Za słupem średniego napięcia jest takie miejsce, gdzie nie mieści się traktor. Zawsze przystaję tam, żeby się pogapić na te ocalałe z herbicydowej rzezi rumianki, maki i zwłaszcza obłędne, szafirowe chabry. Mają tam swoją enklawę, zagnane w sam róg pola. Pospolite, polne kwiaty są tak piękne, że za ich niszczenie powinno się płacić mandat. Ale mam niewiele czasu, minęła siódma, zaczyna robić się ciepło. Za moment, jak podeschną trawy, otoczy mnie suchy ambient świerszczy, a wszystkie ptaki schowają się w gąszczu liści.
Wydaje mi się, że pogania mnie pliszka. To pewnie kolejna ze słabo zbadanych chorób psychicznych naszych czasów. „Cilip-cilip”. Biegnie ile sił w czarnych nogach, a kiedy prawie ją doganiam, wzbija się powietrze. „Cilip-cilip”. Krótka sinusoida lotu i czarno-biały wachlarz zamiata piasek na drodze. Kilka kroków i znowu depczę jej po piętach. „Cilip-cilip”. Odlatuje faliście. Szybciej, szybciej. Pliszka prowadzi mnie do lasu, ale ja się tam wcale nie wybieram. O tej porze roku nie ma w lesie nic ciekawego. Jest cisza. Powietrze stoi i czas stoi. Nie odlicza go swoim „cilp-calp” pierwiosnek. Nie idę do lasu, chcę już zejść z piaszczystej drogi, ale po obu jej stronach wciąż ciągną się nieskończone pola pszenicy. Piękne i monotonne. Teraz jeszcze falują jak gęsta sierść, za parę dni zetną je na ostrego jeża.
Kątem oka rejestruję na niebie ruch. Coś dziwnego, nienaturalnego jak dron. Jak ludzka postać bez głowy na dziecięcym rysunku. Kreski otwartych ramion, kreska tułowia, kreski stojących w rozkroku nóg. Podnoszę automatycznie lornetkę do oczu i widzę walkę o życie. Kobuz, mały sokół, drapieżnik, trzyma w szponach jerzyka (ptaka, nie jeżyka z jabłkiem na grzbiecie), ale ten ani myśli umierać, krzyczy wojowniczo, odpycha się skrzydłami i próbuje odlecieć w swoją stronę. W końcu wyrywa się z uścisku, schodzi na niski pułap, pędzi tuż nad polem, próbując zgubić prześladowcę. Wszystko rozgrywa się w jakimś niemożliwym tempie, nagłe zwroty, nurkowania, świece, ślizgi. Chwilami drapieżcę od ofiary dzieli kilkadziesiąt centymetrów.
Parę razy gubię pościg w lornetce, szary wierzch skrzydeł sokoła wtapia się w ciemną ścianę lasu. Jerzyk to najszybszy ptasi lotnik, pędzi podobno nawet 150 kilometrów na godzinę, ale kobuz nie ustępuje mu nawet na moment. Kiedy przechyla się na wirażu, widzę strychowanie na jego brzuchu i rdzawe portki piór sterczące przy wyciągniętych szponach. Jerzyk jest czarną strzałką, ruchem, i tylko domyślam się, jak unika o włos ostrzy pazurów. Ale słabnie, wiem to, pewnie przez rany na plecach uchodzi z niego życie. I nagle z boku uderza drugi kobuz. Partner. Wspólnik. Małżonek. Przecina tor gonitwy i wszystko zwalnia. Za moment wzlatuje do góry, wznosząc tryumfalny okrzyk „ki-ki-ki-ki”. Jerzyk wisi bezwładnie w żółtych szponach. Kobuzy krążą jeszcze chwilę nad polem, płytko uderzając skrzydłami, jakby sycąc się zwycięstwem. Ktoś tu przed chwilą żył i umarł, wydarzyło się wystarczająco dużo i z czystym sumieniem mogę wracać do domu.
*
Poproszono mnie o głos na temat: „Powolność przyrodnika”. Jestem człowiekiem powolnym, mówię powoli, a przed skokiem biorę zawsze długi rozbieg. Czasami tak długi, że nie mam już siły na skok. Od dwóch miesięcy zachodzę w głowę, co to jest ta „powolność”? Ukończyłem dwa kierunki humanistyczne, ale studentem byłem tępawym, plątałem się sieciach pojęć i kategorii. Czym „powolność” różni się od tej budzącej zachwyt „uważności”? Termin „powolność” kojarzy mi się natrętnie z tym stanem, kiedy człowiek śpi dwie godziny za długo albo przepłynął o kilka długości basenu za dużo. Z innych tekstów na ten temat dowiedziałem się, że „powolność” to takie szczególne, pełne namaszczenia celebrowanie chwili. „Uważność” to zaś skupienie na otaczającej rzeczywistości, życzliwe zaciekawienie światem. Może tłumaczę rzeczy oczywiste, ale wierzę, że nawet wśród czytelników „Dwutygodnika” są osoby zagubione podobnie jak ja.
Kiedy ustaliłem już, co znaczy pierwsze słowo, okazało się, że z tym drugim jest jeszcze większy problem. Bo ja nie jestem przyrodnikiem. Jestem najwyżej miłośnikiem przyrody, pasjonatem, amatorem. Wiedzę mam płyciutką, dziennikarską. Piszę właściwie wyłącznie o ptakach i nie odkryłem nigdy Ameryki. Moja ciekawość jest duża, ale wciąż znam raptem kilka gatunków owadów czy pajęczaków, szczególnie tych ze śmiesznymi nazwami. Pająk zyzuś tłuścioch. Skromnie ubarwiony motyl straszydełek stróżek. No i jeszcze chrząszcz, który wyjada książki – pustosz kradnik, dawniej (o mój boże) złodziejaszek rypidełko. Poza tym coś tam wiem o drzewach, ale jakoś nie mogę się nauczyć, czym się różnią liście grabu i wiązu. W lesie jeszcze sobie radzę, ale w miejskim parku nasadzili tych zadziwiających, ozdobnych odmian. Chyba nie ma człowieka, który rozpoznałby je wszystkie. O roślinach naczyniowych nie mam nic do powiedzenia, poza tym, że denerwuje mnie przytulia czepna, która na łące wgryza mi się w sznurówki haczykowatymi włoskami.
Przyznaję bez szczególnego wstydu, że nie zawsze rozumiem, jak działa ten przyrodniczy świat. Nie czytam wszystkich tropów i nie próbuję tego ukryć. Gdybym był biologiem, nie musiałbym teraz kluczyć, zacząłbym ekologię (naukę o powiązaniach między organizmami a środowiskiem) na drugim semestrze pierwszego roku studiów. Potem uczyłbym się o niej na zajęciach terenowych. Z jakiegoś powodu wolałem jednak uczyć się na przykład gramatyki historycznej języka ukraińskiego. Zapamiętałem z niej tyle, że w cyrylicy litera „jać” była i zniknęła. Pewnie tyle mądrości wyniósłbym z zajęć o intrygującym tytule: „Regulacja ekspresji genów” (do wyboru na drugim roku).
Przyrodnicy nie wydają mi się specjalnie powolni. Ci, którzy pracują naukowo, najczęściej bardzo przypominają swoich kolegów z innych wydziałów. Użerają się ze studentami, pracowicie szukają grantów, kombinują, jak dopasować swój temat do wymogów konkursu, wypełniają formularze, a potem z wywieszonym ozorem się z nich rozliczają. Z lasami i łąkami mają do czynienia głównie podczas wakacji. Tak jak wszyscy pracownicy biurowi wspominają górskie doliny podczas ośmiogodzinnego dnia pracy przed komputerem. Współczesne badania opierają się na statystyce, artykuły składają się z tabelek i wykresów, czasy romantycznych grafik z nieznanymi zwierzętami dawno minęły. Biologia korzysta z różnych narzędzi, jest interdyscyplinarna, nie polega wyłącznie na bieganiu z siatką na motyle.
Inny rodzaj przyrodników to „terenowcy”. Na przykład tacy, którzy wykonują komercyjne ekspertyzy przyrodnicze. Przy budowie autostrady, dociepleniu budynku czy stawianiu farmy wiatrowej. To rodzaj działalności, który teoretycznie pozwala łączyć przyjemne z pożytecznym. W rzeczywistości praca w terenie bywa bardzo nieefektowna. Może polegać na chodzeniu w woderach po bagnistym lesie pod koniec marca w poszukiwaniu, powiedzmy, gniazda żurawia. W tym przypadku obcowanie z przyrodą to bycie zasysanym przez śmierdzącą czarną maź. Raz i drugi jakimś cudem unikasz wywrotki (a w plecaku masz bardzo drogi, pożyczony z uczelni sprzęt), a kiedy po paru godzinach walki postanawiasz oprzeć się na jakimś wystającym kikucie brzozy, on okazuje się spróchniały i siadasz tyłkiem w lodowatej wodzie. Woder wypełnia się od lędźwi po podeszwy stóp. Potem i tak siadasz przed komputerem i wklepujesz dane w tabelki.
*
Rzeki są nieprzewidywalne. Wisła w Warszawie wygląda jak ospały, nażarty wąż boa i zwykle leniwie toczy swoje wody w już dawno ustalonym korycie. Ale czasem wydaje mi się, że to jednak lampart w jednej chwili gotowy do skoku. Jak to się stało, że 19 sierpnia jej głębokość sięgała skromnych 59 centymetrów, a 25 sierpnia skoczyła do niespodziewanych 140 centymetrów? Dziś woda zapieprza jak szalona. Jest ciemna, porywista i wściekła. Niesie drzewa, porwane z brzegu śmieci i kłęby brunatnej piany. Jakby jej cielsko pociło się z wysiłku.
Chciałem popatrzeć na nią przez lunetę, poćwiczyć powolność. Rozłożyć statyw na odpowiedniej wysokości, stanąć nad nim wygodnie, uspokoić oddech i cierpliwie, obiekt po obiekcie, ptak po ptaku, przesuwać obraz wzdłuż brzegu rzeki. Miałem nadzieję przeglądać tłoczące się stada, wyławiać niespodzianki, skrupulatnie liczyć jednostki, dziesiątki, setki. Bo nad rzeką już zaczęła się jesienna wędrówka. Liczyłem na siewkowce, brodzące w wodzie ptaki, które szukają pożywienia w przybrzeżnych mule. W okrągłym oku lunety przypominają te ruchliwe żyjątka, które kotłują się w kropli wody. Ale bandy biegusów zniknęły, a razem z nimi pulchne sieweczki, długonogie łęczaki, wyniosłe kwokacze. Woda skoczyła do góry i przykryła muliste błotka przy brzegu. Zniknęły kałuże pełne wiecznie ciepłej wody i zielonkawych glonów, śmierdzące zatoczki pełne wylęgających się larw, przesłonięte mgiełką unoszących się muszek.
Mimo to stoimy we czterech i przeglądamy cierpliwie pusty brzeg. Jeden, jedyny brodziec piskliwy czyści pióra na skraju piaszczystej łachy. Nie ma sensu przyglądać się tej pustce, wrócimy nad rzekę, kiedy opadnie woda. Szybko składamy statywy. Cieszymy się marszem przez mokry od świtu łęg. Wdychamy kadzidlany zapach wierzb. Patrzymy w żółte pochodnie nawłoci, które kwitną teraz zapamiętale. Nad głowami przelatuje czapla biała, taka piękna i czysta. Paweł mówi, że jest tak ostentacyjna w swojej bieli, jakby nie musiała się niczego bać. Leci wolno, w ciszy, z bezczelnie wysuniętym podbródkiem.
*
Dlaczego właściwie nie jestem przyrodnikiem? Przecież to takie ostrożne, ogólne określenie. Chodzi o to, że ja nie badam przyrody, ja ją tylko podziwiam. Sam decyduję, ile jej poświęcę. Chwilę, minutę, godzinę. Papier, czyli klawiatura i ekran, dają mi władzę nad czasem. Kiedy chcę się czemuś przyjrzeć, rozciągam czas jak w zwolnionym tempie. Przecież pościg kobuza za jerzykiem trwał raptem parę sekund. Ale czy nie warto nadać temu zdarzeniu nieco wzniosłości? Jednak nie każdy obraz, który nasuwa drobną, ale nęcącą myśl, muszę honorować akapitem. Przelot czapli nad rzeką ciągnął się dobre parę minut, ale szybko odwróciłem wzrok. Powolność to jest coś bezcennego. To jest coś, co trudno kupić, ale czego można się nauczyć. Choć nie każdy może sobie na nią pozwolić. Jestem uprzywilejowany, mam szczęście, że nie muszę się nigdzie i z niczym śpieszyć. Nie lubię się śpieszyć, tak jak nie lubię się spóźniać. Nikt mnie nie goni oprócz pliszki. Pliszka odmierza mi czas tempem drobnych kroczków i miarowym potrząsaniem ogona.
Cykl tekstów o POWOLNOŚCI powstaje we współpracy ze Stowarzyszeniem Nowe Horyzonty, organizatorem festiwalu Podlasie Slow Fest, który odbywa się w dniach 1 lipca-17 września 2017 w Supraślu.