Cisza bez burzy
fot. Georgina Cook / Hyperdub

10 minut czytania

/ Muzyka

Cisza bez burzy

Jakub Bożek

Choć urodziłem się w Łodzi, nigdy nie pojechałem na paradę techno, a na imprezę drumową wybrałem się raz. Burial robi muzykę taneczną dla ludzi takich jak ja – których pociąga bardziej idea niż praktyka nocy w klubie

Jeszcze 3 minuty czytania

Największy przebój napisał w czasie żałoby po psie. Gdy skończył, zadzwonił do mamy, z której opinią liczył się do tego stopnia, że skasował prawie gotową drugą płytę, po tym jak uznała, że za dużo tam mroku. Zagrał ponoć koncert w Wieliczce w ramach festiwalu Unsound – ale to nawet nie był on. Mówiono o nim, że to Banksy, Four Tet, Tiësto czy kto tam jeszcze. Nikt go nie widział, jak Thomasa Pynchona, przynajmniej do czasu, gdy dziennikarze brytyjskich tabloidów prawie go wyśledzili gdzieś w Londynie. Nie zdążyli, bo sam się w 2008 roku wyoutował... jako całkiem zwyczajny gość. Od tego czasu nawet nie rozmawia z mediami, ostatni wywiad pochodzi z 2012 roku.

Burial robi muzykę taneczną dla ludzi takich jak ja, których pociąga bardziej idea niż praktyka nocy w klubie. Choć urodziłem się w Łodzi, nigdy nie pojechałem na paradę techno, a na imprezę drumową wybrałem się raz, ale bez euforii i bez wspomagania. Wcale już tego nie pamiętam, ale zakładam, że wracałem stamtąd autobusem nocnym, z przerośniętymi słuchawkami podpiętymi pod discmana na płyty z empetrójkami, który zacinał się co chwila pod wpływem wibracji wywołanych dziurawymi łódzkimi drogami. Pewnie nie słuchałem jeszcze Buriala, choć mogłem. Debiutancki album wydał w 2006 roku i już wówczas uznano go za klasyk sceny dubstepowej, która właściwie przestawała istnieć. W tym okresie popularny sound rozszczepił się na dziesiątki gatunków, które łączył w zasadzie tylko wspólny korzeń brytyjskiej tradycji rejwowej: purple funk, adrenalinowy wygrzew, rapowa agresja, niezalowa melancholia – dubstepowy bas dał radę wchłonąć je wszystkie.

Matowe, ale przebojowe produkcje Buriala (sam nazywa swoje utwory tunes słowo w języku angielskim podkreśla ich rzemieślniczy, nieartystowski charakter) trafiały do tysięcy podobnych mi osób, które swój najlepszy czas przeżywały we własnej głowie. Myślę, że to dlatego, że łączył niedostępny nam świat klubowych imprez z melancholią muzyki, której słuchaliśmy na co dzień. No i był radykalnie nowy, choć oczywiście zorientowani potrafili poprawnie nazwać każdy z użytych tu składników: surowe, niesamowicie funky bity El B; wokale zmanipulowane do tego stopnia, że nie dawało się odróżnić, czy głos należy do mężczyzny czy kobiety; pulsujące i przesterowane basy, które wręcz wylewały się ze słuchawek i głośników. Jednak złożone do kupy, tworzyły jakość tak nową, że właściwie do dziś rzadko się słyszy coś podobnego. Z drugiej strony wpływy Buriala na współczesną muzykę klubową i pop są nie do przecenienia. (Zdarzyło się nawet, że rozpoznawalny producent bitów trapowych został nazwany „polskim Burialem”, zakładam, że w ramach insiderskiego żartu).


Burial jednak nie zawdzięcza swojej legendy wyłącznie przebojowym singlom (a właściwie jednemu przebojowemu singlowi) czy nowatorskiemu i oryginalnemu brzmieniu, któremu, powiedzmy sobie szczerze, zawsze brakowało inżynierskiej klarowności. Nie chodziło nawet o romantyczny, nokturnalny nastrój. Burial uwiódł swoją publiczną opowieścią o miejscu otwartym dla i na wszystkich. Strzępki zdań, pojedyncze słowa, jęki i chrząknięcia zderzały się w akceleratorze, jakim jest chaotyczna, ożywiona przestrzeń imprezy, i choć nie zawsze układały się w sensowną całość (co Burial sam przyznawał), pod naskórkową warstwą bełkotu zawsze kryło się coś więcej – obietnica, gest uznania, zaproszenie. „Spoko, że jesteś”. Naturalnie aktualne tylko do ranka, co wspaniale oddał kiedyś Jarvis Cocker w satyrycznym „Sorted for E’s & Wizz”: „And tell me when the spaceship lands / ’Cause all this has just got to mean something” („I powiedz, kiedy ten statek wyląduje / Bo przecież to wszystko musi coś znaczyć”). Burial jednak nigdy nie był tak cyniczny. Zainteresowany euforycznym szczytem rejwu, starał się nie przypominać o reszcie tygodnia. Stąd też wzięło się romantyczne przedstawienie podróży autobusem do domu, o czym opowiadał Markowi Fisherowi w wywiadzie dla „The Wire”: „Czy siedzisz sam i słuchasz muzyki na słuchawkach, czy jesteś w klubie otoczony tłumem – tu i tu możesz odnieść wrażenie, że duch dotknął ci serca, że ktoś idzie obok ciebie. W samotności poczujesz tę obecność nawet wyraźniej”.

Lubię myśleć, że tym duchem jest miasto. To ono podtyka nam strzępki głosów, zalewa falami basu, uwodzi obietnicami. Pięknie i naprawdę wzruszająco opowiedział o tym Timothy Levitch, przewodnik po Nowym Jorku, w ostatnim odcinku trzeciego sezonu serialu „W potrzebie”.

Czy moja wędrówka ma cel? Chciałbym wyeksponować fakt, że czerpię rozkosz z życia, i nadal cieszyć się szacunkiem. Podejrzewam, że buddysta mógłby spytać: „Po co ci szacunek innych? Rozkoszuj się życiem w dużym pokoju”. Ale nie tym jest dla mnie wędrówka. To poszukiwanie wszystkiego, co warte zachodu. Doceniam piękno kwiatu, ale stanąłbym przed nim jak ekshibicjonista, by kwiat docenił moje piękno. Tak to sobie wyobrażam. Powiedziałbym, że „gorący romans z kwiatem” jest czymś bardziej psychodelicznym i fascynującym niż „gorący romans z trywialnym przedstawicielem rasy ludzkiej” (tłum. HBO).

U Buriala jest podobnie. Powracający do domu samotny rejwer staje naprzeciwko miasta, by powiedzieć: „Zaakceptuj mnie”.

***

Burial, Antidawn EP, Hyperdub 2022Burial, „Antidawn” EP,
Hyperdub 2022
Na „Antidawn”, nazwanej przez artystę EP-ką chyba tylko dlatego, by nie mówić o niej jako albumie, teoretycznie znalazło się więcej tego samego: ten sam nocny nastrój, ta sama paleta brzmień, często nawet te same sample, tylko że tym razem Burial nie lepi z nich muskularnych, synkopowanych bitów, lecz umieszcza je głęboko w miksie, gdzie funkcjonują jako ożywione, wiecznie mutujące tło, niemalże audiomech. Oczywiście wszyscy rozumiemy, skąd wziął się ten kierunek – czy ktoś w ogóle jeszcze pamięta, jak to jest wyjść z domu nie po zakupy i nie do pracy? Antidawn to muzyka kwarantanny. „Utknąłem w domu przez covid, pada deszcz, jest mi smutno. «Antidawn» to perfekcyjna ścieżka dźwiękowa. Przypomina mi, jak czułem się, gdy snułem się po nocy z Untrue w wielkich słuchawkach na głowie” – wspomina pewien dyskutant na redditowej grupce dotyczącej Buriala. Prawie bym się z nim zgodził, gdyby „Antidawn”… śmiertelnie mnie nie nudziło.

Pozornie Burial robi wszystko, by wypełnić EP-kę dzianiem się. Kompozycje trwają minutę lub dwie, rozpływają się w elektrycznym szumie i znikają zastąpione kolejnymi szkicami. Dostajemy więc coś na kształt kolażu albo mikstejpu, co ciekawie kontrastuje ze zwyczajową formą, w której prezentuje się ambient, kojarzony przecież z długim trwaniem i bezruchem. Burial nie jest tu jednak do końca oryginalny, podobny kolaż od jakiegoś czasu z powodzeniem uprawia na przykład intrygujący duet Space Afrika, którego mikstejp „hybtwibt?” to wspaniały plądrofoniczny komentarz do sytuacji czarnych Amerykanów w czasie masowych protestów spod znaku Black Lives Matter.


Na tym tle Burial niestety wypada dość zachowawczo, a samo „Antidawn” wiernie oddaje nastrój ciszy przed burzą, ale bez burzy (jak to ładnie ujął kolejny redditor). Częściowo to kwestia palety brzmieniowej: rozmazane, delikatne plamy drgają odstrojone i zrywają się, jakby nagrano je na zajechanej taśmie. Tyle że obecnie lo-fi to nowy standard, tak przezroczysty jak kolorowa telewizja, co uświadamiają tysiące poradników, które uczą, jak popsuć brzmienie wychodzące z komputerowych samplerów i syntezatorów.

Również na poziomie kompozycyjnym brakuje tu drapieżniejszych rozwiązań. Jest tu kilka momentów – świetlista sekcja w „New Love” w skali lidyjskiej albo fantastyczna transowa część „Shadow Paradise” sklejona z fragmentów w nieprzystających tonacjach, które zgrzytają, gdy Burial miksuje je ze sobą w szybkim stylu charakterystycznym dla brytyjskiej sceny basowej. Dominują jednak koliste sekwencje akordów i najprostsze kadencje, które wprawdzie brzmią ładnie, ale rozpływają się bez śladu, gdy tylko cichną. Wyświechtane pochody w molowych skalach pozwalają uzyskać melancholijny nastrój, ale równocześnie przywodzą na myśl podkłady dla Drake’a, Kanyego czy innych nabuzowanych fejmem samców, którzy pod pozorem wrażliwości przemycają toksyczne emocje i zwyczajną mizoginię. Naturalnie to nie wina Buriala, że pop przyswaja rozwiązania, które on sam stosował od początku kariery. Trudno jednak nie myśleć o tym, że wymiana narzędzi wyszłaby mu na dobre, bo lo-fi i melancholia, anektowane przez główny nurt, niezamierzenie stały się czymś podejrzanym i skaziły romantyczną opowieść o wspólnej, gościnnej przestrzeni.

Niestety słychać to w pierwszoplanowej warstwie wokali, najważniejszej na „Antidawn”. Bywają rzewne („What a night for walking / Walking nowhere”), mroczne („I’m in a bad place”), płaczliwe i niepokojące („You were all I ever wanted”) i z reguły na granicy pastiszu („Walking throught the streets / When the night falls”). Można odnieść wrażenie, że Burial po raz pierwszy potraktował głosy miejskich duchów bez sympatii i zamiast, jak zazwyczaj, zapewnić im gościnne schronienie, stworzył dla nich coś w rodzaju klasycznej pułapki na bezmyślne symulakra – basen bez drabinki z „Simsów”. Błąkają się po nim samotne i bez szans na satysfakcjonujący kontakt, nawet gdy przeżywają rozkosz („Alone in reverie”). „Antidawn” to palimpsest, pod którym tkwi inny komunikat: „Wypuśćcie nas”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)