POWOLNOŚĆ: Droga na przystanek
Peter Pham CC BY 2.0

13 minut czytania

/ Obyczaje

POWOLNOŚĆ: Droga na przystanek

Michał Cichy

Powolność ma jeszcze jedną siostrę bliźniaczkę, którą z braku lepszego słowa mogę nazwać nielicznością. Niewiele rzeczy, niewielu ludzi i wystarczająco dużo czasu dla nich. Jednym z naczelnych problemów życiowych jest problem dosytu

Jeszcze 3 minuty czytania

Wolna część ostatniej sonaty fortepianowej Schuberta nosi oznaczenie Andante sostenuto, czyli wolne andante, a tłumacząc na polski już wszystko do końca: w tempie wolnych kroków. Światosław Richter na koncercie w Pradze 24 września 1972 roku zagrał ją w tempie zdążającym do zera. Nasłuchawszy się jeszcze raz, pięćsetny raz, tego magnetycznego nagrania, wyszedłem z suczką Myszką na spacer i odtwarzając sobie w duchu melodię, próbowałem iść w jej tempie. W metrum ¾, po ćwierćnucie na krok. Okazało się to niemożliwe. Musiałem zwalniać krok ponad wszelką miarę, zawieszając podniesioną stopę w powietrzu i bardziej stojąc to na jednej, to na drugiej nodze, niż idąc.

A mam wśród codziennych ćwiczeń cielesno-duchowych, a właściwie cielesnoduchowych, bo są to ćwiczenia w jednoczeniu pozornych zróżnicowań, i takie ćwiczenie: „Zwolnij krok do minimum”. Najwolniej jak się da. Wolniej niż pogrzeb. Wtedy następuje nagłe rozszerzenie możliwości zmysłów. Zaczynają przyswajać detale – dwa odlatujące wysilonym trzepoczącym lotem szare gołębie, najcichsze szmery liści jaworu na wietrze. W tle zapach zielnej materii trawnika. I ciało w tym wszystkim. Podeszwy dotykają płyt rozświetlonego słońcem chodnika. Powolny i głęboki oddech bez zatrzymań. Sama czynność marszu jest już formą medytacji, ale marsz zwolniony jest medytacją w medytacji, zstąpieniem w głąb.

Elegijnej melodii wolnej części ostatniej sonaty Schuberta towarzyszy akompaniament w basie, prosta figurka rytmiczna w ruchu wznoszącym. Nutka cis w przelocie ku górze przez trzy oktawy, jak krople kapiące z kranu, bez żadnej zmiany przez osiem taktów. Potem wysokość dźwięków czasem się zmienia, ale schemat rytmiczny pozostaje ten sam przez łącznie trzydzieści trzy takty. Powtórzenie, siostra bliźniaczka powolności.
W tym tempie trzydzieści trzy takty to jest wieczność.
Właśnie.

Trudno tu obejść się bez komentarza:
To nie jest wcale obrazek niewinny.
Zatrzymano tu czas.
Przestano liczyć się z prawami jego. (...)
Czas potknął się i upadł.

Taką postać wieczności mamy do dyspozycji. Drzeworyt Hiroshige z wiersza Szymborskiej. Parę obrazów Vermeera z młodymi kobietami zatrzymanymi w pół powolnego ruchu, trochę obrazów Edwarda Hoppera z ludźmi, którzy już nie mają siły się poruszać. Andante sostenuto z sonaty B-dur i adagio z kwintetu smyczkowego C-dur Schuberta, oba z jesieni 1828 roku, ostatniej jesieni życia tego geniusza, który żył jeszcze krócej niż Mozart. To wypełnione ciszą i powtórzeniami smyczkowe adagio podobno chciał na swój pogrzeb Artur Rubinstein. Nie wiem, czy jego wolę uszanowano. Mój ojciec poprosił, żeby jego pogrzeb odbył się w zupełnym milczeniu, ale jego koleżanka z pracy i tak stanęła nad grobem i odmówiła „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maria” i „Wieczne odpoczywanie”.
Dla mnie sonata B-dur i kwintet C-dur Schuberta kończą się na drugich częściach. Po prostu wszystko zostało już powiedziane. Odejście dokonało się. I dopełnił się żal po odejściu. Zostało czyste pogodzenie. Następujące w oryginale części szybkie wydają się głupie. No ale tak chciały konwencje epoki. Trzeba było skończyć na allegro. (Jednym ze źródeł potęgi Symfonii Niedokończonej Schuberta jest właśnie jej niekompletność, to, że kończy się na wolnej części, której już potem nie psuje żadne scherzo).
Ostatni, napisany na rok przed śmiercią, XV kwartet smyczkowy Szostakowicza składa się z sześciu części w tempie adagio, a żeby już wszystko stało się jasne, piąta część jest marszem żałobnym. Cały późny Szostakowicz to jest umieranie za życia, śmierć jako długotrwały i męczący proces, udręka każdego poruszenia, triumf bezsiły. Nie ma tu jednak odpuszczenia i dlatego częściej słucham Schuberta.

Podlasie Slow Fest

Między 1 lipca a 17 września 2017 w Supraślu odbędzie się pierwsza edycja festiwalu Podlasie Slow Fest, skierowanego do osób poszukujących kameralnych wydarzeń kulturalnych, wyciszenia oraz alternatywnych form spędzania wolnego czasu. Festiwal z założenia ma być rozciągnięty w czasie – przez dwa i pół miesiąca odbywać się będzie jedno lub dwa artystyczne wydarzenia dziennie, co ma sprzyjać uważniejszemu odbiorowi sztuki oraz kontemplacji..

Program oraz opis idei festiwalu

Powtórzenie i powolność, dwie siostry bliźniacze, wspólnie dają trans. Zawsze go sobie, w ramach cielesnoduchowych przygód, ordynuję, kiedy wychodzę przed dom i patrzę na przesuwające się powoli pociągi. Ruch, kiedy jest powolny, nie wystawia na szwank naszego poczucia bezpieczeństwa, nie wytwarza stresu. Absorbuje uwagę, bo przeliczanie współrzędnych zmieniających się w ruchu zawsze angażuje sporo sił obliczeniowych umysłu i daje chwilową wolność od zmartwień, lęków i wewnętrznego zgiełku.
Powolność i powtórzenie są też budowniczymi rytuału, który jest przecież postacią dyskretnego transu. Rytm wstawań i klękań w czasie mszy. Wiedza, kiedy „i z duchem twoim”, a kiedy „amen”. Mantryczne powtórki różańca. Powolny takt procesji i pogrzebów. Wieczne odpoczywanie.

W kinie transowy efekt daje powolny najazd kamery. No i jest do dyspozycji slo-mo. Taniec foliowej torebki na wietrze w „American Beauty”. Albo scena z trzeciej części „Piratów z Karaibów”, kiedy lord Cutler Beckett schodzi po schodkach z mostka HMS „Endeavour”, a wszystko tuż za nim, cały żaglowiec, rozpada się pod kulami w drzazgi. Odłamki drewna wirują w tempie adagio dookoła niego nie robiąc mu najmniejszej krzywdy. Lord Beckett schodzi po schodkach ku śmierci, ale tuż przed nią przez magiczną chwilę, która zawsze zapiera mi dech, jest nieśmiertelny.

Staliśmy pośrodku sali ćwiczeń, a pan Liu, łysy i niewysoki, udzielał nam pouczeń w nacechowanej silnym akcentem i pełnej powtórzeń polszczyźnie. „Rozuniamy się, rozuniamy się. Stoimy prosto, prosto, głowa wysoko, wysoko, jakby sznurek wisiał naszą głowę”. To już piętnaście lat, a zawsze uśmiecham się, kiedy to sobie przypomnę.
Chińska praktyka czi kung (qigong) jest na pozór gimnastyką utrzymaną w skrajnie wolnym tempie, najwolniejszą z triady, której szybszymi wersjami są tai chi i kung fu. Wykonuje się stale jedną i tę samą formę, przeważnie o jakiejś poetyckiej na modłę chińską nazwie. Nasza forma nazywała się „Lecący Żuraw”. Sekwencja stu kilkudziesięciu ruchów płynnie przechodzących jeden w drugi, unoszenie rąk, krążenie, trochę stania na jednej nodze. I wizualizacje: „trzymanie w dłoniach kuli energii i wprowadzanie jej do brzucha”.
Czi kung jest umiarkowaną gimnastyką ciała, ale przede wszystkim gimnastyką uwagi. Przy każdym ruchu uwaga zmienia obiekt: raz dłoń, raz stopa, raz brzuch. To, co jest tutaj gimnastykowane, to jeden z podstawowych zmysłów. Jest tak podstawowy, że nie ma go na klasycznej liście pięciu zmysłów. Przez wieki nie zdawano sobie z niego sprawy. Współczesna nauka nazywa go „propriocepcją”. Zmysł ułożenia przestrzennego części ciała. Podstawowe źródło naszego poczucia bezpieczeństwa. Propriocepcja ma własne receptory w ścięgnach, stawach i mięśniach. I ogromną maszynerię mózgową do przetwarzania tych danych. Móżdżek, stara struktura nadzorująca ruch, ma w ludzkim mózgu aż 69 miliardów neuronów. Kora mózgowa, siedziba tak zwanych wyższych czynności umysłowych – tylko 16 miliardów.
Ćwiczyłem więc te miliardy wprowadzając świetlistą kulę do wnętrza brzucha i czułem się jak na uroczystości, w centrum spokoju, w środku rytuału, w głębi medytacji.
Najbardziej z przesłań pana Liu zapadło mi w pamięć takie zdanie: „Medytować można nawet w drodze na przystanek pekaesu”.

„Są dwa sposoby zmywania naczyń – powiada wietnamski nauczyciel buddyjski Thich Nhat Hanh. – Pierwszy – to zmywanie naczyń po to, by je umyć, i drugi – by je zmywać. (...) Zmywaj bez wysiłku, tak jakby każda miska była przedmiotem kontemplacji. Traktuj każdą miskę z szacunkiem i czcią. (...) Zmywanie jest medytacją. Jeśli nie umiesz zmywać, utrzymując pełną świadomość, to siedząc w ciszy, też nie będziesz umiał medytować”.
„Kiedy zmywamy i myślimy o herbacie, która na nas czeka – to śpieszymy się, żeby sprzątnąć naczynia, tak jakby nam przeszkadzały. Wtedy nie można powiedzieć, że zmywamy dla zmywania. Co więcej, nie żyjemy w chwili, w której to robimy. Właściwie jesteśmy zupełnie niezdolni do tego, by stojąc przy zlewie, urzeczywistniać cud życia. Jeśli nie umiemy zmywać naczyń, to wszystko wskazuje na to, że nie będziemy również umieli pić herbaty”.

Do ceremonii parzenia herbaty z torebek Ahmad Tea potrzebujemy wody z kranu, elektrycznego czajnika, dzbanka z porcelany i zielono-żółtego kwadratowego tekturowego pudełka, w którym ułożone są rzędy woreczków z półprzejrzystej bibułki.
Pudełko stoi na swoim miejscu na kuchennym regale na wysokości wzroku. Wyjmuję z niego trzy torebki i prostuję ich białe bawełniane nitki. Chwytam torebki za kartoniki na końcu nitek i wkładam do białego porcelanowego dzbanka o kształcie wysmukłego walca. Dzbanek ma drewnianą pokrywkę, która jest ładna, ale mało praktyczna. Wypaczyła się od wilgoci i trudno ją wcisnąć w otwór naczynia.
Nadchodzi teraz pora zdjąć duży czerwono-szary elektryczny czajnik z podstawki podłączonej grubym sznurem do gniazdka. Zanoszę go nad zlew i napełniam wodą. Nie patrzę na podziałkę z boku naczynia. Pozwalam działać zmysłowi ciężaru i lekkości. Kiedy poczuję, że wody jest dość, odstawiam czajnik na podstawkę i wciskam guziczek, który wtedy delikatnie świeci. Po jakimś czasie woda zaczyna szumieć. Szum stopniowo narasta, aż staje się gwałtownym i burzliwym bulgotem. Z dzióbka czajnika leci para. Skrapla się obficie na wieczku. Prztyk. Termostat wyłącza aparat.
Zmysł ciepła i zimna rejestruje gorąco naczynia. Nawet plastikowa rączka jest dosyć ciepła. Zalewam torebki parującym ukropem. W miarę wlewania wody do dzbanka towarzyszący temu dźwięk ciurkania staje się coraz wyższy. Wreszcie dzbanek jest pełen.
Skupiam się na każdym z ruchów. Poprzez skupienie banalność przestaje być banalna.
Herbata naciąga trzy do pięciu minut. Jest to czas podarowany na praktykowanie sztuki czekania, jednej ze sztuk trudnych. Czasem liczę oddechy. Czasem skupiam uwagę na poszczególnych strefach ciała i rozluźniam mięśnie, które uwaga spotyka.
Trudność polega na tym, żeby czekać bez zajmowania umysłu tym, na co się czeka. Pozbyć się zamiaru. Wypełnić obecnością czas teraźniejszy bez pobudzania wyobraźni urojeniem przyszłości.

W gruncie rzeczy w sztuce powolności nie chodzi o samo tempo. Chodzi o brak pośpiechu. Pośpiech to każde działanie wykonywane zbyt szybko. Bez skupienia, bez uwagi, bez oszczędzania sił, na wewnętrznym dopalaczu, kosztem własnych głębokich zasobów.
Pośpiech jest w gruncie rzeczy znakiem niedostatku poczucia wartości własnej. Oznacza podległość wobec ludzi, dla których tak się żyłujemy. Prymat ich potrzeb nad naszymi.

Powolność ma jeszcze jedną siostrę bliźniaczkę, którą z braku lepszego słowa mogę nazwać nielicznością. Niewiele rzeczy, niewielu ludzi i wystarczająco dużo czasu dla nich.
Jednym z naczelnych problemów życiowych jest problem dosytu. Kiedy już wystarczy. Kiedy już więcej nam nie potrzeba. Rzeczy, osób, książek, doświadczeń i wszystkiego innego.
Μηδὲν ἄγαν. Meden agan. „Nic w nadmiarze”. Jedna z sentencji wyrytych na ścianie świątyni Apollina w Delfach.
Mało co tak trudnego jak to właśnie.

Po przeciwnej stronie ulicy idzie chłopak młodszy ode mnie, szczupły, kędzierzawy. Prowadzi za rękę czteroletnią na oko córeczkę. Dopasowuje tempo swojego chodu do tempa chodu dziecka. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z tego, jakie to rzadkie wśród rodziców. Jak wielu dorosłych holuje dzieci byle prędzej, byle zdążyć. Dzieci jak zahaczone przez wyrwirączkę w nieustannym podbiegu.
Zatrzymali się. Córeczka przykucnęła i zbiera z trawnika dmuchawce.
Nie wiem, jak się ten chłopak nazywa, ale zawsze mu mówię „dzień dobry”.

Cykl tekstów o POWOLNOŚCI powstaje we współpracy ze Stowarzyszeniem Nowe Horyzonty, organizatorem festiwalu Podlasie Slow Fest, który odbędzie się w dniach 1 lipca-17 września 2017 w Supraślu.

a