Nadzieja w Filadelfii
fot. Tonje Thilesen

9 minut czytania

/ Muzyka

Nadzieja w Filadelfii

Jakub Bożek

Muzyka Alexa Giannascoliego wręcz kipi od pomysłów, niecodziennych rozwiązań harmonicznych, intrygujących warstw i brzmień. Trudno złapać jakąś esencję, tak wiele tu niedopowiedzeń

Jeszcze 2 minuty czytania

Choć nie znoszę upału, doceniam to, w jaki sposób wyciąga z otoczenia jego ukryte psychodeliczne pierwiastki: w słońcu wszystko wydaje się miększe, rozedrgane. O ile mróz jest HD, w ponad trzydziestu stopniach wszystko wygląda nieco retro. Powietrze drga i staje się bardziej cieliste – nie chodzi tu o zapach, bo to temat na zupełnie inną rozmowę, ale o gęstość. W gęstym od gorąca powietrzu budynki tracą swoje zazwyczaj wyraziste kontury, majtkowe kolory ścian bloków robią się jeszcze bardziej sprane, tani asfalt pokrywający drogi i czasami także piesze trakty faluje i topi się jak oleista podróba czekolady.

Teraz szczęśliwie jest zimno, a o upalnym lecie przypomina mi tylko nowa płyta projektu (Sandy) Alex G „House of Sugar”. Czemu? Bo to mieszanina indie, dziwnego folku i autorskiej piosenki w stanie oszołomienia słonecznego. Piosenki Alexa Giannascoliego są tak plastyczne, że jeśli tylko dałoby się włożyć w nie ręce, człowiek mógłby wyjąć z nich garście płynnej, lepkiej mazi.

W jaki sposób uzyskuje się taki efekt? Nie zaszkodzi odrobina niedopowiedzenia i niezdecydowania. Świetnym przykładem twórczego wykorzystania obydwu jest singlowa „Gretel”, o której Giannascoli opowiada jak o przeobrażonej baśni braci Grimm o Jasiu i Małgosi. W jego wersji brak szczęśliwego zakończenia, Małgosia (czyli właśnie Gretel) zwiewa z domku czarownicy, Jaś dopieka się w piecu i zostaje zjedzony. Jego siostra tymczasem nie potrafi przeboleć tego, że zostawiła tyle ciastek i cukru, i postanawia wrócić. Giannascoli pisze jednak tak oszczędnie, że trudno stwierdzić, czy tą interpretacją nie zakpił sobie z różnych obsesyjnych rozkminiaczy, którzy tworzą jego fanbase. Mnie podoba się ta wersja, bo marnowanie jedzenia to istotnie plaga naszych czasów.


Szczęśliwie dużo więcej niż z tekstu wyczytamy z muzyki, która wręcz kipi od pomysłów, niecodziennych rozwiązań harmonicznych, intrygujących warstw i brzmień – to indie na cukrowym haju, ale bynajmniej nie przesłodzone. Od tych słodkości dostaje się halucynacji. Trudno złapać jakąś esencję, tak wiele tu niedopowiedzeń. Już sam basowy riff, który otwiera „Gretel”, zręcznie wymyka się zaszufladkowaniu. Chociaż piosenka napisana jest w tonacji Dis-dur, Giannascoli wyraźnie i długo siada na dźwięku fis, który kojarzymy z tonacją molową.

A przy użyciu mniej technicznej nomenklatury? Wyobraźcie sobie swojego znajomego, który na co dzień chodzi ubrany jak Mark Zuckerberg (dżinsy i gładki T-shirt), ale na weekend zakłada ekstrawagancki dresik w stylu health-goth. To wciąż ten sam człowiek, ale zmieniony nie do poznania. W obu przypadkach efekt jest potężny i tak charakterny, że człowiek od razu czuje się bardziej rock’n’rollowo. Świetne rzeczy dzieją się też w zwrotce, której motorem jest prosty dwuakordowy pochód – z piątego akordu gamy na szósty. Powtarzalność i prostota tego rozwiązania nie nudzą, bo Giannascoli i tu wciska kilka zaskoczeń. Po pierwsze, dominanta naturalnie prze ku tonice, czyli pierwszemu, najbardziej stabilnemu akordowi gamy. Jeśli oba akordy byłyby słowami, byłyby nierozłączne jak „dzień” i „dobry”, więc całkiem naturalne jest to, że gdy po dominancie wchodzimy na jakiś inny akord, ucho przyzwyczajone do najprostszych rozwiązań wpada w przyjemne zakłopotanie. Poza tym monotonię harmonii przykrywa gęsta dżungla ornamentów: krótkich, zapętlonych fraz, przesterowanych power chordów czy absorbującej figury zagranej na czymś, co brzmi jak mellotron, prototypowy sampler, który odtwarzał próbki nagrane na taśmie magnetycznej. Nie zapominajmy też, że ta względna monotonia trwa jakieś trzydzieści sekund i jest zakończona genialną podcinką, istnym kopnięciem w stolik: Giannascoli gra akord a-moll (kompletnie od czapy w tej tonacji), rozwiązuje go pięknie, by za chwilę przejść do ogniskowego refrenu, po czym niemal natychmiast go wyprowadzić. W końcówce usłyszymy jeszcze zaraźliwą i nostalgiczną melodię zagraną na skrzypcach i znowu wrócimy do drapieżnego basowego riffu z początku.

Ta podróż trwa z trzy minuty i jest w niej wszystko, czego spodziewalibyśmy się po rekonstrukcji baśni braci Grimm w czasach Instagrama: strach i mrok, sugestywność, feeria pomysłów, atmosfera, nostalgia, groźba przemocy, trochę światła dla kontrastu. Ta niesamowita piosenka jednocześnie działa na wielu poziomach (muzycznym, tekstowym, emocjonalnym, wreszcie wizualnym, bo warto wspomnieć o fajnym, archetypicznie amerykańskim teledysku) i funkcjonuje w jakiejś szlachetnej izolacji, osobno od całego tego pierdolnika. Nie da się nie docenić tej dwoistości – tu rock jawi się jako coś z innego wymiaru, ale też czytelnego na tyle, byśmy potrafili bez problemu cieszyć się nim tu i teraz. Rock nie jako wyjście awaryjne, tylko jako portal.

(Sandy) Alex G, House of Sugar, Domino 2019(Sandy) Alex G, House of Sugar”,
Domino 2019
Tekstowo Giannascoli nie zawsze ucieka jednak w nieokreśloność. Gdy tylko chce, potrafi pisać całkiem zgrabnie, a nawet wzruszająco: tak dzieje się w „Hope”, nazwanym tak od nazwy ulicy w Filadelfii, przy której znajdował się dom współdzielony przez Giannascoliego i jego przyjaciół. „Hope” to też kronika dragowej degrengolady kumpla, który przedawkował fentanyl, jeden z mocnych opioidów popularnych w Stanach. Wiemy – chociażby z książki Sama Quionesa „Dreamland” – że ów kumpel nie należał do wyjątków, bo od lat 90. Amerykanie, również piękni i młodzi, zaczęli ćpać na potęgę. Lekarze przepisywali mocne opiaty na przewlekłe bóle niemal każdemu, kto o to poprosił, więc ulice dużych miast i przedmieścia zostały zalane pigułami, które po rozkruszeniu i rozpuszczeniu dawało się łatwo i bez ryzyka wstrzyknąć w żyłę. Obfitość towaru owocowała uzależnieniami wśród futbolistów i innych sportowców, pomponiar, białych nerdów, znerwicowanych matek. Ci sami ludzie zaczęli wkrótce sięgać po heroinę. Jest więc o czym pisać, przy czym „Hope” nie ma publicystycznego zacięcia – i dobrze. Griannascoli bardzo prostymi środkami upamiętnia przyjaciela i przy okazji szkicuje niezły portret osoby współuzależnionej, która z jednej strony ma już dość krzywych akcji, a z drugiej strony z powodu bezsilności wspomaga uzależnionego. Przypomina to trochę koszmarny miesiąc miodowy, jaki Fiodor Dostojewski zgotował swojej żonie Annie. Chociaż w czasie kilku tygodni spędzonych w Wiesbaden zgrał się całkowicie, Anna, gdy tylko obserwowała u niego napady chandry, wysyłała go do kasyna, by się uspokoił.

Najbardziej podoba mi się to, w jaki sposób Giannascoli oddał tę dwoistość współuzależnienia w muzyce. Z pozoru to prosta gitarowa ballada, brzdąkanie na akustyku oszczędnie obudowane innymi instrumentami. Ale jeśli tylko przyjrzeć się harmonii, można spaść z krzesła, bo Giannascoli napisał tę piosenkę w naprawdę nietypowej skali, bardzo dysonansowej, bo z czwartym stopniem podniesionym o półton. W dodatku poziom dźwiękowego rozgardiaszu podnosi tu czasami obniżenie drugiego stopnia o pół tonu. Komponowanie przy użyciu takiego narzędzia przypomina mi odrobinę pamiętne przedsięwzięcie Adriana Mole’a, który prawie całą swoją młodość poświęcił na pisanie eksperymentalnej powieści bez samogłosek – ta sama skala trudności. Ograniczenia jednak nie stwarzają Giannascolemu większych problemów, „Hope” to bowiem piosenka ładna, choć dziwna i smutna w nieoczywisty sposób. Jej nietypowość skutkuje nieuchwytnością: tym, co pozostaje, jest raczej atmosfera, niewyraźna jak pamięć o zmarłym.


Alex G jest zresztą niezły w przywoływaniu nastrojów, a jego piosenki dość często kojarzą mi się z mikroświatami zdominowanymi przez konkretne emocje. To nie piosenki podróże, które zabierają nas z punktu A do B, ale dioramy, coś w rodzaju lasu zamkniętego w szkle albo panoramy starego miasteczka przyprószonego śniegiem. Stąd też bierze się wzajemna sympatia Giannascolego do Daniela Lopatina, nagrywającego pod pseudonimem Oneohtrix Point Never. Obaj inspirują się statycznymi strukturami charakterystycznymi dla muzyki relaksacyjnej i obaj próbują przełamać je piosenkowością. Na „House of Sugar” takich szkiców jest sporo: od pierwszego na płycie „Walk Away” aż po natarczywy „Near”, w którym Giannascoli serwuje mocno obsesyjny refren („All I want is to be near you”). Jest w nim coś groźnego i odrzucającego, co podkreśla tylko nerwowość harmonii budowanej tak, by podkręcać napięcie. Rewersem „Near” jest „Sugar”, bo to te same emocje – tęsknota, obsesja, samotność – ale uwznioślone prostą, melodramatyczną i satysfakcjonującą melodią. Podoba mi się ta iskierka nadziei, chociaż też zawsze uważałem się za nieco sentymentalnego naiwniaka. Dla bardziej cynicznych: być może to po prostu kpina z muzyki jako lekarstwa dla skołatanych nerwów?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)