Нассать на мир („Naszczać na świat”) to „historia podróżnika uciekającego z przyszłości, z Postapolski. Trafił do 1987 roku i się w tym roku zapętlił, powtarzając go raz za razem. Rok resetował się dla niego, oczywiście, 31 grudnia, w dniu, kiedy się urodziłem. Nie mógł umrzeć, samobójstwo nie pomagało. Stąd postanowił założyć zespół, żeby swoją frustrację przelać w dekadencką, smutną muzykę. Album tego zespołu nagrałem ja, teraz ukazał się w Not Not Fun” – opowiadał Bartosz Zaskórski Filipowi Lechowi. Mamy więc tu historię punkowca, który przewrotnie realizuje hasło no future i dosłownie mówi „nie dla przyszłości”, pakuje się do wehikułu czasu i podróżuje do 1987 roku, by w nim przeżywać nostalgię za lepszym jutrem. Oczywiście znamy już tę opowieść z duchologicznych tekstów Marka Fishera czy erudycyjnych książek Simona Reynoldsa. Znamy też muzykę, która wypływa z tego źródła: to eteryczne pejzaże Boards of Canada, brutalne punkowe electro czy niegdyś modny synthwave przyobleczony w neonowe barwy. Zaskórski wnosi tu jednak coś nowego, bo umiejscawia swoją bajkę w Polsce, kraju, w którym nie istniał elektroniczny punk rock.
Gdy szukałem odpowiedzi na pytanie, czemu polscy załoganci – w przeciwieństwie do Brytyjczyków – nie nawrócili się masowo na moogi czy arpy, trafiłem na kilka dość oczywistych tropów. Po pierwsze, w Polsce syntezatorowa muzyka miała swoje korzenie w rocku progresywnym czy aprobowanej przez główny nurt Muzyce Młodej Generacji. W skrócie przyznawanie się do fascynacji Kombi uchodziło za frajerstwo. Po drugie, jeszcze kilka dobrych lat po upadku PRL-u za muzykę buntu uchodziła po prostu chłopacka muzyka gitarowa. Po trzecie – i chyba najbardziej zrozumiałe – w schyłkowym PRL-u zwyczajnie nie dało się znaleźć porządnego syntha. Ci co bardziej zaradni korzystali ze schematów z „Młodego Elektronika” i z lutownicami w dłoniach montowali proste syntezatory z jednym oscylatorem. Inni, znalazłszy w sobie żyłkę do przedsiębiorczości, sprowadzali sprzęt z Niemiec. Jeszcze inni uruchamiali strategię mimikry i zastępowali elektroniczne instrumenty powykręcanymi protosamplami. W tym duchu zespół Kafel, w którym w chórkach śpiewała Kasia Nosowska, używał dość zwariowanego instrumentarium: „tapczanu, deski, arkuszy blachy, puszek, gwizdków, harmonijki ustnej, cymbałków, zabawkowego akordeonu, minigitary akustycznej, radzieckiej gry telewizyjnej”.
Załóżmy jednak, że w 1987 roku po jakiejś cudownej interwencji Polskę zalewa morze syntezatorów. Czy w takiej sytuacji doczekalibyśmy się naszego Soft Cell, The Human League albo Pet Shop Boys? Raczej nie, bo syntezatorowy punk i bezpośrednio powiązane z nim new romantic nie wzięły się wyłącznie z dostępności nowych narzędzi do robienia hałasu. Warunkiem koniecznym była też otwartość całego pokolenia słuchaczy, głównie z klasy robotniczej, na skandal obyczajowy, na rewolucyjne przekroczenie granic między płciami i tożsamościami; na to, by włożyć szpilki swojej matki, popsikać się damskimi perfumami i ruszyć w miasto w pełnym makijażu. New romantic było bowiem Mchy i Porosty, „Нассать на мир”,
Not Not Fun 2020i queerowe, i futurystyczne, cała ekscytacja brała się właśnie z połączenia tych dwóch biegunów. Andrew O’Hagan w swojej recenzji mówionej historii new romantic Sweet Dreams: The Story on the New Romantics, błyskotliwie zauważył, że „transgresja i przyszłość przyciągają się wzajemnie. Wiele zespołów elektronicznych z tego okresu nurzało się w transgresyjnym pragnieniu, tak jakby tęsknili do miejsca, którego nie ma i nigdy nie będzie”. Istotnie, muzyka elektroniczna od samego początku była utopijna i queerowa. Odnalazła się w niej na przykład transkompozytorka Wendy Carlos, która zarejestrowała jedną z pierwszych w stu procentach syntezatorowych płyt. Techno ma swoje korzenie nie tylko w czarnych, ale i queerowych brzmieniach. I tak dalej, i tak dalej… A jak było w Polsce? „Nigdy nie zapomnę, jak szliśmy z Darkiem «Czarnym» Marszałkiem obok jednostki wojskowej, jakiś oddział był na zewnątrz, idziemy wzdłuż płotu, a ci wszyscy chórem krzyczą za nami: «Pedały! Pedały!». Przez te włosy, obcisłe spodnie wyglądaliśmy jak dziewczyny” – mówił Rafałowi Księżykowi Piotr „Mizerny” Liszcz z zespołu 1984. Tu elektroniczny punk nie miał prawa wyjść z marginesu.
Dlatego przed Zaskórskim stało bardzo trudne zadanie. Bo aby jego eksperyment się powiódł, nie wystarczyło tylko odtworzyć przybrudzone synthowe brzmienia lat 80., należało też włożyć w nie perwersyjny naddatek. To, że Zaskórski miał taki zamiar, widać już po patronie płyty Andrzeju Urbanowiczu, który nurzał się w psychodelicznej transgresji: powoływał się na ezoteryczne autorytety międzywojnia Jana Hadynę czy Czesława Czyńskiego, osławionego lidera „satanistycznego spisku”. Urbanowicz to też – jak pisał Piotr Policht w „Szumie” – „amator erotyki ze szczególnym naciskiem na BDSM”, a przy tym „fan trawy i LSD”, człowiek, któremu Kamil Sipowicz zadedykował „Encyklopedię polskiej psychodelii”. Duch Urbanowicza nawiedza więc „Нассать на мир”, ale jego obecność nie ma charakteru sonicznego jump scare’a, to raczej chłodna sugestia, że za tymi dźwiękami kryje się jakaś ektoplazma. Znajdziemy ją – jeśli naprawdę się uprzemy – na poziomie kompozycyjnym i brzmieniowym, w momentach nieokreśloności, w zburzonej hierarchii instrumentów, w ucieczce od wyrazistej tonacji.
Choć nowa płyta Zaskórskiego ma wiele wspólnego z poprzednimi albumami Mchów i Porostów – to wciąż muzyka taneczna – „Нассать на мир” ucieka od użytkowości, bo rytm skrywa się pod grubą warstwą przesteru z kasety i ostrej kompresji. Przez to brzmi miękko i delikatnie, bez parkietowej agresji i natarczywości. Dodatkowo często zyskuje psychodeliczny, dubowy wymiar dzięki nakładanym na żywca pogłosom, które czasem występują nawet w roli upiornego hooka, jak w moim ulubionym „Вниз в парке” (w wolnym tłumaczeniu „W dół w parku”). Zamiast rytmu na pierwszym planie stoi więc synthowy bas, czasem skwaszony i industrialowy („Огромная пизда сцущая на мир” – w transkrypcji na alfabet łaciński „Ogromnaja pizda scuszczaja na mir”, tłumaczy się samo przez się), czasami idący w stronę płynnego, stopionego funku („враг” – „Wrag”). Zaskórski fajnie kombinuje też z różnymi kolorami harmonicznymi, ucieka od silnych rozwiązań, dowolnie miesza akordy ze skal durowych i molowych. Czasami wyciska z durowych – czyli jakoby tych pogodniejszych i weselszych – skal wszystkie mocniejsze dysonanse, sekundy mniejsze i trytony, jak we wspomnianym już błotnym funku „Огромная пизда сцущая на мир”. Innym razem przechodzi od synkopowych bluesowych zagrywek w basie, do prostych i przebojowych akordów w refrenie. Nie ma tu wielkiej kompozytorki, ale też trudno wymagać wiele od dwudniowej sesji z kilkoma synthami i taśmą. Wydaje się więc, że fajny koncept to zaledwie wymówka dla spontanicznej nagrywki. I tu chyba cały problem. Bezpretensjonalna w gruncie rzeczy muzyka to zaledwie zapowiedź tego, co można by wycisnąć z pomysłu Zaskórskiego na polski elektroniczny punk. Zabrakło napracowania.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)