Głupawa apokalipsa

6 minut czytania

/ Film

Głupawa apokalipsa

Stanisław Łubieński

„Nie patrz w górę” to film dla przekonanych, a nie dla niedowiarków, którzy tryumfują, kiedy zimą widzą śnieg

Jeszcze 2 minuty czytania

Nie ma wyboru, chyba każdy musi obejrzeć „Nie patrz w górę”, tyle się o nim gada. Byłem ciekaw filmu Adama McKaya, ostatecznie żyjemy w cieniu topniejącej góry lodowej, niepokoimy się o przyszłość i to wszystko domaga się opowiedzenia. Opowiadania właściwie, bo każdy rok to nowy zestaw frustracji i lęków. Znajomi mówili, że to „satyra na współczesne media”, na „świat rządzony przez tik-toki” i głupich polityków, ignorowanie nauki i autorytetów. Starałem się nie uprzedzać, chociaż sam Netflix kojarzy mi się z rozrywką przewidywalną i wykalkulowaną, od lat nie tworzy już nowej jakości, tylko kseruje i odświeża własne pomysły.

W skrócie: profesor Mindy (Leonardo Di Caprio) jest astronomem, a Kate (Jennifer Lawrence) jego studentką, która analizuje zdjęcia z teleskopu. Pewnego dnia na ekranie pojawia się wielka nieznana kometa, ale toasty i radość z odkrycia przerywa nagle konstatacja, że ten potwór zbliża się do Ziemi. Ma „rozmiar Mount Everestu” i zderzenie jest nieuchronne. Przez kolejne dwie godziny oglądamy, jak naukowcy starają się przekonać głupi i głuchy świat, że katastrofa zniszczy naszą cywilizację i trzeba działać. Denerwujemy się wraz z nimi, że cyniczni politycy bardziej przejmują się sondażami niż perspektywą anihilacji, że telewizje śniadaniowe wciskają hiobową informację między plotki o celebrytach, że bogaci chcą być jeszcze bogatsi i kombinują, jak zarobić na komecie.

Nie wiem, czy to jest spoiler, ale raczej nie zdradzam wielkiej tajemnicy – oglądamy po prostu nasz świat, który mierzy się z tematem katastrofy klimatycznej. Metafora nie jest szczególnie zawoalowana, wszystko zresztą w „Nie patrz w górę” jest bardzo dosłowne. Bohaterowie są kartonowi, można o nich opowiedzieć jednym zdaniem, a część wątków wydaje się zupełnie zbędna. Akcja rozgrywa się w ciągu pół roku, czymś to trzeba wypełnić – scenarzysta wcisnął więc tam mało wiarygodny romans neurotycznego profesora z prowadzącą telewizji śniadaniowej oraz dla równowagi romans Kate z poznanym w sklepie chłopakiem. „Nie patrz w górę” przypomina przeładowany, przefajniony odcinek serialu. Myślę, że jako film się nie broni. Za to ciekawa i niemilknąca jest dyskusja, którą wywołał. Wielu widzów pokłada nadzieje w komedii McKaya. W internecie można spotkać opinie, że ten film może wstrząsnąć światem, przekonać ludzi, którzy nie wierzą w nadciągającą (a raczej trwającą) katastrofę.

Zdaje mi się, że to nieprawda. „Nie patrz w górę” to film dla przekonanych, a nie dla niedowiarków, którzy tryumfują, kiedy zimą widzą śnieg. Denialiści nie obejrzą tej satyry na samych siebie, bo nie subskrybują Netflixa, tej platformy dla fajniejszych i mądrzejszych. Film nie jest dla nich, tylko dla nas, międzynarodówki lewicowo-liberalnych bańkowiczów dzielących przyzwyczajenia, gusta i lęki. Dużo jest w filmie McKaya o tym, że media są głupie, a portale społecznościowe uzależniają. To trochę śmieszne, kiedy za takie moralizatorstwo bierze się wielka platforma streamingowa, która wie o naszym guście więcej niż my sami. Netflix istnieje, bo kosztem własnego życia oglądamy w nieskończoność identyczne seriale, z przewidywalnymi, policzonymi na kalkulatorach zwrotami akcji.

„Nie patrz w górę”, reż. Adam McKay. USA 2021, w kinach i na Netflixie od grudnia 2021„Nie patrz w górę”, reż. Adam McKay.
USA 2021, w kinach i na Netflixie od grudnia 2021
To, co rzuca się w oczy od pierwszych minut, to zadziwiający infantylizm „Nie patrz w górę”. Zupełnie jakby był napisany dla dzieci, ale uszyty z frustracji rodziców. W szkole znajomej siedemnastolatki mówią o nim, że jest krindżowy. Składową poczucia krindżu, tak denerwującą dla nastolatków, może być toporny dydaktyzm. Komedia McKaya ma właśnie subtelność komety, jest też podobnie dowcipna. Obłędnie krindżowy jest dla mnie wątek głupiej prezydentki USA (Meryl Streep) i jej zblazowanego durnia-syna-asystenta (mimo wszystko najzabawniejszy Jonah Hill). Żarty z Donalda Trumpa się nie nudzą, kłopot w tym, że dawno nikt ich nie oliwił – są bardzo zardzewiałe. Nieoczekiwanie słyszę tu echa dowcipów o Jarku, co spał do południa, albo tych, jeszcze lepszych, o tym, że spółkuje z kotem. Ha, ha. Streep dosłownie naśladuje Trumpa, a jej prymitywni zwolennicy noszą czapki przypominające te z napisem „Make America Great Again”.

Film McKaya to słuszny dydaktyczny blockbuster – dla mnie nieznośne połączenie. Nie będę jednak dyskutował z tym, że dla niektórych widzów „Nie patrz w górę” ma widocznie wartość terapeutyczną. Wypowiada na głos frustracje związane z tym, jak działa nasz świat i jak opieszale reaguje się na lawinowe zmiany i alarmujące raporty naukowe. Łatwo utożsamić się z bohaterami McKaya, którzy krzyczą, ale nikt nie chce ich słuchać – może dlatego wielu widzów broni „Nie patrz w górę” mimo jego oczywistych niedoskonałości.

Przykra ta terapia, w końcu zakończenie jest pesymistyczne, idioci zwyciężają, a właściwie wszyscy przegrywamy. Kometa niszczy ludzkość, w tym naszych bohaterów, którzy postanowili odbyć ostatnią wspólną wieczerzę przy organicznym łososiu. W rodzinnym cieple, z wyłączonym telewizorem, z ekumeniczną modlitwą na koniec świata. Oglądając tę pustą netflixową nibyduchowość, pomyślałem, jak dobrym filmem było skromniutkie „Można panikować” o profesorze Szymonie Malinowskim. To, co się dzieje tu i teraz, nie jest mniej przerażające niż kometa z nieśmiesznej komedii katastroficznej. Dokument Jonathana L. Ramsaya był bezpretensjonalny, przejmujący, mądry. Żywy i prawdziwy. Bez szans na wielką międzynarodową karierę, bo bez wielkich gwiazd, promocji i sztafażu supermegahitu. Na pewno film McKaya jest w jakiś sposób cenny. Wciąż szukamy języka do opisu katastrofy, wiec każda próba jest wartościowa. Ta moim zdaniem jest po prostu nieudana.