Dymiarka nie jest zła
fot. Dawid Misiorny

Dymiarka nie jest zła

Rozmowa z Robertem Piernikowskim

Przestałem w ogóle myśleć gatunkami i gdyby nie dziennikarze muzyczni, ten temat by dla mnie zupełnie nie istniał. Robię dokładnie to, co mi się podoba. Chodzi mi o wywołanie konkretnego efektu: dezorientacji, pomieszania jawy i snu

Jeszcze 4 minuty czytania

JAKUB BOŻEK: Opowiem ci, jak usłyszałem Syny po raz pierwszy. Dawno, dawno temu istniał sobie efemeryczny magazyn „M/I”, którego redakcja od czasu do czasu publikowała w sieci rubrykę „Szybkie Strzały”, z pierwszymi reakcjami na nowe single. Opinia o „Stoję” zaczynała się jakoś tak: „To nie szybkie strzały, to egzekucja”. 
ROBERT PIERNIKOWSKI: Srogo mnie tam pojechali: że jestem MC po lobotomii, że trzeba by mi odebrać aparat mowy. 

Takie skrajne emocje wywoływaliście na samym początku.
No tak, mieliśmy albo totalnych wyznawców, albo hejterów. Mało kto traktował nas obojętnie. Niby superopcja, ale skrajne reakcje też potrafią być męczące.

Syny skończyły się na „Kill’em All”?
Niektórzy hardkorowi niezalowcy mówią mi, że mainstream, bo Brodka, bo autotune. Czasami dochodzą do mnie jakieś słuchy, bo nie żyję w próżni... Przypomina mi to trochę komentarze pod artykułami o Lewym.

Ja raczej widzę to tak, że wreszcie dostaliście oficjalną kartę wstępu do klubu hiphopowców. Solówka w Asfalcie, gościnny występ u Pezeta…
Jak czytałem komentarze pod naszym numerem, poczułem się debiutantem po raz drugi. Jakiś czas temu ktoś napisał o Synach: „Gdyby ktoś mi nie powiedział, że to jest muzyka, nie powiedziałbym, że to jest muzyka”. No i tu znowu to samo.

A jak się znaleźliście na tej płycie?
Normalnie. Pezet nas zaprosił, spotkaliśmy się, złapaliśmy flow i od razu wymyśliliśmy numer. Chociaż mam świadomość, ile ludzi, słuchając „Muzyki współczesnej”, skipuje ten track. Tak jakoś ostatnio okazało się, że dużo raperów słuchało Synów wcześniej, ale... być może nie wypadało im się do tego przyznać.


Strasznie to dziwne, jak w podstawówce.

Szkodzi nam łatka „zespołu artystycznego”, na którą środowisko rapowe reaguje totalnie alergicznie. Jak prawica na LGBT.

Wielu recenzentów myślało, że robicie pastisz.
Długo nam zajęło przekonanie słuchaczy, że nie o to chodzi. Świadomie poruszam się po granicy poznawczego zaskoczenia. Nie chodzi o to, żeby ktoś sobie rozkminiał, czy jestem na serio czy nie, bo chodzi mi o wywołanie zupełnie innego efektu: pomieszania jawy i snu, dezorientacji.

No i chyba się z tym przebiłeś, bo nawet uberkrytyczny nestor naszego dziennikarstwa hiphopowego, Marcin Flint, pochwalił „The best of moje getto”. Pamiętam, że dla dziennikarzy spoza środowiska miał nawet taki test, że jak się komuś podobają Syny, to kompletnie się nie zna na rapie.
Sam byłem w szoku. Ostatnio zaprosił mnie do CGM-u, do „Flintesencji”. Powiedział, że „Getto” przemówiło do niego.

Poprzednie albumy też?
Co do tych musi się jeszcze chyba zastanowić...

Zabawne, że cała ta akceptacja przychodzi w momencie, w którym tak naprawdę oddalasz się od hip-hopu. On był wyraźnym punktem odniesienia na „Oriencie”, ale teraz wydaje mi się, że wasze projekty – Syny, solówki Piernikowskiego i 1988 – to po prostu elementy cholernie spójnego uniwersum.
Ja przestałem w ogóle myśleć gatunkami i gdyby nie dziennikarze muzyczni, ten temat by dla mnie zupełnie nie istniał. Robię dokładnie to, co mi się podoba. Muzyka nie jest dla mnie zbiorem dźwięków czy brzmień. Masz wiele możliwości budowania świata poza samym dźwiękiem. Tak samo na koncertach: możesz grać koncert albo zrobić z niego mszę.

Fajna wizja. Jak zaczynałem pisać o muzyce, wydawało mi się, że najcenniejsze będzie wyłapywanie jakichś pozamuzycznych odniesień, szukanie punktów, w których muzyka łączy się ze światem zewnętrznym. Tyle że poszukiwałem zaangażowania społecznego, publicystyki. Pracowałem w „Krytyce Politycznej”, było to jakoś naturalne. Potem stwierdziłem, że można to potłuc o kant dupy, bo muzyka nie zbawi świata, a obsesyjne oczekiwanie tego od niej jest w pewnym sensie niepoważne. Teraz znajduję inne rzeczy w muzyce: czystą przyjemność słuchania (choć jest ona zabarwiona dawką „winy”), ale też portale do testowych światów, z innymi zasadami gry. Do tej drugiej kategorii zaklasyfikowałbym Syny.
Podoba mi się taka sytuacja, że świat z nagrań wychodzi na zewnątrz. Wyłączasz płytę, ale świat trwa dalej. Nam się chyba to udało, choć na początku siedzieliśmy w tym osobnym świecie tylko we dwóch. Budowaliśmy sobie z Przemasem kolejne historie, szukaliśmy śladów Synowskiego uniwersum w realu. Raz zmaterializowaliśmy archetyp „smutnego syna”. Łaziliśmy kiedyś po Gdyni i na klifie w Orłowie wyczailiśmy kolesia z reklamówką i puszką piwa, jak zamyślony patrzył w morze. Wrażliwy, refleksyjny drechu, a może po prostu to projektowaliśmy, a typ wracał skądś skacowany i zapatrzył się na horyzont.

Z każdego numeru wychodzą nam takie zewnętrzne epizody, obserwujemy samoistnie dzianie się tej historii. Z czasem zaobserwowałem, że zaraziliśmy tym słuchaczy. Co najmniej dwa razy w tygodniu ktoś wysyła mi zdjęcia dymiarki...

Robert Piernikowski

Producent, wokalista, autor tekstów oraz kompozytor muzyki teatralnej. Mieszka i pracuje w Poznaniu. Niegdyś członek grupy NP, obecnie działa solo oraz współtworzy projekt Syny. Wydał 8 albumów studyjnych. Nominowany do Paszportu „Polityki” za rok 2019.

 Bo to ważna bohaterka Synowskiego uniwersum. Zarówno w utworze „Nag Champa” Synów, jak i twoim solowym „Antari M-10” (model dymiarki – przyp. red.) oraz na koncertach, kiedy cała scena jest spowita w dymie.
Te wszystkie komunikaty: „You’re about to witness quality of primeshit” (pojawiają się regularnie na albumach Piernikowskiego, czytane przez anonimowy żeński głos – przyp. red.), w sumie to sam nie wiem, kto to jest. To w pewnym sensie narratorka historii, która bezczelnie przykrywa muzykę i mówi, że słyszysz to, co słyszysz. Na „The best of moje getto” wydarzyło się coś innego. Trochę chyba nadużyłem tego i po pierwszym odsłuchu płyty zrozumiałem, że to już nie jest narratorka, tylko jakiś głos opresji, tak jakby policja w getcie mówiła mieszkańcom, „jak jest”.

Najmocniej wyszło to w numerze „Abhajamudra”. W momencie, gdy zrywa się burza, zaczyna padać deszcz, muzyka cichnie i wjeżdża sygnał syreny policyjnej i głos: „This is primeshit collection”. Zobaczyłem to jako następującą scenę: ktoś stoi w deszczu i ma rozkminę o śmierci, ale wtem policjant go szturcha w ramię i mówi: „Ruszaj się!”. 

A wiesz, że to ciekawe, bo dla mnie jako słuchacza/widza dymiarka zawsze była nieco złowroga. Dym wprawdzie działa jak zasłona, pozwala się ukryć przed światem, ale też symbolizuje wyobcowanie, samotność, wiele złych emocji, którym dajesz ujście na płytach. To, że po kilku sezonach wyszedł z niej „głos opresji”, wydaje mi się w miarę konsekwentnym zwrotem akcji. Jak na to wpadłeś? Uznałeś, że masz dość tego schematu: dymiarka, mrok, niewidzialność?
W moim odczuciu dymiarka nie jest zła. Ma kilka twarzy. Z jednej strony to pierścień z Tolkiena albo latający dywan, taki baśniowy, magiczny motyw. A gdy takie narzędzie trafia w niepowołane ręce, staje się niebezpieczne – tak samo jak dymiarka.

Rewersem opresywnej dymiarki jest zaś druga, konsekwentnie obecna postać kobieca, babcia. Opowiadasz o niej z empatią, zaangażowaniem. To bardzo ludzkie, ładne momenty.
fot. Dawid Misiornyfot. Dawid MisiornyGdyby nie ona, nie byłoby mnie. Babcia to reprezentantka starszego pokolenia. Ona zmaga się z samotnością, ortodoksyjną religijnością, bo dla niej jedynym ukojeniem jest święty obrazek, pacierz. Moja tożsamość to zlepek tych wszystkich babć i dziadków, wszystko, co dobre, i wszystko, co złe. To jest miłość i szacunek do starszej generacji.

A ciepłe mleko?
To jest taki gest, ekspresja. DJ puszcza numer z „The best of moje getto” na dyskotece, babcia częstuje ciepłym mlekiem, włącza radio, Maryja oczywiście. Mówi mi tym: „To jest moje getto, tu jest tak”. Ona reprezentuje swój świat i mówi do mnie: „Check this out”.

Brak obecności kobiet jest jednak charakterystyczny, świat Synów wydaje mi się mocno aseksualny, co w hip-hopie wciąż jest rzadkością.
Jako MC prezentuję postawę romantyczną i pielęgnuję marzycielsko-romantyczne wizje relacji. Wydaje mi się, że to jest powiązane z baśniowym przedstawianiem świata. W baśni miłość ma szansę zrealizować się najwyżej jako pocałunek. Jeśli chodzi o hip-hop, to pamiętam, że jak na jakiejś płycie pojawiał się utwór o relacjach damsko-męskich, to przewijałem... wyjątkiem był Guru.

Ale to wychodzi gdzieś dopiero na „Getcie”, w piosence z Brodką cicho pulsuje podskórny erotyzm. Ale też nie nazbyt wyrazisty. Czemu wcześniej nie było u was kobiet? To jest jakaś chłopacka sytuacja?
Nie wiem czemu. Nie myślałem o tym. Wtedy nie było, a teraz są. Na „No Fun” była obecność kobieca, może nie w formie dźwięku, ale była. Na „Synoskim śnie” była Anika i w ogóle numer „Wiersze” jest w pewnym sensie wierszem miłosnym. „Orient” był nagrany mocno z perspektywy chłopaków.

Dominują mężczyźni, białasy.
Nie dominują... opowiadają. Zresztą jak mówię „białasy”, to mam na myśli chłopaków i dziewczyny. To słowo pojawiło się już w pierwszym utworze, który nawinąłem. To był 1996 rok, miałem taki wers: „Mam dziewiątkę za pasem, jestem niebezpiecznym białasem”. 

Ciekawe, bo taki rap kojarzę z Poznaniem, w którym teraz mieszkasz. Był kiedyś taki skład Killaz Group, nosili duragi (rodzaj chusty popularnej w latach 90. wśród raperów – przyp. red.), też mówili o sobie białasy.
Myśmy ich nie znali, ale mieliśmy podobne inspiracje, zachodnie wybrzeże, N.W.A., Dr Dre. Wtedy mieszkałem w Świnoujściu, najdalej pojechałem do Szczecina. Mieliśmy taką sytuację, że zaprosili nas na jeden z pierwszych festiwali hiphopowych do Katowic. W jakimś magazynie hiphopowym przeczytaliśmy ogłoszenie o festiwalu w Mega Klubie. Szukali zespołów, zachęcali do wysyłania demówek, więc zgłosiliśmy się z kasetą Napszykłat. Po dwóch tygodniach w domu dzwoni telefon, matka mnie woła, że to z Katowic. Mówię: „Jak to z Katowic?”. Odbieram, a tam jakiś gość: „No halo. Zespół Napszykłat? Przyjedźcie tego i tego, tu a tu, bo będziecie grali na festiwalu”. I się rozłączył. To był nasz pierwszy wyjazd, bujnięcie się pociągiem.

Wróćmy jeszcze do Synowskiego uniwersum. Ono ma silny psychogeograficzny komponent: miejsca zwyczajne zmieniają się przez muzykę w odrealnione.
Ja to sobie w głowie jakoś mitologizuję. Miejsca, w których przebywam, wyobrażam sobie jako scenerię, trochę jak dziecko, które się w coś bawi. Jest to zarazem baśniowe i hiphopowe. Nadawanie jakichś znaczeń ulicom, miejscom, które dla nikogo nic nie znaczą... one dużo znaczą dla mnie. Morze też jest takim miejscem, to z jednej strony miejsce tragedii, z drugiej azyl, a z trzeciej strony przedmiot naiwnych marzeń o lepszym świecie.

Kolejny element to moda, która w tym świecie jest obsesyjnie ważna. Na okładce „No fun” masz wystawkę z Nike’ami, na „Drive By” jako matka dla białasa rozwieszasz dużo Nike i Adidasa. Czemu moda? To jest aspiracyjne?
To nie jest właśnie moda, to raczej kwestia uniformu. Te ubrania to nie jest asortyment Vitkaca, to wręcz ciuch roboczy... To jest strój ascetycznego mnicha, a z drugiej strony iluzja jakiejś ekskluzywności, na którą białas może sobie pozwolić, bo ubrania z tych firm mogą nosić wszyscy – bezdomni i celebryci. W zależności od kontekstu zmienia się tego postrzeganie.

Ostatecznie jednak muzyka jest tym najważniejszym budulcem uniwersum. Równocześnie jest szalenie płynna, wyznacza trajektorię waszego lotu: od czysto hiphopowej sytuacji do psychodelicznej magmy ze „Snu” czy „Getta”. Tak jakby symbolizowała ekspansję uniwersum.
Niedawno puściłem sobie „Orient” i zaskoczyło mnie, jak bardzo był swoisty. Gdy nagrywaliśmy „Sen”, wydawało mi się, że po prostu kontynuujemy to, co zaczęliśmy wcześniej. 

Dla mnie poruszacie się skokami. I to jest bardzo ciekawe, bo na „Oriencie” wytworzyliście sobie tak unikalną stylówkę, że dałoby się ją jeszcze poeksploatować na kolejnych płytach. Tym bardziej że płyta dobrze sprawdzała się koncertowo: bujające bity, nośne hasła w rodzaju „włanczaj”.
„Sen” jest wycofany, dźwiękowo mniej określony.

Nie ma też wyraźnych hitów, płyta jest oniryczna, mocno psychodeliczna. W sumie ciężko ją do czegoś porównać. Brzmieniowo przychodzi mi na myśl tylko El-P.
Tyle że u nas nie ma tego boom-bapowego bujnięcia, ono zupełnie zanikło na „Śnie”. 

„Getto” to zaś jeszcze inne historia, nie tylko dźwiękowo, ale też narracyjnie.
Na solowej płycie powstaje coś, czego na Synach bym nie dotknął. To jest inny obszar opowieści, historia innych mieszkańców tego uniwersum, w innej scenerii. „The best of moje getto” kojarzy mi się z Phillipem K. Dickiem. Na samym początku płyty uruchamia się pewna postać – tak jakbyś wybierał bohatera w grze komputerowej – ta postać potem oprowadza po różnych sceneriach. Utwór „Dobre duchy” przenosi ją do czasów dalekich przodków, to próba przywołania antycznej energii: ze szczątków, grobów, starego lasu.


Jakie masz kryterium doboru bitów? Starasz się dopasować atmosferę, pomysł pod bit?
Odwrotnie. Wybieram te, które wywołują obrazy, bo odbieram muzykę barwami i obrazami. Słyszę coś i mam skojarzenie z czymś mokrym albo konkretnym kolorem, jakąś sytuacją. To, co się dzieje w muzyce, automatycznie przekłada mi się na narracje.

Ale to się dzieje tylko, gdy pracujesz, czy zawsze? Masz potrzebę zasiedlania cudzej muzyki?
Też. Jak jechaliśmy do Łodzi, słuchaliśmy Gaiki w aucie. Miałem wizję kąpania się w jakimś gęstym niebieskim płynie. Muzyka tak na mnie działa od dzieciaka, gdy słucham, to jakbym śnił: narastają we mnie narracyjne rzeczy, przenosi mnie gdzieś.

Tyle że nie nawijasz szczególnie narracyjnie. Nie jesteś typem opowiadacza. Trudno to przekazać?
Wolę tworzyć atmosferę, opowiadać poprzez relacje między warstwami. Weź na przykład „The best of moje getto”. Ten numer otworzył się przede mną, gdy puściłem sobie bit i usłyszałem to: „Raz, raz, raz”. Nagrałem drugi głos, hypemana, i od razu zobaczyłem klub, dwóch kolesi nawijających do DJ-a puszczającego moją płytę. Zrobiła mi się z tego szkatułkowa historia, zobaczyłem, jak wychodzę z chaty o północy, idę gdzieś, trafiam do klubu, takiego w podziemiach, do którego trzeba zejść, na miejscu widzę, jak wszyscy idą na dancefloor tańczyć tę historię. Wystarczyło mi nagrać te hajpy, żeby to wszystko zobaczyć. 

W moim przypadku to nie słowa czy dźwięki są ważne, ale to, w jaki sposób je wypowiadam i jak one współgrają z muzyką. To jest upraszczające, ale nie znajdę lepszego porównania niż do Béli Tarra: nie masz tam dużo narracji, a wiele te filmy opowiadają.

Chyba nawet nie spróbowałem go obejrzeć. Pamiętam, że miałem zamiar, bo puszczali go na Nowych Horyzontach, jeszcze w Cieszynie, ale sprawdziłem w programie, że ten film trwa osiem godzin, i uznałem, że nawet dla aspirującego intelektualisty to lekka przesada.
Też nie widziałem całego, dozuję sobie po dziesięć minut i robi mi się z tego film w filmie. On potrafi pokazać dziecko dręczące kota w taki sposób, że nie wydasz jednoznacznej moralnie oceny, bo jest w tym jednocześnie piękno, pierwotne okrucieństwo. Takie małe sytuacje są w stanie pokazać mi w chuj sensów. To też sprawdza się w mojej muzie: nie muszę dużo opowiadać. Czasami nawet mam potrzebę zostawienia nagrania bez swojego komentarza i wiem, że idzie wychwycić to, co ja wychwyciłem.

Zdarzają się też sytuacje, że mogę pojechać ze storytellingiem.


„Nag Champa” to pięknie opowiedziana historia dymiarki.

Ale raczej ciągnie mnie do takich akcji jak w numerze z Pezetem. Jak go pisałem, miałem nawał roboty, a zostały dwa dni do deadline'u. Mówię sobie: „Dobra, ogarnę”. Przemas też już cisnął: „No weź, nagraj, bo będzie lipa”. Pezet też w ciśnieniu, bo on musiał się jeszcze do tego dograć. Pierwszy dzień przesiedziałem w studiu, łaziłem w kółko jak w transie, budowałem sobie atmosferę. Wyobraziłem sobie, że jestem jakby w pomieszczeniu i jednocześnie poza nim, tak jak w klipie do „Protection” Massive Attack.

Ale w piosence zachowałeś się dość buńczucznie. Jak sam nawijasz, „na MC długo czeka się”...
To, że łaziłem wkoło, nie znaczy, że płakałem, że nic jeszcze nie nagrałem. Nie było w tym jakiejś bezradności. Poczułem się, jakbym był ojcem Pio, bo byłem tu sobą i gdzieś tam widziałem to wszystko z boku.

Wprowadziłem się w stan wyostrzenia zmysłów. Zobaczyłem siebie, jak staję przed mikrofonem i bez napisanego tekstu nagrywam wers po wersie. Ale w realu nic nie nagrałem, tylko łaziłem po pokoju cały dzień. Przychodzę więc do studia kolejnego dnia, zapalam kadzidło, łażę... i nagle mam lot, po dwóch godzinach nagrałem numer. Trochę jakbym zbierał informacje, jakieś stany i odczucia, które potem w szybkim strzale kondensują się w numerze.

Jak w kawiarce, sypiesz i robisz ciśnienie.
No.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)