Koniec kwietnia roku pamiętnego
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

26 minut czytania

/ Obyczaje

Koniec kwietnia roku pamiętnego

Michał Cichy

Czy jak się pisze dziennik, to ma się wobec niego jakiś obowiązek? Na przykład obowiązek wychodzenia na spacery, żeby później zdać z nich sprawę w duchu uważności? – pierwszy odcinek dzienników pisarzy i pisarek z czasu pandemii

Jeszcze 7 minut czytania

Piątek, 24 kwietnia 

22 stopnie, słońce. Trzeba zacząć od tego, że już jestem po. Żona zaczęła się źle czuć w sobotę 14 marca. Pamiętam datę, bo tego dnia miałem mieć imprezę urodzinową. Ale musiałem ją w przeddzień odwołać, bo już zaczynał się lockdown. W poniedziałek 16 marca zacząłem się źle czuć ja. Objawy nie były typowe. Żona kasłała, ja nie. Gorączkę miałem umiarkowaną, 37,7, i to tylko przez dwa dni. Przez jeden dzień bolały mnie mięśnie. Za to na dobre odeszły ode mnie siły. Straciłem apetyt i powonienie.

Dowiedzieliśmy się przynajmniej, kto nas zaraził. Koleżanka żony miała pozytywny wynik testu. Dzwoniliśmy do sanepidu, ale nam testów zrobić nie chcieli. Zrozumieliśmy to tak, że państwu zależy na tym, żeby publicznie podawana liczba zakażonych była jak najmniejsza. 6 kwietnia przysłali nam za to grube koperty z sześciostronicowymi pismami, że od 22 do 23 marca mamy być w kwarantannie.

To była zjadliwa franca. Jak turbogrypa. Czuliśmy się źle przez trzy tygodnie. Koleżanki – Anka, Julka, Weronika i Dina – robiły nam zakupy i podrzucały pod drzwi domowy rosół. To było piękne. Nigdy tego nie zapomnimy.

Po niecałych trzech tygodniach, „odkąd do mego płóciennego dworu / w tej kwarantannie wszedł anioł pomoru”, wyszedłem pierwszy raz do samu na Niemcewicza. Znacie jeszcze słowo „sam”? Słowo z peerelu oznaczające sklep samoobsługowy w odróżnieniu od tych tradycyjnych, w których towary podawał zza lady sprzedawca. Teraz samoobsługowe są wszystkie sklepy. Sam na Niemcewicza jest ze czterysta metrów od domu, ale to była cała wyprawa. Kiedy wróciłem, musiałem się na godzinę położyć.

Czyli już nie musimy się martwić ani bać. Powinniśmy być odporni. Nosimy maseczki, bo trzeba, a nie dlatego, że się obawiamy zakażenia.

Facebook przeoczył początek wiosny. Ludzie, zaaferowani epidemią i wyborami, nie zauważyli, że zakwitły gęstą bielą mirabelki, że na żółto zapaliły się forsycje. Mirabelki zdążyły już przekwitnąć. To było jak mała jesień pośrodku eksplodującej wiosny, małe yin w wielkim yang tej pory roku.

Wyszedłem na spacer. Na trawnikach gęsto kwitły mlecze. Były już pierwsze dmuchawce. W mojej okolicy jest dużo żywopłotów, większość z nich zasiedlona przez wróble. Ćwierkają inaczej niż miesiąc temu. Głośno, na pokaz, na przywabienie dziewczyn. Byłem otoczony przez dźwięki wróbli z kilku stron. Ptasie stereo. Z większej wysokości, z gałęzi klonu, dochodziła melodia zięby.

Drzewa puściły liście. Pierwsze były klony srebrzyste. Teraz już prawie wszystkie drzewa, z wyjątkiem jesionów, jaworów, dębów i akacji, mają młode listki. To jest ten szczypiorkowy kolor młodej wiosny. Kolor, którym trzeba się cieszyć, bo nie potrwa długo.

Na Grzymały ruch duży, ale już jezdnia Grójeckiej pustawa. Ludzi na chodnikach niewielu. Knajpy zamknięte. Botanika w rozkwicie, a homo sapiens w utajeniu. Tylko wieczorem samcze wyścigi motocykli. Tenor bohaterski silników, sto dwadzieścia w Alejach, stadami po pięciu–sześciu.

Sobota, 25 kwietnia

20 stopni, słońce. Siedzę w kuchni przy okrągłym przedwojennym stole, w środku którego obłazi fornir, i w pionowym kadrze okna widzę wierzbę i klon. Dalej są zaparkowane samochody, a za nimi wznosi się żółta ściana stojącego kantem wieżowca.

Dzienniki odosobnienia. Zapiski pisarzy i pisarek z Polski i Austrii

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu „Dwutygodnika” i Austriackiego Forum Kultury w Warszawie, który będzie obejmował 6 polskich i 3 austriackie dzienniki z czasu odosobnienia. Partnerem cyklu jest dom kultury Literaturhaus Graz, który co tydzień publikuje kolejne odcinki „Die Corona-Tagebücher” – dzienników wybranych pisarzy i pisarek austriackich. Trzy z nich do polskiego przekładu wybrała i przełożyła dla nas Sława Lisiecka.
Zamówione dzienniki są też formą wsparcia pisarzy i pisarek, którzy podczas pandemii tracą spotkania autorskie, źródła zarobku i możliwość wydawania książek. Wśród polskich autorów i autorek pojawią się wkrótce m.in. zapiski Barbary Klickiej i Grzegorza Bogdała.  

Austriackie Forum Kultury w Warszawie jest miejscem dialogu, wymiany kulturalnej i społecznej. Inicjuje, wspiera i organizuje projekty kulturalne i naukowe, a także imprezy służące nawiązywaniu trwałych kontaktów. Forum realizuje swój program we współpracy z partnerami w całej Polsce, jest także członkiem EUNIC Warszawa, a w 2020 r. objęło jego prezydencję. W tym roku AFK obchodzi 55-lecie istnienia.

Przed oknem przesunął się Pan Chrupek. Naprawdę ma na imię Sylwek, ale nazywamy go z żoną Panem Chrupkiem, bo ma psa Chrupka. Kiedy jeszcze Myszka żyła, Chrupek był nią żywo zainteresowany. Jest beżowy. Nieufny. Pół roku zajęło, zanim dał się pogłaskać.

Pan Chrupek mieszkał kiedyś w tym wieżowcu, który stoi kantem w kadrze mojego okna. Zamiast płacić czynsz, zadłużył mieszkanie. To jest pieśń, która się w mojej okolicy powtarza jak refren. Żona Pana Chrupka zmarła kilka lat temu na komplikacje cukrzycy. Te żony zawsze były kotwicami ratunkowymi mężów pijaków. Ewa dla Marka, Wanda dla Ziutka. Poumierały, ich mężowie przestali płacić czynsz i zatopili się w długach.

Pan Chrupek parę razy nie odebrał z poczty jakiegoś awizo, a potem okazało się, że pod jego nieobecność odbyła się w sądzie rozprawa i został eksmitowany z mieszkania. Od tej pory jako bezdomny w przepisowej maseczce krąży po podwórku z Chrupkiem i powoli sączy piwo kupione w alkoholowym w naszej kamienicy.

Z Ziutkiem i Markiem miałem sztamę. Dawałem im pieniądze na fajki i alkohol, ale z Panem Chrupkiem mam nie wiadomo dlaczego dystans. Tak już bywa. Nie zawsze jest chemia. On mnie o nic nie prosi, ja mu nic nie daję. Chociaż rozmawiamy zawsze, jak się widzimy. Krótko. Ja się go pytam, czy ma gdzie spać, on mówi, że u kolegi, i tyle. Dobrze, że przynajmniej zima była ciepła. Śnieg spadł tylko raz.

Marek po śmierci Ewy zadłużył mieszkanie i wymienił je na mniejsze gdzieś koło Och-Teatru. Przychodził czasem na stare rewiry. Ale nie widziałem go już prawie dwa lata i spodziewam się najgorszego. On jeszcze czasem łapał jakąś pracę na budowie i przestawał pić na parę tygodni. O pieniądze prosił rzadko, już jak go bardzo telepało. Ziutek to co innego. Ziutek nie miał honoru.

Przychodził i stukał w parapet kuchennego okna. Otwierałem okno i zaczynaliśmy rozmowę.
– Dobrze, że jesteś w domu, bo tu, kurwa, nie ma z kim pogadać – mówił. – No ile mogę siedzieć sam w domu? Pierdolca można dostać.
Pytałem go, jak się czuje, a on zawsze odpowiadał: – Chujowo. I dodawał: – Przyjacielu...
A kiedy on mówił do mnie „przyjacielu”, to od razu wiedziałem, co będzie dalej...
– Przyjacielu, nie masz może jakichś drobnych na papierosy? Piwo to chuj, ale te papierosy najgorsze.
– Sprawdzę, Ziutek – mówiłem i szedłem do sypialni sprawdzić, czy mam jakieś drobne pieniądze w kieszeni wyjściowych spodni (bo po domu chodzę w piżamie).

Kiedyś wypłacałem Ziutkowi piątkę, ale potem piwo i papierosy podrożały i ostatnio to było raczej dziesięć albo i piętnaście. U Grubasa na melinie w wieżowcu, tym, który stoi kantem, można było kupić paczkę przemyconych fajek za sześć złotych. I tanią wódę z podejrzanego źródła, tak zwaną berbeluchę.
– Grubas nie żyje – powiedział mi Ziutek trzy miesiące temu.
– To co będziesz teraz palił? – zapytałem.
– A, jego żona sprzedaje. Strasznie chujowe te papierosy, kaszel mnie po tym łapie, ale co robić. Coś palić trzeba.

Ziutek to pijak, jak sam mówił: „smakosz”. Kiedy nie pił, dostawał padaczki. Więc musiał stale pić. Otrzymywał z opieki zasiłek i kartki na obiady, ale nigdy nie miał pieniędzy. Czasem zarobił piątkę za przestawianie skrzynek w warzywniaku pod Halą Kopińską. Kiedyś, jak była śnieżna zima, właściciel alkoholowego za odśnieżenie beemki zapłacił mu dwusetkę. Nie dwusetkę złotówek, tylko dwusetkę wódki. Ziutek mieszkał z żoną Wandą, i to było jego wielkie szczęście, bo ona ze swojej renty płaciła za mieszkanie. Ale Wanda umarła na raka trzy lata temu i na czynszu zrobił się dług, co miesiąc większy. W końcu dzielnica założyła Ziutkowi sprawę o eksmisję.

Martwiłem się o niego, bo do życia bezdomnego nie był w ogóle przygotowany. Zbieranie puszek to ciężka praca, trzeba zaczynać już o drugiej–trzeciej w nocy. Sąd odroczył sprawę, ale niedługo miał być wyrok.
– Powieszę się – mówił Ziutek i czułem, że mówi na serio.

Dawałem mu czasem coś do jedzenia, trochę chleba, masło, jajko na twardo, napoczęty twarożek. Żona huczała na mnie trochę, że oddaję mu stary chleb i przeterminowane jedzenie i że trzeba dzielić się tym, co się samemu je, ja miałem w tej sprawie inne zdanie, no ale Ziutek był zadowolony.

Od jesieni gorzej się czuł. Pokazywał mi brzuch wzdęty po prawej stronie, tam gdzie wątroba. Mówił, że nie ma apetytu, że może tylko pić. W styczniu znowu przestał się pokazywać. Nawet poszliśmy z żoną do niego na Kaliską, ale domofon numer 31 nie odpowiadał. W końcu w połowie lutego przyszło mi do głowy, żeby zapytać ekspedientkę z alkoholowego.

– Ziutek nie żyje – powiedziała. – Sąsiedzi zobaczyli, że pali się światło całą noc i wezwali opiekę. Opieka z policją weszła do mieszkania i go znaleźli. W łóżku. Nieżywego. A jeszcze tamtego dnia był u mnie w sklepie. Kupił papierosy i setkę. Był w bardzo kiepskim stanie, mówił, że się źle czuje. W zeszłą środę był pogrzeb. Nawet u nas na drzwiach był nekrolog.

Wypatruję go jeszcze tam, gdzie codziennie siedział, pod drzewem na rogu Sękocińskiej i Białobrzeskiej. Gdybyś, Ziutek, wiedział, że twój nekrolog będzie na drzwiach alkoholowego, byłbyś na pewno dumny. Brak mi ciebie, pijaku o łagodnym sercu, kolego, przyjacielu. Niech ci aniołowie przemycają fajki bez akcyzy. 

Niedziela, 26 kwietnia

Zmiana pogody. Niebo szare, 11 stopni. Kurtka zielona, amerykańska parka z demobilu i szalik bordo. Dzisiaj poszedłem odwiedzić psa. Bo od kiedy nie ma Myszki, od półtora roku, nie chcę już mieć nowego. Ale rodzina żony wzięła psa dwa miesiące po śmierci Myszki. Ma na imię Toster, jest średnio-nieduży, beżowy. Mówię do niego „kolego”.

Mieliśmy go tu z żoną przez dwa tygodnie. Lubił z nami siedzieć w kuchni, zwłaszcza kiedy jedliśmy. Jak się mocno natężył, był w stanie dosięgnąć pazurkami blatu stołu. I wtedy nowenna do masełka. Koronka do szyneczki. „Pies przyjacielem jedzącego człowieka” – takie przysłowie mi się przypomniało.

No ale od tygodnia jest już znowu u rodziny żony. Ciągle mi go brakuje w domu. Jak jem śniadanie, odruchowo się rozglądam. Więc poszedłem go odwiedzić. Szedłem Słupecką, twarz za przepisową maseczką, kiedy idący z naprzeciwka facet zapytał:
– Jarek, to ty czy nie ty?
– Nie ja – odpowiedziałem. – Ale psa masz ładnego.

Był to mały krótkowłosy i łaciaty kundelek wielkości jacka russella. Pochyliłem się i pogłaskałem go.
– Miałem kiedyś łaciatego psa i została mi sympatia dla łaciatków. No to cześć! – powiedziałem i podniosłem rękę, a on mi odpowiedział „cześć” i też uniósł dłoń na pożegnanie.

Toster, ilekroć go odwiedzam, kręci kółka, mruczy i wspina się, żeby polizać mnie po twarzy.
– Cześć, kolego – powiedziałem. – Idziemy na spacer.

Założyłem mu szelki i poszliśmy do parku, bo już wolno chodzić do parku. Spotkaliśmy kilka psów przyjaznych i jednego brązowego, z którym Toster ma kosę. Kiedyś, ponad rok temu, syn żony był z Tosterem wieczorem w parku (oni mieszkają blisko parku, to jest o kilometr od naszego domu), gdy ktoś blisko rzucił petardę. Pies poleciał na oślep i zniknął w ciemności. Było wpół do jedenastej. Żona zadzwoniła do mnie i powiedziała mi, co się stało. Byłem wtedy w domu na Sękocińskiej sam. I coś mnie podkusiło, żeby założyć wiatrówkę na piżamę i pójść Sękocińską w stronę Słupeckiej. Rozglądałem się i co chwilę pogwizdywałem.
– Szuka pan pieska? – zapytała mnie pani z yorkiem.
– Tak – odpowiedziałem.
– Takiego jasnego? – zapytała.
– Takiego jasnego – odpowiedziałem.
– A to on jest tam – powiedziała i wskazała ręką na drugą stronę Sękocińskiej.

I to był on. Toster. Przebiegł kilometr dzielący nasze domy, żeby się schronić u mnie. Mój prawdziwy, najlepszy kolega. 

Poniedziałek, 27 kwietnia

Szaro, 19 stopni. Dzisiaj zakwitły bzy. Otworzyły się pierwsze kwiaty na fioletowych kiściach pełnych pąków. Te pierwsze otwarte kwiaty przysunięte do nozdrzy wydawały zapach perfumy, ale cały krzew jeszcze nie zaczął pachnieć. Przy otwartych kwiatach kręciły się dwa nieduże trzmiele. Poszedłem na zakupy. Przy Kaliskiej i po drugiej stronie Niemcewicza zakwitły rajskie jabłonie. Bardzo gęsto. Gęściej niż kiedykolwiek. Gałęzie gięły się od kwiatów. Wszystko wyglądało tak, jakby malarz szpachlą nałożył na drzewa grubą warstwę różowoliliowej farby.

W tych dniach pisarka Wiola Grzegorzewska publikowała codziennie na Facebooku swój dziennik z nadmorskiego Hastings, gdzie osiadła po przeprowadzce z wyspy Wight. Landlord, Ormianin, nie udostępnił jej mieszkania, na którego wynajęcie się zdecydowała, mówiąc, że musi tam dokończyć remont. Wprowadziła się więc tymczasowo do domu, który zajmowało kilku Polaków. Jeden z nich, ksywka Ryjek, któregoś dnia w przypływie emocji rozbił telewizor. Wiola zaczęła z nim rozmawiać i okazało się, że facet miał kiedyś w Kongu kopalnię złota. Pokazał jej zdjęcia. Opowiedział, że wywodzi się ze słynnego rodu kuśnierzy, rodziny Paderewskich. Pozwolił jej publicznie podać nazwisko. Wtedy odezwałem się do Wioli, że na Słupeckiej ma zakład stary pan Paderewski. Wiele razy łatał mi lotniczą kurtkę. W końcu rękawy rozdarły się tak, że nie było już sensu ich dalej łatać i kurtka poszła na śmietnik. Latem zawsze zawieszał działalność i szedł na trzymiesięczny urlop. Istotnie, kuśnierz letni to raczej nie ma sensu. „M. Paderewski”. Jak można mieć na imię w jego wieku? Mieczysław? Marian? Poszedłem zajrzeć do jego witryny. Była w niej kartka ZAMKNIĘNTE i numer telefonu, gdyby ktoś go jednak potrzebował.

Na początku Słupeckiej było kiedyś wszystko. Naprzeciwko kuśnierza Paderewskiego miał swoją suterenę szewc Bednarek. „Wł. Bednarek”. Władysław? Włodzimierz? Raczej Władysław. Miał już z 80 lat i ciągle pracował. Nie dlatego, że musiał, tylko dlatego, że lubił. Ale przyszedł moment, kiedy zakład przestał się otwierać. Było zamknięte przez pół roku. Teraz jest tam psi fryzjer. Czy psich fryzjerów dotyczy rządowy nakaz zamknięcia zakładów fryzjerskich? Ten zakład też jest teraz „zamknięnty”.

Jest na początku Słupeckiej siwa pani Janeczka ze swoim sklepikiem warzywno-spożywczym, gdzie ma świetne miody z Sokółki, bułgarski ser szopski, krowi i owczy, i prawdziwe cielęce parówki z Liszek. Jest długowłosy inżynier elektronik, który naprawiał mi rozmaite sprzęty grające. Jest sklep z klejami i farbami, gdzie kupiłem gips, kiedy z piwnicy przegryzły się do nas szczury. (Gips zmieszany z tłuczonym szkłem pomógł, ale najpierw złapaliśmy ich z pięć w pułapki i wypuszczaliśmy koło wieżowca pół kilometra dalej). Jest hydrauliczny na rogu Ponieckiej, gdzie kupowałem różne kolanka, uszczelki i śrubunki. Ale nie ma już sklepiku żelaznego z gwoźdźmi i okuciami i nie ma już rymarza, który kiedyś zrobił mi do paska dwie szlufki za cztery złote.

Pod wieczór mieliśmy mieć medytację. Kiedy jeszcze można było chodzić swobodnie po świecie, spotykaliśmy się na Hożej w mieszkaniu zajętym pod gabinety psychoterapeutyczne. W czasie, kiedy byłem chory, nie miałem siły urządzić medytacji online ani nawet samemu medytować. Widocznie do tego też potrzeba siły. Tydzień temu zrobiliśmy sesję na Messengerze, ale dzisiaj okazało się, że Messenger mieści tylko osiem osób, a chętnych było więcej. Próbowałem znaleźć jakieś rozwiązanie, ale zajęcia w końcu nie odbyły się i przełożyłem je na jutro. Zainstalowałem Zooma i miałem nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

Wtorek, 28 kwietnia

Słońce, 24 stopnie. Na ulicach chłopaki w tiszertach. Wolno już jeździć na rowerach, miejska wypożyczalnia Veturilo znów działa. Na chodnikach smukłe rowerzystki. Na Facebooku wreszcie niektórzy znajomi publikują zdjęcia zieleni i kwiatów.

Czy jak się pisze dziennik, to ma się wobec niego jakiś obowiązek? Na przykład obowiązek wychodzenia na spacery, żeby później zdać z nich sprawę w duchu uważności, z którego jest się publicznie znanym? Czy pisać o wszystkim, co się dzieje? O tym, że się jak zwykle siedziało godzinami w necie? W piżamie? Że się przez godzinę było na zdalnej lekcji niemieckiego? Że się wieczorami ogląda „Mad Menów” odcinek po odcinku, z opóźnieniem czternastu lat? Że przez ostatnie trzy miesiące robię sobie zestaw czterdziestu ulubionych piosenek Coldplaya i że poświęciłem temu wczoraj trzy godziny i cztery dzisiaj? (Numer 1: „In My Place”. Numer 2: „Fix You”. Numer 3: „Don’t Panic”). Przecież Coldplaya się powszechnie nienawidzi. A za to wszyscy kochają przyrodę, więc może jak najwięcej o przyrodzie. Tylko że przyroda dzisiaj jest kopią przyrody wczoraj. Jeden wyjątek: kiedy już otworzyły się kwiaty bzu na Sękocińskiej, ktoś pozrywał je wszystkie do wysokości dwa dwadzieścia. Może jakaś miłośniczka zapachów. A może Heniek. Były dozorca z wieżowca na Kaliskiej. Heniek w sezonie handluje bzami z chodnika.

No więc poszedłem na spacer, powygrzewałem się w prawdziwym słońcu i pomyślałem, że skoro 28 kwietnia są 24 stopnie, to 15 lipca będzie 36. Wisła już teraz ma tylko 47 centymetrów głębokości. Co będzie w lecie? Czy będzie w kranach woda, czy elektrownie będą miały czym chłodzić swoje instalacje? Epidemia i Mad Max w jednym.

Pod wieczór, o wpół do siódmej, odpaliłem Zooma i odbyliśmy wreszcie porządną medytację audio. Jak zwykle moją metodą – do umysłu i ducha poprzez ciało. Skupianie uwagi na oddechu. Głęboki, długi wydech. Potem skanowanie ciała od stóp do głowy. Dwa razy. Na przedniej stronie ciała i potem wzdłuż kręgosłupa.
– Wyobraźcie sobie, że mocą samej uwagi masujecie sobie mięśnie pleców – mówiłem i uczestniczki (bo tak zwanym rozwojem wewnętrznym interesują się prawie zawsze kobiety) mówiły, że to podziałało.

Medytacja jest moją przygodą życia. Na równi z pisaniem książek i układaniem muzyki. Medytacja pomogła mi lata temu wydostać się z ciężkich psychicznych opresji. Meditation & medication. Jedno bez drugiego by nie wystarczyło. Medytuję dziesięć lat i jesienią ubiegłego roku postanowiłem wreszcie coś z tym zrobić. Poczułem, że nie jestem już początkującym i że mogę czegoś nauczyć innych ludzi. Zrobiła się z tego grupa Medytacji Dnia Codziennego – na Facebooku i w realu. Półtorej godziny raz w tygodniu. A teraz jeszcze dostałem felieton o medytacji w „Wysokich Obcasach Extra”. Medytacja. Bardzo przyjemnie jest wiedzieć, że się będzie czymś zajmowało do końca życia. Jak szewc Wł. Bednarek. Jak kuśnierz M. Paderewski. 

Środa, 29 kwietnia

13 stopni, trochę słońca, trochę chmur, po południu mżawka. Piżamówa. Cały dzień w domu, tak jak lubię. Spadła odrobina deszczu. Dla przyrody niestety niezauważalna. Ale wieczorem na maskach i szybach samochodów kurtyny świetlistych kropel. Bo wieczorem jednak wyszedłem. O dziewiątej. Założyłem na piżamę parkę i poszliśmy z Krzysiem, moim siedemnastoletnim synem, do Biedronki.

Wcześniej spędziłem parę godzin na pisaniu wyznania miłości do zespołu Coldplay z listą czterdziestu ulubionych piosenek i linkiem do mojej własnej playlisty na YouTubie w załączniku. 12 tysięcy znaków, owoc trzymiesięcznej pracy minus trzytygodniowa przerwa na koronę, idzie na fejsa i, jak to na fejsie, po jednym dniu umiera. Zaczyna się to tak:

Skąd się bierze dobra piosenka? Muszą szczęśliwie zejść się rozmaite okoliczności. Kilka naraz. Jedna to za mało.
50 procent to charyzmatyczny wokalista. Wtedy utożsamiamy się bez przeszkód. Charyzma Chrisa Martina jest delikatna, to charyzma „kolegi ze studiów”, a nie przerysowanie – powiedzmy – Freddiego Mercury’ego czy Eltona Johna. A jednak Chris ma to coś, co trzeba mieć. Własny ton.
30 procent to earworm. Lejtmotyw. Motyw muzyczny, który wżera się w ucho i od którego nie można się uwolnić.
20 procent to szlagwort. Słowo, zdanie, równoważnik zdania, który w naszej pamięci identyfikuje piosenkę. Tekst jest w piosence mniej ważny niż muzyka, ale dobra piosenka ze złym tekstem nie zostanie przebojem.
Dobry tekst to na ogół (sorry) coś typu „Kocham cię / jesteś piękna / przepraszam, że cię zraniłem / przyjdź do mnie”. I „Fix You” (mój nr 2), największy chyba hit Coldplay, który na koncercie śpiewa od początku do końca cały stadion, tym właśnie jest. I mój numer jeden, „In My Place”, też. Emocje miłosne to są najgłębsze emocje, jakie piosenka ma szanse poruszyć. Są kluczowe dla naszego dobierania się w pary i przedłużania gatunku. Po to w ogóle istnieją piosenki. Po to w ogóle istniejemy my (...).

Kiedyś myślałem, że brak porządnej wyszukiwarki na fejsie jest wielkim ograniczeniem. Że nie ma się dostępu do niegdysiejszych skarbów. A dzisiaj uważam, że to jest fajne. Jak napiszesz coś głupiego, za dwa dni już nikt nie będzie tego pamiętał. „Dzisiejszymi gazetami jutro wykłada się kubły na śmieci”. (Powiedzonko z czasów, kiedy wszyscy czytali papierowe gazety i kiedy nie było foliowych worków na śmieci).

Pracowałem przecież kiedyś w gazecie. Drobną notę o książce starałem się pisać tak, jakby miała trwać wiecznie. Za dużo wysiłku jak na gazetę jętkę jednodniówkę. Czułem się już wtedy pisarzem i w końcu po latach nim zostałem, ale musiałem zmienić cały mindset z czasów gazety. Oduczyć się oceniania. Przestać się wysilać. Nauczyć się korzystać w pisaniu z energii, jaką daje język mówiony. Dotknąć mocy, jaką daje zmysłowy opis.

Siedziałem też dzisiaj z Krzysiem nad matematyką. Na koniec pierwszej licealnej grozi mu jedynka. Pani przysłała mu listę linków na YouTubie z filmikami o „liczbach wymiernych i niewymiernych”, „sprowadzaniu ułamków okresowych do ułamków zwykłych”, „zaokrąglaniu liczb” i tak dalej. Jest to o wiele łatwiej przyswajalna forma wykładu matematyki niż podręcznik. Od trzech lat jestem jego nauczycielem matematyki. Oglądaliśmy te filmiki razem na moim laptopie na kuchennym stole. Ja tłumaczyłem. Krzyś robił notatki.

Potem, pod wieczór, miałem kolejną medytację na Zoomie. To się wszystko zaczyna ładnie docierać. Zadajesz ćwiczenia, a później ktoś ci mówi, że przeszedł mu ból w plecach albo że przeminęły dokuczliwe myśli zaśmiecające umysł. Robimy też ćwiczenie nazywane „medytacją z intencją”. Jak modlitwa bez modlitwy. Wybierasz sobie jakiś problem trudny do rozwiązania albo, wręcz przeciwnie, kogoś zasługującego na wdzięczność i spędzasz dziesięć minut z tą myślą. To działa. „Uwaga bez domieszki jest modlitwą”, napisała Simone Weil.

Czwartek, 30 kwietnia

17 stopni, słonecznie. Piżamówa. Kiedy mogę, lubię tak spędzać dzień. Na luzie. Nawet kiedyś napisałem na fejsie, że chciałbym w piżamie przyjmować gości. Dla mnie to oznaka zażyłości – tak cię lubię, że mogę cię przyjąć w nieoficjalnym stroju. Miron Białoszewski przyjmował gości w piżamie. A Jerzy Afanasjew w wannie. Teraz mam zdalną szkołę – niemiecki w Instytucie Goethego – i mogę siedzieć w piżamie w paski przed ekranem laptopa i poznawać zawiłości Koniunktiv I i II. Wątpię, żebym to naprawdę kiedyś opanował. Mój mózg ma 53 lata i nie jest już tak chłonny jak trzydzieści lat temu, kiedy chodziłem na włoski do Istituto Italiano, który wtedy mieścił się na Foksal. Wtedy uczyłem się błyskawicznie. Łaciny i włoskiego nauczyłem się w dwa lata. Teraz, pomiędzy późną dojrzałością a wczesną starością, postanowiłem znowu pouczyć się języków. Bo uwielbiam języki, ich muzykę, akcent, etymologie, drobne słówka. W wieku 49 lat zapisałem się do Cervantesa na hiszpański. Potem polecieliśmy z żoną w podróż poślubną do Madrytu i ja gadałem do kelnerów po hiszpańsku, a oni do mnie po angielsku.

Plan jest taki, żeby co trzy lata uczyć się nowego języka. Miałem trzy lata hiszpańskiego. Niemieckiego na razie uczę się prawie dwa lata. Następny będzie chorwacki. Bo trzydzieści lat temu, na studenckich wakacjach, zakochałem się w wapiennych miastach Dalmacji. Wróciłem tam niedawno. Do Dubrownika w październiku, z żoną, na drugą rocznicę ślubu. Mógłbym tam jeździć co roku. Październik nazywa się tam „listopad”, a żurawina „brusnice”. Brusznice to krakowska nazwa borówek, a krakowskie „borówki” to warszawskie jagody. Nawet polszczyzna składa się z wielu języków obcych. Uwielbiam to.

Czytam teraz przed snem książkę rozmów z krakowskim orientalistą profesorem Andrzejem Pisowiczem, gdzie między innymi przeczytałem, że Wawel to może być „Babel” via wczesnośredniowieczna greka, która „b” zamieniła w „w”. Po rosyjsku Babilon to Wawiłon. To byłoby bardzo ciekawe, bo mogłoby znaczyć, że do Krakowa chrześcijaństwo dotarło najpierw w wersji Cyryla i Metodego. Nie wiem co prawda, dlaczego Wawel miałby wziąć nazwę po mezopotamskim mieście albo jego słynnej wieży, ale tak to jest z etymologicznymi zagadkami. „Wawel” to na pewno słowo przedsłowiańskie, ale z którego języka, którego z plemion, które tamtędy przechodziły, pochodzi – tajemnica tajemnic. Mam kolegę Staszka po czterech latach sinologii, który też ma szmergla na punkcie etymologii, i piszemy do siebie czasem o tych sprawach. Na przykład o tym, że Wisła to celtyckie słowo uisgue, które znaczy po prostu „woda” i które w naszych czasach znamy z nazwy „whisky” (pierwotnie uisgue beata, czyli aqua vitae, woda życia, okowita).

Wieczorem znowu założyłem parkę na piżamę i wyszedłem. Od razu to poczułem. Z odległości stu metrów. Zapach bzu. On coś dziwnego robi z człowiekiem. Jest jak napój miłosny. Odurza.

Przystanąłem na parę minut przy krzewie bzu, a potem poszedłem do samu na Niemcewicza kupić żarcie na długi weekend.

Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu Austriackiego Forum Kultury w Warszawie i „Dwutygodnika”. Partner cyklu: Literaturhaus Graz.
logo