Idea jest dość bluźniercza. Od epoki lodowcowej po dymiące kominy kombinatu. Od zamyślonego woła piżmowego, któremu zamieć sypie w oczy, po rozświetlone paryskie ulice. Dziesiątki tysięcy lat historii naturalnej opowiedziane w półtorej godziny. Obrazem. Z minimalnym komentarzem narratora. Czy to się może udać? Najważniejsze to się nie śpieszyć. Na początku są więc nieporuszone gwiazdy, których życie mierzy się inną, nieziemską miarą. Wielki i milczący majestat nocnego nieboskłonu. Wszechświat jest nieskończony, a przecież rozszerza się i kurczy. Kiedy próbuję się zastanawiać nad tym ogromem, ogarnia mnie zwątpienie. Czym różnię się od mojego dzikiego, ubranego w łapcie z mamuta przodka, który nawet jeszcze nie mówi po polsku?
Miotam się jak popielica w dziupli, kiedy próbuję się zdobyć na jakąś jednoznaczną ocenę nowego filmu Jacques'a Perrina i Jacques'a Cluzauda „Królestwo”. Ich „Makrokosmos”, hipnotyzująca opowieść o ptasich wędrówkach, ustawił poprzeczkę dla dokumentu przyrodniczego bardzo wysoko. Zresztą nie był to wyłącznie dokument, ale jakaś synkretyczna opowieść dokumentalno-dramatyczno-obyczajowa. Jej rytm wyznaczały uderzenia ptasich skrzydeł, rozkwit i zamieranie. Ramą czasową był rok, a dyskretnym bohaterem pewna gęś z kawałkiem rybackiej sieci na nodze. Inaczej jest w „Królestwie”. W jaki sposób opowiadać o procesach, które trwały tysiące lat? O procesach, które miały często dynamikę kropli drążącej skałę? Jak stworzyć monumentalne dzieło o przyrodzie, a równocześnie zaznaczyć ewolucję człowieka? Ekumenicznie połączyć pień natury i odrastający od niego konar kultury?
Film jest piękny. Nasz świat po wiecznych lodach zamienia się w puszczę. Pierwsze skrzypce grają wdzięczne i fotogeniczne ptaki. Jodłuje słowik, skrzeczy sójka, zdziera gardło cierniówka i zięba. Do gniazda przylatuje gąsiorek z motylem. Popisuję się wymienianiem tych nazw przed siedzącym obok redaktorem Jakubem S., ale po chwili zdaję sobie sprawę, że zakłócam harmonię przyrody. Zagłuszam to piękno. Siedzimy więc w milczeniu. Przypatrujemy się galopującym dzikim koniom, wilkom w pogoni za dzikiem, zwinnym rysiom. Gdzieś tam w tle pojawiają się prehistoryczni ludzie z usmarowanymi błotem twarzami – zdecydowanie najgorsi aktorzy w tym przyrodniczym kalejdoskopie. Zwierzęta, tresowane przecież na potrzeby filmu, zachowują się naturalnie.
„Królestwo”, reż. Jacques Perrin, Jacques Cluzaud. Francja, Niemcy 2015, w kinach od 16 września 2016Pradawna puszcza, która porastała nasz kontynent, zmienia się, kiedy łowcy ustępują rolnikom. Przyroda pada pod ciosami siekiery. „Pewien świat znika” – mówi Krystyna Czubówna. I jak demon śmierci, człowiek coraz częściej pojawia się na ekranie. Myśliwcy, którzy przecinają życie jelenia ostrzem mizerykordii, drwale, którzy muszą powalić trzysta dębów, by powstał jeden okręt królewskiej floty. Człowiek zabija i niszczy, ale też ujarzmia i czyni naturę sobie poddaną. Dzieli zwierzęta na przydatne i szkodniki. Przyroda wciąż jest wspaniała, ale cywilizacja spycha ją powoli w najdziksze ostępy.
Zgromadzeni na pokazie prasowym widzowie śmieją się dobrotliwie, kiedy ukryta w dziupli sóweczka śmiesznie przekrzywia głowę. Pojękują z rozczuleniem, kiedy obserwujący bójkę dwóch niedźwiedzi miś (prawie pluszowy) z zażenowaniem zakrywa głowę łapą. Tak, nieco infantylnie podana przyroda budzi w surowych krytykach dzieci. Ale same żarty montażystów nie wystarczą, nie wystarczą też mieniące się srebrem potoki. Nie wystarczy ten powracający cud narodzin i groza śmierci.
W „Królestwie” brakuje jakiejś osi fabularnej, którą w „Makrokosmosie” była opowieść o tej gęsi z kawałkiem sieci na nodze. Powraca wątek skalnego źródełka, w którym kąpią się sikory modraszki. Dzicy czcili tu swoje bóstwa, później rozkwitał przyklasztorny ogród. Ale to za mało, za mało, tych oceanów czasu nie da się spiąć taką cieniutką klamerką. Nowym filmem Cluzauda i Perrina niby rządzi czas, ale czas tak wielki, że jest tylko pustą liczbą. Piękne zdjęcia suną lawiną, jakby wymieniane po przecinku, nie starczy mi przenikliwości, żeby dostrzec łączącą je pajęczą nitkę sensu. Nic dziwnego, że w połowie redaktor S. zasypia, kołysany do snu rechotem żab, rykiem jeleni i posapywaniem żubrów. Nie wystarczy ten balet natury. Jest zbyt monotonny, żeby zatrzymać obserwatora mniej fanatycznego niż ja.
„Trrrach!” – na ekranie wybucha pocisk artyleryjski i brutalnie przerywa sen redaktora. Ni z tego, ni z owego lądujemy na froncie I wojny. Zastępy szpaków, które w hałdach rozrzuconego błota poszukują apetycznych pędraków, przesuwają się po pasie ziemi niczyjej o wiele sprawniej niż uzbrojeni w żelazo i ołów mężczyźni. Francuski żołnierz, zamiast robić to, co żołnierze lubią robić najbardziej, proszę sobie wyobrazić, obserwuje drozda śpiewaka. Ta scena wyrywa mnie z odrętwienia, w które wpędziły mnie pogonie sarny za sarną, kozicy za kozicą i lisa za lisem. Za moment na okopy spada gaz musztardowy i kamera prześlizguje się po zwiotczałej, nakrapianej piersi drozda. Bardzo pomysłowa scena, tu wreszcie ciasno splata się natura i cywilizacja w jej najbardziej drapieżnej postaci. Ale pędzimy dalej, okazuje się, że „Królestwo” jest jak program nauczania historii dla szkół średnich, na ostatnie stulecie zwyczajnie nie starczy czasu. Za dużo godzin lekcyjnych zabrała starożytność. Wspomnimy więc szybko o pestycydach, o wielkich fabrykach, o tym, że niszczymy, ale że jeszcze nie jest za późno, i już musimy kończyć, drogie dzieci.
Kibicuję całym sercem filmom przyrodniczym. Zachwycają mnie wspaniałe zdjęcia. Lubię mocne, ekologiczne przesłania. Ten film, wielka pochwała prastarej puszczy, w ciągu ostatniego roku nabrał też jakiegoś wywrotowego sensu. Kibicuję. I z pewnością poleciłbym go pewnemu ministrowi. Ale równocześnie, będąc recenzentem surowym i sprawiedliwym, muszę powiedzieć, że niestety „Królestwo” nie jest filmem do końca udanym. Pomysł był imponująco ambitny – chyba jednak zbyt ambitny.