świat każe im się zatrzymać, dawać więcej tego samego co wcześniej. „To co robimy dzisiaj… nie nawiązujemy do jakiegoś retro. Taka jest cała koncepcja nowej epki. Odżegnujemy się od retro, bo to jest szufladka, w której nie chcemy być zamknięci. Poza tym cała ta moda na lata 80. została wypłukana z kontekstu i idei. Coś co służy tylko bezmyślnej rozrywce czy gadżeciarstwu jest nam obce” – tłumaczy mi Kostek.

Gdy rozmawiamy, czuję, że sam staję się częścią tego świata, od którego Kostek chciałby się odciąć. Zamiast o przyszłość, pytam o przeszłość, chwalebne dni discopunkowej rozpierduchy „między dancingiem a punkowym destroyem”, jak sam nazwał to podczas rozmowy z Sebastianem Rerakiem. Mam ku temu swoje powody. Chwile świetności Romantików przypadają bowiem na jeden z najciekawszych momentów kulturalnego, towarzyskiego i klubowego życia Łodzi. Pierwsze lata zerowe to w końcu czasy dominacji niezwykle żywotnej, oddolnej sceny muzycznej łączącej wpływu elektropunku, new romantic, new popu, industrialu i nowej fali – wszystkich najlepszych dokonań lat 80. Przez dłuższy czas w Łodzi nie słuchało się niczego innego i nie tańczyło do niczego innego. I choć Romantiki to zespół rdzennie warszawski, to w jakiś sposób są też na wskroś łódzcy. Może dlatego, że Kostek, Ewa i reszta Romantików – do czego sami się przyznają – przenieśli na grunt warszawski pierwsze discopunkowe imprezy z łódzkiego pubu Uayo (na terenie dzisiejszej Off Piotrkowskiej), na których grał Fagot z 19 Wiosen? A może dlatego, że to oni obok Cool Kids of Death stali się najbardziej rozpoznawalnymi artystami tej sceny? W końcu Romantiki wystąpili nawet w programie Kuby Wojewódzkiego, gdzie przebrani za kloszardów odegrali „Na pętli znów”.

Czemu tak bardzo ciekawi mnie ich historia? Odpowiedź jest prosta. To właśnie oni – Romantiki, Królowie Życia, tacy łodzianie, jak Fagot i jego Procesor Plus czy inne zespoły, które pojawiły się na pamiętnej kompilacji „Disco Chaos” – zarazili całe moje pokolenie nostalgiczną miłością do lat 80. To że bez obciachu słuchamy Papa Dance czy Kombi to ich zasługa, ale też może i klątwa. Choć czasem chciałbym się wyrwać spod kolorowego i tylko czasem tandetnego uroku lat 80., czuję, że nie jestem w stanie.

„Wszystko zaczęło się w Łodzi” – mówi mi Macio Moretti, który za sprawą Królów Życia, zespołu grającego covery Kombi, też miał swój udział w pierwszej fali przewartościowania lat 80. Albo inaczej. Wszystko zaczęło się na trasie Łódź-Warszawa, bo to między tymi dwoma miastami krążyły idee, melodie i ludzie, którzy są bohaterami tej historii. Ważnymi artefaktami były również legendarne kasety 19 Wiosen, „Co każdą chwilę” i „Zmarnowany kwiat”. Po przesłuchaniu tej drugiej zachwycony Macio – „To niesamowite, że oni byli takimi radykalnymi punkowymi zakapiorami, a grali covery Piotra Szczepanika” – zaprosił chłopaków do Warszawy na wspólny koncert ze Starymi Singers. Wymiana była obopólna, bo tacy Królowie Życia zagrali nawet w Uayo.

Super Girl & Romantic Boys STOP! KLATKA”,
Antena Krzyku 2014
Gdy Wiosny przyjechały do Warszawy, by nagrać album ze Starymi, okazało się, że realizatorem nagrania jest nie kto inny niż… Kostek. „Uczył się wtedy na reżyserii dźwięku na dzisiejszym Uniwersytecie Muzycznym. Tamta płyta powstała w ramach zaliczenia” – śmieje się Fagot, gdy pokazuje mi okładkę płyty winylowej. Coś zaiskrzyło, warszawska ekipa zaczęła przyjeżdżać do Łodzi na imprezy na skłotach, w klubach i regularne rave’y z techno. Łódź przecież była ich stolicą, w mieście istniał nawet odpowiednik berlińskiego Tresora. Pierwsze imprezy z techno odbywały się bowiem w… bunkrach w parku Poniatowskiego. „Nasz kolega elektryk założył tam korki, kable. Przychodzili tam punkowcy, studenci, a wszyscy musieli schodzić drabinką na dół. A potem stroboskop i do przodu” – opowiada Fagot. Romantiki chyba nie załapali się na bunkrowe imprezy, ale mogli już trafić na plenerowe rave’y pod wiaduktem na Stokach. „Chłopaki mieli prąd z agregatu, a jak benzyna się skończyła, podłączali się pod lampy. Tyle, że gdy o piątej rano wyłączano lampy, to był koniec imprezy”.

Muzycznie jednak techno nie było dla nich punktem odniesienia, może dlatego, że jak mówi Kostek „już wtedy cała kultura rave zaczynała się psuć od środka. Jeździliśmy z elektroindustrialną Najakotivą grać koncerty w Łodzi w Galerii Xylolit. Tam miało to jeszcze klimat nielegalnych garażowych imprez, ale w Warszawie techniawy opanowali dresiarze (wyjątkiem były tylko rave’y pod mostem Grota-Roweckiego). W drugiej połowie lat 90. pojawiła się też heroina. Naszą reakcją na ten ciężki klimat był powrót do jakiejś dziecięcej euforii i surrealistycznej zabawy. To przyszło z Łodzi, z imprez, których organizatorem był Fagot”.

Przyszłe Romantiki przeniosły ten partyzancki disco klimat do Warszawy, na pierwszych imprezach na skłocie Twierdza pojawiła się atmosfera „dyskotekowej, garażowej euforii. Ja, Ewik, Dziki, nasi tancerze, Maciek Różalski i Alek – wszyscy zaraziliśmy się bakcylem disco. A wszystko to było naznaczone tym gitowskim, łódzkim sznytem”.

Z czasem imprezowa ekipa Disco Front – bo tak się nazwali – zapragnęła pisać własne piosenki. Pierwszą piosenkę nagrali w Berlinie, gdy nawet nie mieli jeszcze nazwy. („Miłość z tamtych lat” można usłyszeć na kasetowej edycji albumu o tym samym tytule). Tę wymyślili w Praffdacie, kultowym barze w Warszawie na Emilii Plater, znanym też jako „Worki”, bo zamiast ścian były worki przeciwpowodziowe. „Ktoś z nas napisał na brezencie «Super Girl & Romantic Boys», pismem jak w podstawówce, jak z zeszytu w kratkę czy pamiętnika «Złote myśli», z sercem przebitym strzałą. Stwierdziliśmy wtedy , że to nazwa idealna – trochę jak jakiś zespół disco polo. To była nasza prowokacja i esencja punk rocka, tak samo jak nasze disco. Na zewnątrz mieliśmy rok 1998 i pętlę autobusów nocnych pod Dworcem Centralnym, z dzisiejszego punktu widzenia – miejsce jak z surrealistycznego thrillera”.

Pierwsza z imprez odbyła się we wspomnianym już Uayo, po koncercie punkowej Homomiliti. „Wojtas [wokalista zespołu – przyp. JB] zapytał, czy nie chciałbym zrobić dyskoteki po koncercie punkowym. Wtedy to w ogóle nie było normalne, pomysł od czapy, ale o dziwo totalnie zaskoczyło. Pogo było większe niż na samym koncercie!” – mówi Fagot. Kolejne imprezy miały być już bardziej profesjonalne, co nie zawsze się udawało. Liczyły się jednak dobre chęci. „Miałem dwa kolorofony kupione jeszcze za czasów podstawówki. Trułem starym, żeby mi je kupili. No i świetne były! Miały trzy światła, niebieskie, czerwone i żółte. Jak byłem w szkole, woziliśmy je na domówki. Do kolorofonów dobrałem też takiego żółtego koguta. Działał tylko na napięcie 52 wolt, takie jakie jest w akumulatorze samochodowym. Ubłagałem ojca, żeby mi pożyczył ten akumulator, a potem dźwigałem go przez całą Łódź. No a gdy na dyskotece włączyłem tego koguta, okazało się, że daje po oczach tak, że ludzie musieli pozasłaniać oczy rękami. Porażka”.

Zaczęli grać coraz częściej, choć w mało spektakularnych lokacjach, bo „wtedy w Warszawie były dwa rodzaje klubów, gangsterski albo studencki” – wspomina Kostek. „Myśmy grali albo pod Warszawą, albo na imprezach typu fuksówka ASP czy Wydziału Architektury. CDQ pojawił się dopiero później. W każdym razie nasi tancerze czasami wpadali do tych gangsterskich klubów i tańczyli z ładniejszymi dziewczynami. Ulatniali się w ostatnim momencie, tuż przed mordobiciem. To było ich hobby. A Alek zamienił mieszkanie w dyskotekowy skłot, klucze wędrowały z rąk do rąk, na domówki przychodzili znajomi znajomych czy nawet czasem przypadkowi ludzie z ulicy”.

Wraz z popularnością przyszły pierwsze mainstreamowe sukcesy. Pierwszym z nich było pojawienie się „Spokoju” i „Klubu samotnych serc” na kompilacji „Disco Chaos. Nowa fala 2002”. Do wydania tego dokumentu discopunkowej sceny muzycznej szefa SP Records, Sławomira Pietrzaka, namawiał Max Cegielski. Właściwie nie musiał go jakoś szczególnie namawiać, była to też zajawka samego Pietrzaka. Dziś płyta wywołuje raczej mieszane uczucia. Kto na przykład pamięta Blondynów czy Kolor Monitor? „Spokój” jednak okazał się kultowy, a „płyta wystrzeliła Romantików ze środowiska punkowo-skłoterskiego. Zaczęli być znani, mieli świetne promo” – mówi Fagot.

SGRB wyszli ze skłotów. Wystąpili w programie Kuby Wojewódzkiego, wtedy niekwestionowanego guru głównego nurtu.  Jeździli po Polsce, dając koncerty w domach kultury, klubach i dyskotekach. Fagot jako Procesor Plus czasem grał przed Romantikami na rozgrzewkę. Jednak jego radykalna wersja elektro spotykała się raczej z chłodnym przyjęciem: „To nasze – z Lady Electrą – elektro było niezrozumiałe dla publiki, nawet dla punków. Gdy Romantiki wychodzili ze swoim tempem i oktawkami, odchodziło takie pogo, że nieraz impreza kończyła się demolką na wesoło. W Legionowie, w domu kultury, podczas tańca ze szczotką rozwaliłem sufit”.

Szczyt popularności Romantików zbiegł się też electroclashową falą z Zachodu, co oczywiście nie było przypadkiem, bo inspiracje były te same. „Pierwsze albumy Dopplerefekt czy Miss Kittin z The Hackerem to bezpośrednie nawiązanie do Chrisa & Cosey czy Psychic TV, Visage, The Soft Cell czy New Order, z tekstami wyśmiewającymi hedonizm sceny techno. Był w tym punkowy pazur” - mówi Kostek. Zadziałała tu jakaś szalona synergia, która sprawiła, że ścieżka dźwiękowa dla pierwszych lat XXI wieku brzmiała jak żywcem przeniesiona z lat 80. 

Mimo ogromnego potencjału przygoda Romantików z SP Records nie skończyła się najlepiej. Album nagrany dla tej wytwórni przeleżał na półce przez dziesięć lat. W końcu w 2013 roku , gdy umowa straciła ważność, Romantiki wydali go w Antenie Krzyku jako „Miłość z tamtych lat” i zagrali doskonale przyjęty koncert na OFF Festivalu, po czym wrócili do regularnego koncertowania.

Gdy pytam Kostka, Macia i Fagota o to, skąd wzięli pomysł na odkurzenie muzyki lat 80., odpowiedź jest zawsze podobna. Żeby zacytować klasyka: „Czysta zajawka, zero przemyślenia”. Chodziło o dobrą pamięć, dobrą zabawę i jakąś zadziorność, która kazała im się przeciwstawić trendom dominującym zarówno w undergroundzie, jak i w głównym nurcie.

Macio: „Lata 80. były dla nas synonimem obciachu, ale też… No nie wiem, kochaliśmy Kombi i nienawidziliśmy równocześnie. Tego się słuchało jako dziecko. Urodziłem się w 1975, więc słuchałem Kombi, gdy miałem osiem lat. To, co robiliśmy, nie było nostalgią za latami 80., z jednej strony nawiązywaliśmy do muzyki dzieciństwa, z drugiej to było wymierzone w powagę sceny hardcore-punkowej. Bo my wszyscy się z niej wywodziliśmy. Przed powstaniem Królów Życia mieliśmy Slage Image. Lubiliśmy męczyć publiczność, czasem przez pięć minut powtarzaliśmy jakąś krótką frazę w metrum 15/16. Patrzyli na nas jak na dziwaków. Aż pewnego dnia stwierdziliśmy, że większym szokiem będzie zagranie coverów Kombi”.

„Od Fagota dostałem kilka kaset dyskotekowych z piosenkami takimi jak «Magic Carillon» Rose – brutalnym, ale też melancholijnym, italo disco z początku lat 80.” – wspomina Kostek. „One przypomniały mi też o moich fascynacjach z dzieciństwa: Kombi, polskie new romantic w ogóle, wszystkie te smutne syntezatorowe brzmienia. Zawsze to we mnie siedziało, to była muzyka mojego dzieciństwa. Uwielbiałem Kombi, jako dziecko rozrysowywałem ich teledyski na kadry. A moim fetyszem były syntezatory Sławomira Łosowskiego. W podstawówce układaliśmy takie syntezatory z klocków. Niestety nigdy nie dorobiliśmy się takich samych, bo Łosowski miał wszystko co najlepsze. Jak zaczynaliśmy grać, wystarczyło nam Casio, byliśmy w końcu traszowym zespołem”.

Kostek dodaje, że nie wie, czemu tropiące obciach media lat 90., za ofiarę upatrzyły sobie właśnie lata 80. „Mnie na przykład źle kojarzyła się polska popkultura lat 90., z małymi wyjątkami to był totalny szajs, kicz i tandeta. Na świecie było dużo wielkich rzeczy i zespołów dla nas bardzo ważnych – Ministry, Public Enemy, Fugazi, Pixies, Butthole Surfers, Prodigy, Fun Da Mental, scena digital hardcore i cała masa innych mniej znanych kapel. Jeszcze inne rzeczy, bardziej dyskotekowe, doceniamy dopiero z dzisiejszego punktu widzenia, bo pochodzą z epoki sprzed terroru auto-tune’a. To absolutnie nie jest tak, że odrzucamy lata 90. od góry do dołu, a 80. przyjmujemy bezkrytycznie jako całość – jak nas się często przedstawia… Generalnie jednak, najciekawsze rzeczy w latach 90. powstawały u nas w głębokim undergroundzie i nie miały szans na nic poza kasetową dystrybucją DIY – były znane wąskim grupom i się szybko rozpadły. A tu wiesz, nagle cała polska prasa muzyczna ochrzciła lata 80. dekadą kiczu! Dla mnie to było podszyte zachłyśnięciem się kserokopiami, kompleksem Zachodu i tym yeah yeah w polskich piosenkach, co było połączone z negowaniem wszystkich wcześniejszych osiągnięć. Dziś to oczywiście wygląda inaczej. Do lat 80. sięga się jak do klasyki, a późniejsza dekada i moda stały się obiektem żartów...”.

Gdy SGRB zaczynali grać, dziennikarze pytali ich, czy to, co robią, jest na serio. „Odpowiadaliśmy dość agresywnie, że jaja można sobie robić z tego, co jest normalne dla nich, czyli z fali tandety, która zalała rynek po ukorporacyjnieniu sceny muzycznej. W muzyce pop wszystko musiało być kolorowe i cool – my też byliśmy kolorowi, ale to były kolory innego rodzaju” – wspomina Kostek.

Czy dziś ta historia mogłaby się powtórzyć? Chyba nie, lata 90. były zbyt szalone, zbyt nieuczesane – kto nie wierzy, niech obejrzy sobie fragmenty „Lalamido”. Wszystko było jakoś podkręcone, kolory może i tandetniejsze, ale też bardziej wyraziste. Konflikty popu i sceny niezależnej, dresów i kontrkulturowców – bardziej zapalne. W tym tyglu gotował się klej łączący niezależnych, zbuntowanych twórców, fanów i ich miasta.

Pozostaje pytanie, czy warto tęsknić. Chyba nie, bo i dzisiaj gdzieś z dala od powszechnego zainteresowania i światła reflektorów dzieją się rzeczy, o których ktoś tęsknie napisze za piętnaście lat. W końcu nawet na pierwszych koncertach The Ramones widownia składała się z dziesięciu osób, a to i tak jeśli wliczyć członków zespołu.

„Zamroziłeś piękną chwilę, wypchałeś jak zwierzę” – śpiewają Romantiki w „Stopklatce”. Fakt, już czas, żeby się rozejrzeć za jakąś nową piękną chwilą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.