Surrealistycznie, intymnie, jak z horroru. Raz do roku – 1 stycznia między godziną szóstą rano a dwunastą w południe – język powieści gotyckiej bierze w posiadanie nagłówki prasowe w całym kraju. Pustoszeją ulice, newsroomy zieją pustką noworocznego nicniedziania się, czasami ktoś zawoła w kacowym widzie, że Legia to i tamto albo odpali smutny fajerwerk ostatniej szansy. Taśma fabryczna działa jednak jak gdyby nigdy nic. Uwaga media workerów skupia się na przejściowym obrazie, który z wielu powodów budzi w nas lęk i fascynację – na betonowej pustaci, miejskiej przestrzeni wyczyszczonej z obecności człowieka, na przelotówkach pozbawionych ruchu samochodowego, biurowcach bezwstydnie eksponujących nagie elewacje, już bez obowiązkowych wkładek mięsnych i wysypki z ludzkich ciał. Doskonale pamiętam, że kiedy sam jeszcze pracowałem w newsroomie, klecenie internetowych galerii miejskiej pustki zawsze było podszyte wielkim ciśnieniem – no, niechże wreszcie coś się wydarzy! Niech cały świat eksploduje, byle było o czym napisać, wyrobić normę klików, zadowolić wydawców i opuścić korporacyjny gułag w celu spóźnionego świętowania. Tymczasem, jak na złość, nie działo się absolutnie nic.
Od połowy marca pierwszy stycznia wypada właściwie codziennie. W obliczu pandemii koronawirusa zostaliśmy wezwani do pozostania w domach i praktykowania „dystansu społecznego”, do czego, jak się zdaje, Polacy zastosowali się z daleko idącą dosłownością (przynajmniej do okolic weekendu majowego, kiedy potrzeba wiosny zaczęła się robić zbyt silna). Związany z miejskim życiem nadmiar – bezładna mieszanina przechodniów, maszyn, wystaw sklepowych, klaksonów, dzwoniących komórek, migających bilbordów – wyczerpał się właściwie z dnia na dzień, ustępując miejsca względnej ciszy i bezruchowi. To, co poza domową jaskinią, stało się na powrót niebezpieczne i nieprzewidywalne (tak jakby kiedykolwiek było inaczej). Odżyły stare atawizmy, a nad ziemią zawisło widmo infekcji – nowy „niewidzialny wróg”, którego, żeby posłużyć się militarną retoryką Donalda Trumpa, „nikt się nie spodziewał” i który „uderzył znienacka”.
Zamknięta w czterech ścianach i odcięta od „żywych” bodźców wyobraźnia w stanie deprywacji paradoksalnie zaczyna pracować na zwiększonych obrotach, dokarmiając się wizualną paszą z Netflixa i mediów społecznościowych, gdzie już czekają i wirują setki obrazów pustych ulic, kin bez widzów, ogołoconych półek sklepowych, Wenecji odwiedzanej przez delfiny i meduzy. Specjaliści przestrzegają: podczas samokwarantanny sny mogą być dziwaczne, wyostrzone, zapadające w pamięć. Obecnie wszyscy żyjemy wewnętrz gigantycznej scenografii filmowej. I jest to film mocno ambiwalentnego gatunku.
Nieskoszona trawa
Pierwsze skojarzenia są pewnie najbardziej oczekiwane – to postapokalipsa i pornografia ruin, oba nierozerwalnie związane z uczuciem melancholii i schyłku, z życiem w epoce marazmu, w cieniu nieuniknionej katastrofy klimatycznej. Puste miasta dzisiaj to przebitki z nieodległego jutra, mroczne flashbacki z przyszłości. Ale także odbicie słynnych słów Fredricka Jamesona, że „łatwiej sobie wyobrazić koniec świata niż koniec kapitalizmu”.
Estetyka ruin jest starą domeną mediów społecznościowych, szczególnie Instagrama, gdzie rzesze „śmiałków” poszukują opuszczonych fabryk, wesołych miasteczek czy dworców kolejowych, żeby następnie wlecieć tam dronami i zmontować gotyckie obrazki rodem z płócien Caspara Davida Friedricha. Typ idealny to oczywiście upadłe Detroit, najsłynniejsze miasto widmo późnego kapitalizmu. Już kilka dni po ogłoszeniu polityki lockdownu polski internet obiegło wideo pod wymownym tytułem „City of Silence” – krótkie ujęcie okolic warszawskiego ronda ONZ i ronda Daszyńskiego nakręcone z dronowej perspektywy. Wybór nieprzypadkowy, bo skrzyżowanie alei Jana Pawła II i ulicy Prostej, wraz z widokiem na nowy wolski skyline, to największe skupisko stołecznych wysokościowców. Pustka apokaliptyczna wymaga w końcu odpowiedniej spektakularności, musi wzbudzać uczucia pokrewne romantycznej wzniosłej grozie, pokazywać wysokość i rozległość betonowej pustaci – tak żebyśmy mogli sobie wyobrazić, jak przez ten nieskończony las wieżowców kroczy Niewyobrażalne, jakiś nowy Wielki Cthulhu epoki antropocenu. Albo jak przecina go malutka figurka dostawcy – ostatnia nadzieja ludzkości, facet (bo prawie zawsze jest to facet), który przetrwał kataklizm i teraz dostarcza do naszych osamotnionych bunkrów worki z kaszą i papierem toaletowym. Nie bez powodu jednym z symboli nowej pandemicznej wyobraźni został Sam Porter Bridges, bohater gry „Death Stranding” (2019), kurier z dystopijnych Stanów Zjednoczonych, dźwigający na posiniaczonych plecach paczki tak karykaturalnie wielkie i ciężkie, że aż urągające elementarnym prawom fizyki. Człowiek skrytka pocztowa, człowiek legenda.
Każde miasto to dzisiaj potencjalna scenografia postapokalipsy, a przecież jeszcze do niedawna trzeba było wyjątkowych poświęceń filmowych logistyków, żeby dokonać choćby mikroskopijnego lockdownu kilku przecznic. Operacja na wielką skalę, z udziałem policji, w ogromnym pośpiechu i najlepiej bez dubli, bo życie powinno toczyć się dalej, a film nie jest dobrym usprawiedliwieniem dla przedłużającego się bezruchu. Jeśli więc można, lepiej zostać we wnętrzu studia, rozciągnąć green screeny i oddać sprawy w ręce specjalistów od CGI. Czasami jednak pogoń za idealną miejską pustką nie pozwala na kompromisy. Akcja blockbustera „Jestem legendą” (2007) powinna się toczyć – zgodnie z literackim pierwowzorem – w Los Angeles. Tyle że LA nie ma tak spektakularnego, ikonicznego krajobrazu jak nowojorski Manhattan, z jego prostokątną siatką ulic, kanionami drapaczy chmur, panoramiczną zwartością, obezwładniającym przepychem rzeczy i wrażeń. To perfekcyjna sceneria dla opowieści o facecie (bo prawie zawsze jest to facet) przemierzającym miejską pustać w poszukiwaniu antidotum na śmiercionośnego wirusa, sceneria, która ostatecznie przyniosła słaby film w interesującej oprawie wizualnej.
Dzisiaj oczywiście możemy na to spojrzeć inaczej, skorzystać z nowej, pandemicznej perspektywy do urealnienia starych hollywoodzkich fikcji. Na przykład zestawić kadr z Willem Smithem chowającym się w wysokiej trawie porastającej Times Square z ujęciem rzeczywistego Times Square w live streamie. Możemy, siedząc w samoizolacji, monitorować narastające pustkę i bezruch miejsca uchodzącego za jedną z najważniejszych ikon kapitalistycznego nadmiaru i pędu. Nie ma tutaj wprawdzie wirusa zamieniającego ludzi w wygłodniałe wampiry, jest jednak coś innego, jakaś dziwaczna koronamutacja miejskiej tkanki, powodująca znikanie ludzkich ciał i ich maszynowych protez, spowalniająca kalejdoskopowość i migotliwość późnej nowoczesności. Wszędobylski „koroniak” wywołał społeczną hafefobię – lęk przed dotknięciem (na tę samą przypadłość cierpiał wspominany Sam Bridges z „Death Stranding”). Wydłużył promień sfery prywatnej i radykalnie zwiększył dystans międzyosobniczy. Jego przekroczenie – albo: odchrząknięcie, poluzowanie maseczki, zgubienie rękawiczki – automatycznie kieruje czujne oczy w naszą stronę, antycypując surową reakcję władzy. Jesteśmy z powrotem na ziemi, w zupełnie innym filmie.
Puste oczy
Opuszczając perspektywę dronową i schodząc między betonowe bloki, szybko dostrzegamy zagubionych, małomównych ludzi, ciała uciekające przed innymi ciałami na drugą stronę pustych ulic albo tulące się do drzew w gwałtownym przypływie melancholii (sam byłem świadkiem takiej sceny po praskiej stronie Wisły). I chociaż stopniowe luzowanie restrykcji poskutkowało wielkomiejskim rajdem rowerowym, prawdziwi pandemiczni flaneurzy nie mają innego wyjścia – muszą pozostać radykalnymi indywidualistami, patrzeć na świat przez depresyjną szybę, odczuwać bezsens izolacji, ale jednocześnie wzdragać się przed powrotem starego świata. Praktykowany przez nich dystans jest podobny do pracy kamery, która nie zbliża się do zgromadzeń, nie skupia na nikim konkretnym, zostaje w miejscu. Potrafi zawiesić się na pustej przestrzeni na długie minuty, utrwalając mijający czas zgodnie z wytycznymi mistrza bezruchu, Andrieja Tarkowskiego. Przygotowywać czystą matrycę, na którą – jak podpowiada narrator wideoeseju „From the Void to Memory” – będziemy mogli rzucić okruchy naszej własnej pamięci: osobiste przeżycia, wiedzę historyczną, klisze popkulturowe, imaginaria kinofilskie, egzegezy czytelnicze. Żadna pustka, także ta pandemiczna, nie istnieje bez swoich widzów.
„Nostalgia”, reż. Andriej Tarkowski
To istotne, bo przecież, mówiąc o pustce, mówimy tylko o pewnym jej rodzaju – o przestrzeni pozbawionej obecności człowieka. Względnie – odsuwającej się od człowieka, żeby go wyalienować lub skłonić do wytężonej pracy rozpamiętywania. Mistrzami tego rodzaju pustki byli wielcy autorzy modernizmu filmowego – Robert Bresson, Yasujirō Ozu, Ingmar Bergman, Alain Resnais, Chantal Akerman, Michelangelo Antonioni. Szczególnie ten ostatni, jak pisał pod koniec lat 90. Pascal Bonitzer, zawdzięcza swoją oryginalność nieustannemu poszukiwaniu „pustego ujęcia, ujęcia wyludnionego”. Antonioni miałby być zatem twórcą autorskiej „poetyki pustki”, która zaznacza się nie tylko w filmowej przestrzeni i abstrakcji kadrów (przypomnijmy sobie niesamowite pejzaże faszystowskiej dzielnicy EUR z „Zaćmienia”), lecz także w tożsamości bohaterów: ich wyalienowaniu, poczuciu odrzucenia i niedopasowania, dryfowaniu w sobie tylko wiadomym kierunku. Kamera może rejestrować zatłoczoną giełdę albo ruch uliczny – bez znaczenia, liczy się tylko dystans, przepaść, która dzieli tego mężczyznę i tamtą kobietę od siebie nawzajem oraz od reszty świata.
Poetyka Antonioniego ma rzecz jasna liczne grono kontynuatorów (żeby nie powiedzieć – naśladowców). Jest obecna w pustym zimowym Stambule i na stepach Anatolii u Nuri Bilge Ceylana. Nawiedza siedmiogodzinne monumenty filmowe Lava Diaza, obrazy przeszywające pustką, chociaż wypełnione po brzegi wilgotnym życiem lasów tropikalnych. U dwóch moich ulubionych neomodernistów – Tsaia Ming-Lianga i Brunona Dumonta – dystans i nieobecność to po prostu pełnoprawne środki ekspresji filmowej, nawet nie tyle jedne z wielu co raczej – podstawowe, fundamentalne, składające się na osobność tego kina. „Ludzkość” Dumonta otwiera scena tulenia się do rozkopanej ziemi (jak do drzewa), zawierająca także ujęcie pustych oczu – nie oczu martwych, lecz wpatrzonych w coś, czego nie widać, w jakieś nieprzebyte odmęty pamięci, być może w nicość. Ten powtarzający się motyw – zdystansowanie manifestujące się w spojrzeniu – uzupełniają ciała przemierzające puste przestrzenie: miasteczka, rozległe łąki, sięgające aż po horyzont kartofliska, przydrożne chaszcze, muzea, po których niesie się echo. U Dumonta ludzie są zredukowani do podstawowych afektów – strachu, pożądania, rozpaczy, zaspokojenia, radości. Działają trochę jak my teraz, w czasie pandemii, czyli po omacku, nie do końca przyzwyczajeni do nowych reguł porządkujących świat, próbujący na chybcika odgadnąć, co wolno, a co jest jeszcze (już?) zabronione. Efektem tych zmagań jest wielki festiwal przemykania, nieporadności sklepowej i komunikacyjnej, przewrażliwienia na punkcie każdego sygnału, który potencjalnie może zwiastować nadchodzące zagrożenie. Czujność 24/7, bo przecież „cichy siewca” – zarażacz bezobjawowy i beztroski – wczesnym rankiem wymyka się z kadrów taniego horroru i terroryzuje kapitalistyczny świat galerii handlowych, żabek i marketów budowlanych. Witaj, pandemiczna inwazjo pożeraczy ciał.
Żarłoczne pustynie, miasta czołgów
Dzisiaj powrót do modernistów i ich epigonów może być jednak tyleż pouczający, co niebezpieczny. Owszem, „ujęcia wyludnione” dają pewien obraz tego, co można zrobić z pustką na zewnątrz – jak się w niej odnaleźć, nie tracąc zmysłów, a może nawet zyskując czas i przestrzeń na pogłębioną obserwację otoczenia oraz na pracę nad własnym wyglądem. Nie wiem natomiast, czy zwiększanie dystansu i wewnętrzna emigracja są dokładnie tym, czego nam obecnie najbardziej potrzeba. Można nie przepadać za pandemiczną publicystyką Giorgio Agambena i widzieć w niej przejaw braku empatii, trudno jednak nie zastanowić się nad długofalowymi konsekwencjami polityki lockdownu i zarządzania paranoją. Czy nawyk podejrzliwości i separacji w obawie przed zarażeniem nie odciśnie się trwałym piętnem na zbiorowej świadomości mieszkańców Ziemi? Czy nie spowoduje gwałtownego pogłębienia się politycznej bierności? Nie utrwali lęku przed publicznymi zgromadzeniami? Albo jeszcze gorzej – nie stanie się pretekstem do odgórnego zaordynowania nowych zakazów – i następnie przedłużania ich w nieskończoność – bo przecież „niewidzialny wróg” już zawsze będzie „gdzieś tam”, w pustce trzewi i pustce między budynkami?
Pusty Times Square budzi zatem jeszcze inne, bardziej złowieszcze konotacje. To pustka totalitarna, związana z porządkiem policyjnym, z wszechobecnym strachem i poczuciem, że wyjście na zewnątrz automatycznie skupi na nas spojrzenie władzy, przestawi wajchę Wielkiej Inwigilacji akurat wtedy, kiedy będziemy szli na spacer po bułki. To wszystkie te bezsensownie wielkie i wypełnione powietrzem place – plac Defilad, plac Tiananmen, plac Czerwony, place w Pjongjangu. Jak w filmie „Pod opieką wielkiego słońca” Witalija Manskiego o życiu w Korei Północnej, gdzie także osiedlają się głównie pustka i dystans – ludzie przemykają pod monumentalnymi pomnikami wodzów, byle tylko nie zbliżyć się do przybysza z zewnątrz i nie usłyszeć z jego ust niewygodnego pytania, a „zachodnie” restauracje dla zagranicznych gości świecą czystością i nieobecnością. Albo jak w reportażach o Naypyidaw, zbudowanej od podstaw stolicy Mjanmy, gdzie po sześciopasmowych miejskich autostradach nie jeżdżą żadne samochody, a po chodnikach nie chodzą ludzie. Puste przestrzenie w miastach kojarzą nam się źle, bo intuicyjnie wyczuwamy ich żarłoczną opresyjność – z góry wszystko widzą jak na dłoni, nie dają cienia na kryjówkę, nie pozwalają uciec, barykadę przez takiego potwora musiałyby chyba wznosić ręce samego Godzilli. Na miejskich pustaciach bezpiecznie czują się czołgi, nie ludzie.
Czekamy więc na wypełnienie tej pustki, żeby móc poczuć się lepiej. Ale jednocześnie wcale nie chcemy, żeby się wypełniła, bo stary pęd, nadprodukcja i nadmiar oznaczają jeszcze więcej pandemii, więcej kryzysu, więcej wymierania. Świat nie wyludni się tak jak ten z kiczowatych kadrów „Jestem legendą”. Będzie bliższy bladożółtym pustkowiom „Blade Runnera 2049”. Pyłom niesionym po ledwo zipiących polach uprawnych. Opuszczonym wielkomiejskim skansenom, którymi nikt się nie opiekuje i nikt ich nie odnawia, bo nie pozwalają na to huragan i upał. Oceanom tak wzburzonym i szalejącym, że wejście do nich będzie jak wejście w samo jądro nicości. Wyobrażamy sobie, że to wszystko pustka, a to przecież tylko inne życie.